Długi weekend rozpoczęty, stos książek czeka (dwie już nawet napoczęte są), pogoda balkonowa - oby tak dalej ;)
Dzień dziecka co prawda już minął, ale jeszcze coś w dzieciowym klimacie chciałam napisać. Otóż jakiś czas temu poszłam z własnym dzieckiem na ugodę w sprawie czytania - on czyta mi po południu, a ja jemu wieczorem, do poduszki. Jawny cel ugody jest taki, że ma być sprawiedliwość w rodzinie, natomiast celem tajnym jest ćwiczenie u młodego umiejętności czytania ze zrozumieniem. Piotrek co prawda z czytania ma piątki, w jakimś teście (ilość przeczytanych słów na minutę) w swojej grupie wiekowej ma bardzo dobry wynik, ale moim zdaniem to jest jakaś ściema (albo próg wymagań w szkole się obniżył do poziomu podłogi) bo młody duka niemożebnie - normalnie jak go posłuchać to zęby bolą. Nawet sztuczne... Na szczęście wie co przeczytał i potrafi z sensem o tym opowiedzieć, ale jako lektor na razie kariery nie zrobi. Tak więc Piotrek czyta mi literaturę współczesną, a ja jemu klasyki, w których jest zdecydowanie więcej długich i niezrozumiałych słów.
I tak oto w maju poznało moje dziecko jedną z najbardziej znanych książek dla dzieci, a mianowicie powieść J.M. Barriego pt. "Piotruś Pan i Wendy".
Samego bohatera Piotrek oczywiście znał z jakichś kreskówek, a zainteresowanie było tym większe, że jest imiennikiem chłopca z Nibylandii. Książka z telewizyjną produkcją nie miała zbyt wiele wspólnego, ale zyskała uznanie w oczach mojego syna.
Dla mnie to była powtórka sprzed lat, ale chwilami miałam wrażenie, że w dzieciństwie czytałam całkiem inną książkę...
Zacznę może od tego co mnie w tym konkretnym wydaniu (Buchmann 2011) urzekło:
Po pierwsze: piękne tłumaczenie, którego autorem jest Michał Rusinek. Po prostu poezja.
Po drugie: staranne wydanie czyli twarda okładka, gruby papier, przyjazna dla oka czcionka - książka może być ozdobą każdej dziecinnej biblioteczki.
Po trzecie: niezwykłej urody szata graficzna, której autorem jest Robert Ingpen - zwiewne, nieco nierealne, jak gdyby zamgl one ilustracje sprawiają wrażenie sennego marzenia, które jeszcze potęguje ich kolorystyka (beże, rozmyte żółcie i zielenie, jedynie od czasu do czasu jakiś kontrastujący z resztą obrazu detal. Część ilustracji sprawia wrażenie szkiców - np. kilka ujęć Dzwoneczka na jednej kartce, tak jakby ilustrator nie potrafił zdecydować, który wariant najlepiej oddaje jego zamysł.
O czym jest "Piotruś Pan i Wendy" to pewnie wszyscy wiedzą - wszak to klasyka klasyki. Ale jakby się przypadkiem znalazł ktoś kto nie słyszał o tym bohaterze (chociażby w kontekście syndromu Piotrusia Pana) to wyjaśniam, że tytułowy bohater to wieczny chłopiec, który nigdy nie dorasta i mieszka w baśniowej krainie Nibylandii. Pewnego dnia (a właściwie nocy) zabiera do Nibylandii dziewczynkę imieniem Wendy, oraz jej dwóch braci - dzieci przeżywają tam niesamowite, często niebezpieczne przygody i walczą z piratami dowodzonymi przez kapitana Haka.
Jest trochę strachu, jest kilka śmiesznych momentów, dla współczesnej czytelniczki (zwłaszcza takiej o radykalnych poglądach) pewnym zgrzytem może być postać Wendy wtłoczonej w rolę "mamuśki" mieszkających na wyspie chłopców, ale trzeba pamiętać, że książka swoje lata już ma i w chwili jej powstania idea równouprawnienia,zwłaszcza w wiktoriańskiej Anglii (premiera książki miała miejsce trzy lata po śmierci królowej Wiktorii), nie była zbyt popularna. Tak więc powołaniem, a także marzeniem niemal każdej dziewczynki było pranie, gotowanie, cerowanie i zajmowanie się gromadką dzieciaków więc Wendy jest w tej roli bardzo wiarygodna.
Gromada chłopców zamieszkujących Nibylandię to postacie bardzo zróżnicowane - Barrie musiał być świetnym obserwatorem dziecięcego świata i te obserwacje umiejętnie przelał na papier. Ciekawie ujęci są również piraci - właściwie groźni, ale dają się lubić, nawet Hak. Przyznam ze wstydem, że bardziej mnie przekonał do siebie naczelny czarny charakter niż główny bohater...
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Piotruś Pan to jedna z najbardziej niesympatycznych postaci literatury dziecięcej - egoista, narcyz, egocentryk. Narzuca innym swoje zdanie, manipuluje Wendy i chłopcami, jest okrutny, obraża się o byle co, że o totalnym lekceważeniu wszystkich (no może poza Dzwoneczkiem, która też jest perfidna i złośliwa) nie wspomnę. Nie lubię gościa jak mało kogo i tyle.
I tak się zastanawiam, czy moje zdanie jest spowodowane tym, że jestem już za stara na "Piotrusia Pana" czy taki był może zamysł autora, żeby stworzyć antybohatera? Czekam na sugestie...
Na szczęście (pomimo, że książka mu się podobała) Piotruś Pan nie stał się idolem mojego syna - jego wzorcem w dalszym ciągu pozostał król Piotr Wspaniały z Narnii...
Dla mnie to była powtórka sprzed lat, ale chwilami miałam wrażenie, że w dzieciństwie czytałam całkiem inną książkę...
Zacznę może od tego co mnie w tym konkretnym wydaniu (Buchmann 2011) urzekło:
Po pierwsze: piękne tłumaczenie, którego autorem jest Michał Rusinek. Po prostu poezja.
Po drugie: staranne wydanie czyli twarda okładka, gruby papier, przyjazna dla oka czcionka - książka może być ozdobą każdej dziecinnej biblioteczki.
Po trzecie: niezwykłej urody szata graficzna, której autorem jest Robert Ingpen - zwiewne, nieco nierealne, jak gdyby zamgl one ilustracje sprawiają wrażenie sennego marzenia, które jeszcze potęguje ich kolorystyka (beże, rozmyte żółcie i zielenie, jedynie od czasu do czasu jakiś kontrastujący z resztą obrazu detal. Część ilustracji sprawia wrażenie szkiców - np. kilka ujęć Dzwoneczka na jednej kartce, tak jakby ilustrator nie potrafił zdecydować, który wariant najlepiej oddaje jego zamysł.
O czym jest "Piotruś Pan i Wendy" to pewnie wszyscy wiedzą - wszak to klasyka klasyki. Ale jakby się przypadkiem znalazł ktoś kto nie słyszał o tym bohaterze (chociażby w kontekście syndromu Piotrusia Pana) to wyjaśniam, że tytułowy bohater to wieczny chłopiec, który nigdy nie dorasta i mieszka w baśniowej krainie Nibylandii. Pewnego dnia (a właściwie nocy) zabiera do Nibylandii dziewczynkę imieniem Wendy, oraz jej dwóch braci - dzieci przeżywają tam niesamowite, często niebezpieczne przygody i walczą z piratami dowodzonymi przez kapitana Haka.
Jest trochę strachu, jest kilka śmiesznych momentów, dla współczesnej czytelniczki (zwłaszcza takiej o radykalnych poglądach) pewnym zgrzytem może być postać Wendy wtłoczonej w rolę "mamuśki" mieszkających na wyspie chłopców, ale trzeba pamiętać, że książka swoje lata już ma i w chwili jej powstania idea równouprawnienia,zwłaszcza w wiktoriańskiej Anglii (premiera książki miała miejsce trzy lata po śmierci królowej Wiktorii), nie była zbyt popularna. Tak więc powołaniem, a także marzeniem niemal każdej dziewczynki było pranie, gotowanie, cerowanie i zajmowanie się gromadką dzieciaków więc Wendy jest w tej roli bardzo wiarygodna.
Gromada chłopców zamieszkujących Nibylandię to postacie bardzo zróżnicowane - Barrie musiał być świetnym obserwatorem dziecięcego świata i te obserwacje umiejętnie przelał na papier. Ciekawie ujęci są również piraci - właściwie groźni, ale dają się lubić, nawet Hak. Przyznam ze wstydem, że bardziej mnie przekonał do siebie naczelny czarny charakter niż główny bohater...
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Piotruś Pan to jedna z najbardziej niesympatycznych postaci literatury dziecięcej - egoista, narcyz, egocentryk. Narzuca innym swoje zdanie, manipuluje Wendy i chłopcami, jest okrutny, obraża się o byle co, że o totalnym lekceważeniu wszystkich (no może poza Dzwoneczkiem, która też jest perfidna i złośliwa) nie wspomnę. Nie lubię gościa jak mało kogo i tyle.
I tak się zastanawiam, czy moje zdanie jest spowodowane tym, że jestem już za stara na "Piotrusia Pana" czy taki był może zamysł autora, żeby stworzyć antybohatera? Czekam na sugestie...
Na szczęście (pomimo, że książka mu się podobała) Piotruś Pan nie stał się idolem mojego syna - jego wzorcem w dalszym ciągu pozostał król Piotr Wspaniały z Narnii...