Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Satyra. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Satyra. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 września 2015

Bo kto jeśli nie my?

Moi uczniowie nie raz i nie dwa razy oświadczali z rozbrajającą szczerością, ze do mnie jako osoby to nic nie mają, ale historii nie lubią chyba najbardziej na świecie... Właściwie to im się nawet bardzo nie dziwię, bowiem historia w postaci podawanej w szkole do najciekawszych nie należy, więc robię co mogę i przy okazji nauczania tego czego wymaga podstawa programowa staram się przemycić jakieś ciekawostki lub anegdotki o wielkich ludziach. Od kilku dni mam na swojej półce kolejne źródło takich rozmaitych historycznych opowieści.

Autorami książeczki "Polak potrafi, Polka też... czyli o tym, ile świat nam zawdzięcza" jest małżeństwo Ewa i Jan Wróblowie. Obydwoje nauczają historii w warszawskich szkołach średnich, a pan Jan dodatkowo udziela się w mediach (radio, telewizja, prasa...). I właściwie od pierwszej strony widać, że lubią to co robią a historia jest ich wielką pasją. Dodam jeszcze, że omawiana książka jest drugą z serii "Historia Polski 2.0", pierwsza nosi tytuł "Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom" (już ją sobie zamówiłam, bo w Arosie jest fajna promocja), a na styczeń przyszłego roku planowana jest premiera kolejnego tomiku pt. "Polacy - nic się nie stało!... czyli o tym, jak chcieli nam dokopać, ale im nie wyszło". 

Bohaterami "Polak potrafi, Polka też..." są polscy odkrywcy i wynalazcy, ale też ludzie kultury i sztuki, których działalność jest znana poza granicami naszego kraju. O wielu z nich każdy z nas z pewnością słyszał (żeby tylko wymienić Mikołaja Kopernika czy Marię Skłodowską-Curie), ale nazwiska większości nic nam nie powiedzą. Chociaż...
Maksymilian Faktorowicz... Ktoś, coś? Nie? A poszukaj droga czytelniczko w swojej torebce - twój ukochany tusz to jakiej jest marki? Max Factor? Zbieg okoliczności? Nie sądzę... 
No właśnie, pan Maksymilian, który karierę robił w Stanach Zjednoczonych musiał dostosować swoje nazwisko do możliwości artykulacyjnych Amerykanów i z Faktorowicza stał się Factorem. A to nazwisko  znają kobiety na całym świecie.
To tylko jeden przykład, a w książce znajdziecie ich wiele więcej. I przekonacie się sami, że nasi rodacy byli wszędzie - budowali mosty i linie kolejowe, odkrywali ogromne gwiazdy i maleńkie witaminy, walczyli "za wolność waszą i naszą", byli misjonarzami i szpiegami, badali ginące kultury i ratowali życie innych z narażeniem własnego... Można by jeszcze długo wymieniać zasługi Polaków i Polek, ale już z tych kilku przykładów widać, że bez nas daleko by ten świat nie pociągnął ;)

Książka napisana jest współczesnym językiem, zrozumiałym dla nastolatków, pełno w niej anegdot i ciekawostek. To nie suche fakty jak w podręczniku, ale luźna gawęda, a jeśli dodać do tego ciekawą szatę graficzną (rysunek satyryczny, komiks), której autorką jest Joanna Wójcik, to otrzymujemy prawdziwą perełkę wydawniczą.
Chciałabym na koniec dodać, że dorosły czytelnik może się poczuć nie do końca komfortowo w takiej luzackiej konwencji jaką założyli sobie autorzy. Ale moim zdaniem książka skierowana jest do młodego (chociażby tylko duchem) odbiorcy i ma na celu udowodnienie, że historia nie jest nudna, a słynne osoby z portretów i pomników to tacy sami ludzie jak my. No może czasem bardziej utalentowani. A z pewnością o wiele bardziej pracowici...

Reasumując - kładę na szali cały mój zawodowy autorytet (a przez ponad ćwierć wieku całkiem sporo się go uzbierało...) i twierdzę, że to świetna książka. I że jeśli ktoś po jej lekturze nie powie, że historia jest ciekawa, to znaczy, ze nie ma już dla niego żadnej nadziei...

piątek, 13 marca 2015

Jestę snobę

W czasach kiedy chodziłam do liceum (czyli dawno, dawno temu...) znajomość łaciny (a w każdym razie pojedynczych słówek bądź sentencji) wśród moich kolegów i koleżanek nie była czymś szczególnie rzadkim. W mojej szkole (a podejrzewam, że we wszystkich innych ogólniakach również) łaciny nie uczyli się tylko ci, którzy uczęszczali do klasy matematyczno-fizycznej. Wszyscy inni mieli język Horacego jako przedmiot obowiązkowy, albo chociaż fakultatywny. I pomimo, że od czasów szkolnych minęło już sporo lat a ja z łaciną, poza 4 semestrami w czasie studiów, nie miałam do czynienia to jeszcze sporo pamiętam i taki początek "Wojny galijskiej" Cezara mogę wyrecytować nawet obudzona w środku nocy...

Jak to jest z tą łaciną? Bo niby jest język martwy już od wielu wieków, używany na dzień dzisiejszy właściwie tylko w medycynie i części nauk przyrodniczych oraz przez specjalistów od literatury klasycznej. Ale równocześnie sami, często nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy, używamy łacińskich wyrażeń w życiu codziennym. I żeby było jasne - nie chodzi mi bynajmniej o język rynsztokowy, czule zwany "łaciną kuchenną".

Stanisław Tekieli, autor przezabawnej książeczki "Burdubasta albo skapcaniały osioł, czyli łacina dla snobów" z  językiem starożytnych Rzymian spotkał się dosyć późno, ale była to miłość od pierwszego wejrzenia i z gatunku tych "aż po grób". Swoją pasją strał się zarażać inych, m.in. prowadził w Warszawie Koło Laciny Żywej, a także stworzył internetową gazetę wydawaną w tym właśnie języku - TUTAJ można ją obejrzeć, a jak ktoś potrafi to i poczytać.

Książka pana Stanisława to zbiór wierszowanych historyjek obrazujących popularne łacińskie sentencje - chociażby Carpe diem, Dura lex, sed lex czy Memento mori. Przy okazji tych najbardziej znanych podaje również przykłady mniej popularnych powiedzonek bądź określeń - jak głosi podtytuł książki znajdziemy w niej aż "139 sentencji i powiedzeń łacińskich w sposób jak najprostszy wyłożonych, z pretensjonalnymi cokolwiek przypisami filologiczno-kulturowymi". I moim skromnym zdaniem (nie ujmując nic talentowi poetyckiemu autora) to właśnie te przypisy stanowią największą wartość tej książki.
Autor nie tylko podaje dosłowne tłumaczenie jakiegoś zwrotu, ale objaśnia również jego znaczenie przenośne,  mówi w jakich wypadkach prawidłowo go używać oraz dodaje wiele ciekawostek. Na przykład dopiero z tej książki dowiedziałam się, że przypisywane Cezarowi "Et tu Brute contra me? "(czyli "I ty Brutusie jesteś przeciwko mnie?") wymyślił Szekspir...

Właściwie trochę trudno określić docelowego czytelnika tej książki. Bo niby skierowana jest do dzieci i młodzieży, ale osoba dorosła też będzie się świetnie przy niej bawić i znajdzie wiele smaczków, które dla młodego czytelnika mogą być nie do końca zrozumiałe. A jeśli jakaś sentencja zapadnie nam w umysł to już możemy stawiać pierwsze kroki na drodze językowego snobizmu.

Znajomością angielskiego czy hiszpańskiego raczej już nikomu nie zaimponujemy, natomiast łacina to już inna sprawa.

niedziela, 30 czerwca 2013

99 lat temu w c.k. monarchii...

28 czerwca 1914 roku w Sarajewie z rąk serbskiego nacjonalisty zginął następca tronu Austro-Węgier arcyksiążę Franciszek Ferdynand Habsburg. Dokładnie miesiąc później, 28 lipca, Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, która w kilka dni przekształciła się w konflikt ogólnoeuropejski, a następnie światowy. W przeciągu kilku tygodni pod broń powołano kilka milionów mężczyzn, którzy przez następne cztery lata walczyli, odnosili rany i ginęli "za Boga, cesarza i ojczyznę" - oficjalne źródła podają, że mobilizacji podlegało 7,8 mln obywateli c.k. monarchii z czego aż 7 mln (90%) ucierpiało w wyniku działań wojennych (zabici, ranni, jeńcy i zaginieni).

Jednym z tych, którzy latem 1914 roku rozpoczęli swój szlak bojowy był prażanin Józef Szwejk. Mężczyzna już nie najmłodszy, cierpiący na reumatyzm nawet w wojennych warunkach niespecjalnie nadawał się na frontowego bohatera, co w miarę normalna administracja powinna dosyć szybko ustalić. Niestety administrację austriacką z początku XX wieku można określać różnymi przymiotnikami, jednak z pewnością nie była ona normalna... I tak oto Szwejk rusza na wojnę - początkowo pęta się po policji, sądzie, szpitalu wojskowym aż wreszcie zostaje pucybutem wojskowego kapelana. Służba ta nie trwa jednak zbyt długo - kapelan Katz przegrywa Szwejka w karty i tak oto dzielny wojak trafia do porucznika Lukasza, z którym po różnych perypetiach rusza wreszcie na front.

Jarosław Haszek, autor "Przygód dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej" zawarł w swojej książce ironiczny obraz "kolosa na glinianych nogach" - monarchii austriackiej, której potęga należy już do historii; zlepku kultur i narodów, które tylko czekają aby się uwolnić od władzy Wiednia (np. pułki  czeskie, które w czasie działań w Galicji masowo przechodzą na stronę Rosjan); zbiurokratyzowanej i przestarzałej armii, trawionej korupcją, złodziejstwem i niekompetencją. Haszek opisywaną rzeczywistość znał z autopsji - był jednorocznym ochotnikiem w 11 kompanii marszowej 91 pułku budziejowickiego, a nie widząc sensu w walce za Austrię dał się schwytać w niewolę Rosjanom i do końca wojny przebywał w Kijowie. 

W powieści występuje wiele postaci autentycznych, natomiast można się domyślać, ze bohaterowie niehistoryczni swoje pierwowzory mieli wśród współtowarzyszy Haszka z czasów służby w 91 pułku. Sam dobry wojak stanowi swego rodzaju autoportret autora. 
Szwejk to człowiek niezwykle łagodny, optymistycznie nastawiony do świata, z pogodą ducha przyjmuje wszystkie przeciwności losu. Uznany za "notorycznego idiotę" nie przejmuje się tą niezbyt pochlebną opinią, ze stoickim spokojem wysłuchuje inwektyw, którymi częstują go panowie oficerowie i na każdy temat ma odpowiednią anegdotkę, której nie omieszka wygłosić, budząc tym samym jeszcze większą wściekłość przełożonych. I czytelnik, nawet niespecjalnie wnikliwy, bardzo szybko się orientuje, że chociaż Szwejk ma na piśmie stwierdzony idiotyzm to jest to jedna z nielicznych rozsądnych osób jakie spotkamy na kartach tej książki...

Józef Szwejk bardzo szybko stał się jedną z najbardziej znanych postaci kultury popularnej, na kanwie powieści Haszka nakręcono kilka filmów i seriali, powstały przedstawienia teatralne i słuchowiska radiowe. Wielbiciele książki tworzą stowarzyszenia szwejkologów (najbardziej znanym polskim szwejkologiem jest krakowski dziennikarz Leszek Mazan) a od kilku lat można wędrować specjalnym szlakiem turystycznym "Śladami dobrego wojaka Szwejka" z Pragi do Kijowa, część tego szlaku przebiega przez Polskę, m.in. przez Sanok.

Książka bardzo mi się podobała i tylko żałuję, że tak długo musiała czekać na mojej półce... Jeżeli będziecie mieli możliwość sięgnąć po tę opowieść to serdecznie zachęcam. Naprawdę warto. 

piątek, 26 października 2012

Do woja marsz, do woja...

Pomimo, że teoretycznie mamy w Polsce równouprawnienie to jednak nas, kobiety, omija wiele ciekawych rzeczy. Nie tęsknię oczywiście do tego aby zostać górnikiem i spełniać się zawodowo fedrując węgiel na przodku ale już do takiego wojska to bym sobie poszła...
Sama instytucję widziałam kilka razy "z wierzchu" (w Krakowie kilka jednostek stacjonowało w moich szkolnych czasach), zdarzyło mi się być ze trzy razy w środku (na PO mieliśmy obowiązkowe strzelanie) a głębszej wiedzy na temat życia wojskowego dostarczył mi szwagier służący ojczyźnie na początku lat 90-tych oraz młodszy brat odbywający służbę wojskową pod koniec tychże. Z ich opowieści wyłaniał się obraz pełen co prawda rozmaitych idiotyzmów, ale i jeden i drugi w ogólnym rozrachunku nie żałują miesięcy spędzonych w koszarach i jeszcze dzisiaj wspominają je z uśmiechem.

Bohater książki Harosława Jaszka (to nie literówka tylko pseudonim literacki) pt. "Jak niczego nie rozpętałem" zaznajomił się z Ludowym Wojskiem Polskim we wcześniejszym okresie niż moi rodzinni wojacy, a mianowicie na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Obowiązywał wtedy jeszcze przepis, że studenci zaliczali studium wojskowe, a po ukończeniu nauki odbywali trwającą rok służbę wojskową (zwyczajni poborowi spędzali w wojsku 2 lata). Jako absolwent filologii angielskiej dostał się do plutonu szkolącego przyszłych wywiadowców - logiczne, bo przecież wywiadowca powinien rozumieć o czym rozmawiają żołnierze wrogiego naszej ojczyźnie Paktu Północnoatlantyckiego (tak, tak był czas, że NATO było nam wrogiem). Jednak służba we Wrocławiu nie była tym co zadowoliłoby naszego bohatera. On szukał dla siebie nowych wyzwań i los okazał się dla niego łaskawy - po niejakich problemach został wcielony w skład polskiej misji pokojowej operującej na Wzgórzach Golan (półwysep synajski).

Zasadniczą część tej niewielkiej książeczki stanowi opis życia w bazie polskiego kontyngentu ONZ i jest to kolejny argument potwierdzający tezę, że Polak potrafi. Uskuteczni handel wymienny z mieszkającymi opodal bazy syryjskimi wieśniakami, w targowaniu dorówna handlarzom na suku w Damaszku, nie da się amebie ani innym chorobom egzotycznym a umiejętność nicnierobienia wyniesie na niebotyczne wyżyny. A co najważniejsze udowodni i sobie i innym, że jesteśmy najbardziej kreatywnym narodem na świecie...

Książeczkę przeczytałam w ciągu 2 godzin i przyznaję, że świetnie się bawiłam. Zapoznałam z co ciekawszymi fragmentami męża mojego Roberta i on, jako, że facet, jeszcze bardziej docenił opis życia za bramą jednostki. I aż sobie westchnął, że jego te przyjemności ominęły, bo jakimś cudem udało mu się w stosownym czasie od wojska wyreklamować. A teraz już za późno...

Książka dotarła do mnie w ramach akcji "Włóczykijka" i zaraz zrobi "w tył zwrot" i odmaszeruje do kolejnego czytelnika. A ja ze swojej strony polecam serdecznie tę lekturę, tylko proszę młodsze pokolenie -  potraktujcie ją z przymrużeniem oka, a najlepiej naciągnijcie na wspomnienia o wojsku jakiegoś osobnika w wieku 40+. Zobaczycie, że to co bohater książki przeżył na Wzgórzach Golan to małe miki w porównaniu ze wspomnieniami z Orzysza, Darłowa czy innych Bieszczad...

Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę".


czwartek, 19 lipca 2012

O dzieciństwie w dwóch odsłonach

ODSŁONA PIERWSZA - LITERACKA

Mam przed sobą bardzo sympatyczną książeczkę, którą nabyłam w promocji w Weltbildzie - tak trochę przez przypadek...
Niech żyją takie przypadki:)

Autorem książki "Pitu i Kudłata dają radę" jest Leszek K. Talko, dziennikarz i autor kilku książek na temat dzieci pisanych z pozycji rodzica tych ostatnich. Tym razem jednak narratorami są dzieci, które obserwują świat i dorosłych i niezmiennie dochodzą do wniosku, że dorośli są tacy dziwni...

Siedmioletni Pitu i jego o rok młodsza siostra nazywana Kudłatą opowiadają o swoich szkolnych przygodach (I klasa i "zerówka"), o zabawach z kolegami, o konfliktach między sobą nawzajem ale przede wszystkim opowiadają o swoich rodzicach.

Jako, że moje własne dziecię jest rówieśnikiem bohaterów książki to wielokrotnie czułam się jakbym to o swojej rodzinie czytała - od dawna już wiem, że dzieciaki są świetnymi obserwatorami, w mig wyłapią wszystkie nieścisłości i o ile nie słyszą zaproszenia do posprzątania pokoju, to każdą inną rzecz (a przede wszystkim taką, która się zupełnie nie nadaje dla ich uszu) wyłapią bez problemu a następnie podzielą się nią radośnie z całym światem. Ku oczywistej konsternacji rodziców...

Książeczkę czytałam razem z Piotrusiem i normalnie kulaliśmy sie obydwoje ze śmiechu. Kilka razy dołączył do nas mój mąż, który bawił sie tak samo świetnie jak my ale na koniec stwierdził, że chyba by uciekł z domu gdyby miał pod bokiem takie dwa potwory...

Może i potwory, ale dzięki nim dorośli mogą spojrzeć na siebie z nieco innej perspektywy i co ważne zrozumieć niektóre mechanizmy kierujące naszymi milusińskimi. A wszystko podane w żartobliwej formie - bo ten dopisek na okładce "Dla fanów Mikołajka" jak najbardziej prawdziwy jest.

I na koniec ulubiony cytat mojego dziecka : "Tata mówi, że dziewczynek nie bije się nawet kwiatem, więc nie bijemy ich kwiatami, tylko normalnie gałęziami albo rękami."
Mam nadzieję, że do września o nim zapomni...

*****************************************************
ODSŁONA DRUGA - WSPOMNIENIOWA



Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu.

Dziś przyszła pora na... Ulubione symbole dzieciństwa:)


Symbolem, choć raczej nie ulubionym, mojego dzieciństwa był stan wojenny. Oczywiście największym nieszczęściem był brak Teleranka (naprawdę go nie było) ale oprócz tego uczciwie mówiąc to nas dzieciaki ten stan dosyć ucieszył - bo zawieszono lekcje w szkole aż do stycznia;)
No ale jako dziecko polityką się nie interesowałam (to mi do dzisiaj zostało) a najważniejsze były:


Telewizor beryl 102

Czarno-biały, zakupiony w 1975 roku, dotrwał do połowy lat 90-tych i dalej działał tylko rodzina dojrzała do zakupu kolorowego telewizora i staruszek poszedł w odstawkę. Z boku miał takie pokrętło do zmiany kanałów - zupełnie niepotrzebne, bo tylko I program u nas na wsi odbierał a "dwójki" tośmy się doczekali wiele lat później.


Teleranek
Niedzielna audycja nadawana o godzinie 9.00. Były w niej stałe działy "Zrób to sam", "Niewidzialna ręka", kącik przyrodniczy i pewnie jeszcze coś, ale już nie pamiętam niestety. Najważniejszy jednak był film na zakończenie - i tu, o dziwo nie kojarzę żadnych radzieckich produkcji, najczęściej były to nasze rodzime seriale (chociażby "Czterej pancerni", "Wakacje z duchami" czy "Podróż za jeden uśmiech") a i amerykańskie też się trafiały.


Lato z radiem
Jeden z najpopularniejszych programów radiowych prowadzony przez wiele lat przez Tadeusza Sznuka - i to jego głos nierozerwalnie kojarzy mi się z tą audycją. Grali fajną muzykę - do dzisiaj jeszcze gdzieś w domu są taśmy z nagraniami piosenek z tego programu.


Magnetofon "Kasprzak"
Własność mojego młodszego brata, który łaskawie od czasu do czasu mi go pożyczał. Oryginalnych kaset mieliśmy mało, ale kupowało się tzw. 90-tkę (można było nagrać 90 min muzyki) i nagrywało się z radia. Wszyscy musieli być cicho, bo nagrywanie wyglądało tak, że przystawiało się magnetofon do radia a on oprócz muzyki nagrywał wszystkie dźwięki dookoła.
A później brało się takie kasety na szkolne zabawy i można było szpanować przed płcią przeciwną;)
Kurczę, teraz do mnie dotarło, że przyznałam się do piractwa... Ale to już chyba przedawnione będzie?


Rower składak
Wymarzony prezent komunijny - ja niestety dostałam chyba dopiero w czwartej klasie i to tylko dlatego, że istniało realne zagrożenie, że sobie kark skręcę jeżdżąc na rowerze taty, który nie dość, że za duży to miał rurkę utrudniającą wsiadanie i zsiadanie z pojazdu.


Guma "Donald"
Niedostępna w normalnych sklepach, kupowana w Pewex-ie za walutę amerykańską... Oczywiście u nas na wsi takich cudów nie było, ale jak ktoś miał rodzinę w mieście, a jeszcze lepiej za granicą, to od czasu do czasu taką "Donaldówką" wzbudzał zazdrość u innych dzieciaków. Sama guma nic specjalnego, ale najważniejsze były króciuteńkie komiksy dołączane do niej. Za "Historyjkę" z gumy można sie było całkiem nieźle obłowić.


Budka Suflera
Tu komentarz jest chyba zbędny, a jak jeszcze Andrzejczaj "Jolkę" zaśpiewał... Odlot...


Czekolada wawelska
Najpyszniejsza na świecie. Do dzisiaj pamiętam ten smak... Żadna inna jej nie dorówna...


Harcerstwo
Najpierw drużyna zuchowa a później harcerska - podchody, biwaki, ogniska, wieczornice w harcówce a latem wyjazd na obóz lub NAL (Nieobozowa Akcja Letnia) w miejscu zamieszkania. Dzięki letnim obozom harcerskim po raz pierwszy byłam nad morzem czy na Mazurach. 
A obozy wyglądały całkiem inaczej niż teraz - leśnictwo wyznaczało teren pod namioty, trzeba było sobie samemu te namioty rozbić (a z taką wojskową 10-tką to opornie szło), złożyć kanadyjki (łóżka takie), ogrodzić teren... A później warty, służba w kuchni, prace porządkowe - trzeba się było narobić, ale jak wieczorem zapaliło się ognisko to wszystko szło w niepamięć...


Świat Młodych
Gazeta dla nastolatków, ukazywała się trzy razy w tygodniu - największe branie miał numer sobotni, bo były w nim plakaty, teksty piosenek i generalnie o muzyce był. Ostatnia strona to był zawsze komiks - to były moje pierwsze spotkania z Kajkiem i Kokoszem, Lucky Luckiem czy Tytusem, Romkiem i Atomkiem:) 
Pamiętam kosmiczną awanturę, kiedy to ozdobiłam plakatami świeżo wymalowany pokój... Nie wiedzieć czemu mamie nie spodobał się pomysł przybicia ich do ściany gwoździkami:(



niedziela, 8 maja 2011

Podróż łodzią po Tamizie

Pomimo iż nie przepadam za angielskim poczuciem humoru sięgnęłam po napisaną pod koniec XIX wieku książkę J.K. Jerome’a pt. „Trzech panów w łódce nie licząc psa”. Wielka w tym zasługa biblionetkowego konkursu, w którym fragment tejże książki występował.

Tytułowych trzech panów to przyjaciele: George, Harris i Jerome, który jest narratorem tej historii. Postanowili oni pewnego dnia udać się w podróż „na wiosłach” w górę Tamizy. W tej podróży towarzyszy im Montmorency – pies Jerome’a. Panowie mają jakie takie pojęcie o wiosłowaniu, lecz nie do końca chyba zdają sobie sprawę, że planowana wyprawa to nie jest niedzielna majówka tylko kilkanaście dni podróży i biwakowanie pod gołym niebem. Przeżywają w związku z tym masę zabawnych przygód ale też ścierają się z denerwującymi sytuacjami dnia codziennego. Stają się przez to bliscy czytelnikowi, bo każdy z nas miał kiedyś podobne doświadczenia – czajnik, który nie chce się zagotować, gdy na niego patrzymy, szczoteczka do zębów schowana na samym dnie plecaka, posiadanie wszystkich objawów choroby o której słyszymy pierwszy raz w życiu, itp.

Gdzieś przeczytałam, że w pierwotnym zamyśle książka miała być przewodnikiem po miejscowościach leżących nad Tamizą, ale w końcu treści turystyczno-krajoznawcze zostały niemal całkowicie usunięte a do rąk czytelników trafił ten zbiór anegdotek powiązanych ze sobą motywem podróży łódką.

To jedna z sympatyczniejszych książek jakie trafiły w moje ręce w ostatnim czasie. Czytałam niemal jednym tchem, prawie ze łzami w oczach – od śmiechu oczywiście.
Perypetie trzech przyjaciół, typowe angielskie obyczaje i zasady zachowania, zderzenie własnego wyobrażenia o sobie z rzeczywistością, ciekawa galeria postaci epizodycznych (wujek Podger wieszający obraz – mistrzostwo świata) gwarantują naprawdę świetną rozrywkę.  


czwartek, 10 marca 2011

O niemocy twórczej, morderstwach i karcianych godzinach...



Jak w temacie – dopadła mnie niemoc twórcza związana z… już sama nie wiem z czym. Czy to przesilenie wiosenne, starość nie radość, stan depresyjny czy może jeszcze coś innego. Dość na tym, że leżą przeczytane dwie wspaniałe książki a ja mam totalnego „niechcemisieja” jeżeli chodzi o recenzje. Te dwie książki to „Dama kameliowa” A. Dumasa i „Księga Tatr” J. Kurka – obydwie warte czegoś więcej niż trzech zdań komentarza – obiecuję więc solennie, że w najbliższych dniach przełamię się i coś pięknego na ich temat napiszę.

Jeśli chodzi o drugą część nagłówka to dotyczy ona książeczki „Kto zabija najsławniejszych amerykańskich pisarzy?” Roberta Kaplowa. Jak rzadko skusił mnie opis w „Świecie Książki”, że kryminał, sensacja, że znane nazwiska i kupiłam, co prawda taniej, bo na targu z książkami, ale jednak parę złotych mnie ta książka kosztowała. Powiem szczerze, że po pierwszych paru kartkach miałam już odżałować wydanej kasy i rzucić tym dziełem w kąt, ale, że rodzice wychowali mnie w szacunku do słowa pisanego powstrzymałam się a nawet zmusiłam do doczytania do końca. I dobrze zrobiłam, bo z czasem książeczka zaczęła mi się nawet podobać. Jest to bowiem parodia kilku tuzów amerykańskiej literatury, m.in. Danielle Steel, Toma Clancy’ego czy Stephena Kinga. Pierwszy rozdział, który mnie zniechęcił poświęcony był pisarce której nie znam, więc nie byłam w stanie ocenić zamysłu autora, dopiero kiedy dotarłam do znanych mi literatów zrozumiałam o co chodzi i od tego momentu zaczęło mi się podobać.
Czy polecam? I tak i nie. Jeżeli ktoś szuka dobrego, mocnego kryminału czy sensacji to raczej nie – pomimo chwytliwego tytułu mocno się rozczaruje. Natomiast jeżeli ktoś lubi parodię zaprawioną purnonsensem to jak najbardziej jest to książka dla niego – chociaż na moim przykładzie widać, że aby w pełni docenić tę książkę trzeba znać chociaż jedną książkę sławnych ofiar tajemniczego mordercy.

Karciane godziny – nauczyciele wiedzą co to jest, uczniowie, którzy w taki czy w inny sposób są „zachęcani” do uczestnictwa w nich pewnie też. Dla osób nie związanych za szkolnictwem wyjaśniam, że są to obowiązkowe, pozaetatowe godziny w liczbie dwie w tygodniu które nauczyciel ma poświęcić na zajęcia opiekuńczo-wychowawcze. Udało mi się u mojego szefa przeforsować pomysł „koła artystycznego” w ramach którego przygotowujemy z koleżanką różne szkolne imprezy czy też przygotowujemy uczniów do konkursów artystycznych, gdzie nieskromnie mówiąc odnosimy pewne sukcesy.
Dla poprawy nastroju, bo pogoda za oknem się coś psuje zamieszczam linka do naszej gimnazjalnej strony internetowej, gdzie można zobaczyć fotorelację z Dnia Kobiet gdzie razem z moimi chłopakami przygotowaliśmy program kabaretowy. Niestety ponieważ fotograf brechtał się na równi z innymi widzami część zdjęć wyszła nieco nieostro. Zapraszam TUTAJ

czwartek, 27 stycznia 2011

Mariola, krople, teatr i pierwszy sekretarz...

„Mariola, moje krople…”, najnowsza powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, autorki bestsellerowej „Cukierni pod Amorem” przenosi czytelnika w okres PRL-u, czasy, których wielu z nas z racji młodego wieku nie pamięta, ci, dla których - tak jak dla mnie - był to okres dzieciństwa i wczesnej młodości, wspominają z nostalgią, a pokolenie moich rodziców czasami chciałoby zapomnieć raz na zawsze…


„Mariola, moje krople…” - to chyba najczęściej powtarzana kwestia w budynku Teatru Miejskiego w podwrocławskim miasteczku. Wypowiada je Jan Zbytek, dyrektor tegoż teatru, a adresatką tej inwokacji jest Mariola Snopkiewicz - sekretarka, prawa ręka i najbardziej prawdopodobna kandydatka na czwartą panią Zbytkową. Owe krople to produkowana przez miejscowego proboszcza ziołowa mikstura na dyrektorskie problemy z sercem oraz nerwami. A sytuacja jest taka, że nawet najzdrowszy młodzian by jej nie wytrzymał, cóż dopiero mówić o człowieku w średnim wieku, z chorobą wieńcową.
 

Jest 17 listopada 1981 roku, PZPR jest przewodnią siłą narodu, oficjalnie działa „Solidarność”, w sklepach straszą puste półki, prawie wszystko jest na kartki lub talony, a towary niereglamentowane trzeba wystać w kilkugodzinnych kolejkach.

W Teatrze Miejskim grany jest „Romeo i Julia”, przedstawienie idzie kompletami, a przybyły z Warszawy młody reżyser Jarosław Biegalski przygotowuje premierę „Horsztyńskiego” Juliusza Słowackiego. Premiera zaplanowana jest na 12 grudnia 1981 roku. Przedstawieniem żywo zainteresowany jest towarzysz Ludwik Martel, miejscowy sekretarz partii, gdyż na ten właśnie dzień przypada zakończenie wspólnych manewrów polsko-rosyjskich „Sojuz '81” i trzeba uczcić wizytę radzieckich towarzyszy kulturalną rozrywką.

Personel teatru to galeria ciekawych i oryginalnych typów: Paulina Ciborowska–Zbytek - aktualna (trzecia) żona dyrektora i główna amantka, Szymon Mizerak – gwiazda zespołu, odtwarzający główne role męskie, Marzena Latałła i Andrzej Bąk - najmłodsi w zespole, grający przysłowiowe ogony i mający nadzieję na karierę we Wrocławiu lub Poznaniu, a może nawet w samej Warszawie, aktorskie małżeństwo Danka i Paweł Figurscy – ona zawsze wie, co gdzie można kupić, on najczęściej zajęty jest grą w karty z palaczem, Zenkiem Chmurnym, Janina Bąk-Zbytek - była (druga) żona dyrektora, która jest inspicjentką, pan Czesio Kąca, niegdysiejszy żołnierz AK i powstaniec warszawski, a aktualnie krawiec teatralny, Ligia Parol - suflerka, radiestetka i wróżka oraz Amelia Podpuszczka - pierwsza żona dyrektora, świetna kucharka i teatralna bufetowa.

Wydaje się, że planowane przedstawienie ma dla aktorów i personelu wartość drugorzędną, a najważniejszymi problemami są produkcja i zbyt bimbru, który po doprawieniu kukułkami (popularne cukierki) uchodzi za koniak, wystawanie w kolejkach po atrakcyjne towary i ich rozprowadzanie w „drugim obiegu” czy wreszcie hodowla w teatralnym magazynie świnki, nazwanej wdzięcznym imieniem Małgosia. A dzień premiery zbliża się nieubłaganie…

Dawno już się tak świetnie nie bawiłam przy lekturze. Akcja toczy się płynnie, mnożą się pomyłki i nieporozumienia, które prowadzą do kolejnych humorystycznych zawirowań w życiu bohaterów. Autorka traktuje całą historię z przymrużeniem oka, postacie są świetnie zarysowane, potraktowane z dystansem, nie ma zdecydowanych czarnych charakterów, nawet miejscowy szef komórki partyjnej tak naprawdę nie jest groźny, tylko zwyczajnie śmieszny. Zresztą trzeba przyznać autorce, że malując grubą kreską rozmaite absurdy PRL-u nie przeszarżowała, nie stworzyła farsy, lecz wykreowała postacie i sytuacje jak z filmów Barei – śmieszne, ale po bliższym poznaniu bardzo prawdziwe.

Serdecznie wszystkim polecam - i tym, którzy pamiętają czasy PRL-u, i młodszemu pokoleniu, które tamte czasy zna z opowieści rodziców – książka gwarantuje kilka godzin świetnej zabawy.



Książkę do recenzji otrzymałam z serwisu lubimyczytac.pl