Pierwsza, ubiegłoroczna, grudniowa
rehabilitacja nie przyniosła oczekiwanej poprawy, wręcz przeciwnie - stan się
szybko pogorszył. Musiałam zacząć brać silną chemię, żeby w ogóle wytrzymywać
ból i drgawki. O wszystko się potykałam, wszystko mi leciało z rąk. Kuzynka
wyczaiła, że w Kudowie Zdrój w jednym z sanatoriów otworzono właśnie oddział
rehabilitacji ogólnej dla ludzi z problemami ze strony kręgosłupa i że można
tam się starać o przyjęcie na podstawie posiadanej dokumentacji medycznej ze skierowaniem
bez pośrednictwa NFZu. Pojechałam z nadzieją choć chwilowej ulgi. Niestety
popełniłam błąd i zgodziłam się na wyciąg nie wiedząc, co to za średniowieczny
szajs. Choć byłam pod dobrą opieką pani ordynator i troskliwych rehabilitantek
z dnia na dzień słabłam. Po powrocie do domu mama od przywitała mnie słowem „zmarniałaś”.
Zabiegi, które miały mnie znieczulać przestały działać jeszcze przed powrotem.
Dwa dni potem na wizycie u neurologa usłyszałam, że to nie możliwe, żebym się
po dwóch rehabilitacjach z rzędu czuła gorzej. Stwierdziła kobieta, że
przesadzam, jestem niecierpliwa, a w ogóle to pewnie udaję, że powinnam
odwiedzić psychiatrę i czekać cierpliwie na wizytę u neurochirurga, którą
miałam wyznaczoną za dwa miesiące. Nawet mnie nie zbadała i nie przepisała
jakichkolwiek leków przeciwbólowych, żebym dotrwała do tej wizyty. Nie śpiąc w
nocy i nie odpoczywając od bólu w dzień przetrzymałam tak miesiąc do kolejnej
rehabilitacji w przychodni. Po trzech dniach od jej rozpoczęcia zdrętwiała mi
dziwnie lewa ręka. Coraz bardziej też ból doskwierał w odcinku piersiowym.
Gehenna trwa kolejny miesiąc. Doczekuję się w końcu wizyty u neurochirurga,
który wypełnia sobie kartę, ogląda mnie jak zwierzę, nie jest zainteresowany rozmową
i tym, jak sobie radzę. Wręcza mi skierowanie na EMG nie tłumacząc ani co to,
ani po co to, ani gdzie to mam zrobić, dorzuca jedynie, że bez wyniku mam się u
niego nie pokazywać. Schodzę do rejestracji, praktycznie na klęcząco czekam
godzinę w kolejce tylko po to, żeby usłyszeć, że zapisów nie ma i nie wiadomo
kiedy będą, że mam sobie dzwonić i pytać. Wracam do domu z niczym. Na wizycie u
neurologa słyszę, że zlecone badanie EMG jest niepotrzebne. Ponieważ skarżę się
na nasilający się ból w odcinku piersiowym i drętwiejące ręce na odczepnego
lekarz zleca RTG kręgosłupa. Wynik zostaje wysłany do lekarki, która go
zleciła, więc odbierając zdjęcie nawet go nie znam. Muszę się umówić i znów czekać.
Po weekendzie jadę odebrać zdjęcie i zapisać się. Przy okazji jadę do szpitala
zapytać o EMG. Tam dopiero ktoś mnie informuje o tym, że badanie jest bolesne,
a obowiązuje rejonizacja i nigdzie poza szpitalem, gdzie dostałam skierowanie
tego badania zrobić nie można. Od niechcenia ta osoba dorzuca, że jej zdaniem i
tak jestem w zbyt złym stanie, żeby mieć to badanie, że nawet jak się zapiszę i
zapłacę, to lekarz i tak odmówi jego wykonania. Rwa kulszowa objęła już obie
nogi, każda stopa jest wygięta w inną stronę, nie mogę iść, a muszę sama, o
własnych siłach wrócić do domu z miasta. Ledwo daję rady, praktycznie na
kolanach. Przez kolejne dwa tygodnie puchnę na potęgę, ciągle mam stan
podgorączkowy, już praktycznie nie ruszam ani nogami ani rękami. Tępy
neurochirurg wyrzuca mnie za drzwi bez rozmowy ze względu na brak wyniku EMG. Lekarz
pierwszego kontaktu zleca serię zastrzyków, aby opanować stan zapalny. Nie
rozumie, na jakich podłych ludzi trafiam skoro nikt nie stawia diagnozy i nie
podejmuje właściwego leczenia w stosunku do mnie. Radzi zmienić i neurologa i
neurochirurga, co też robię. Nietrafione leki tylko mnie osłabiają. Poprawy
brak. Idę na umówioną wizytę do poprzedniego neurologa, żeby poznać wynik RTG
kręgosłupa, którego jedyny egzemplarz jest u niego. Lekarz stwierdza, że nic w
opisie niepokojącego nie ma. Nalegam, że chcę zrobić sobie kopię, bo zdjęcia
bez niego nie maja wartości, więc na odczepnego pozwala mi zabrać wynik, zejść
na dół i zrobić sobie kopię w recepcji. Idąc po schodach z opisu dowiaduję się,
że to „nic” to prawostronna skolioza kręgosłupa piersiowego oraz pogłębienie
kyfozy piersiowej. Gdy skarżę się na ból i postępujący niedowład w kończynach,
lekarz pyta, co na to neurochirurg. Ja, że nic, więc sam stwierdza, że nic nie
może już dla mnie zrobić i radzi zmienić neurochirurga. Nie przepisuje znowu
żadnych leków przeciwbólowych, nawet nie bada. Tymczasem po powrocie do domu od
niego jeszcze tego samego dnia na plecach u mnie mama zauważa wykwity półpaścowe.
Lekarz pierwszego kontaktu potwierdza diagnozę, zleca odpowiednie leki i
ponagla zmianę lekarzy. W ciągu dwóch tygodni ustępuje ból, przeczulica,
podwyższona temperatura, niedowłady we wszystkich kończynach. Moje zdziwienie
budzi fakt, że wykwity zamiast się zamienić w strupy, odpaść i goić się, bardzo
szybko się wchłaniają. Na ich miejscu pozostają tylko wyczuwalne pod palcami
grudki. Czekam cierpliwie na wizytę u trzeciego już z kolei neurologa. Pani jest
rozmowna, dokładnie wypytuje, notuje i bada mnie. Widząc ślady po półpaścu
pyta, czy ktoś zlecił podstawowe badania chociażby krwi przez te cztery lata,
od kiedy wypadły mi dyski. Odpowiedź brzmi, że nie, a wystarczyłoby tylko tyle,
żeby potwierdzić, że nie kłamię, że jestem chora i to na chorobę zakaźną. Zleca
badanie rozszerzone krwi. Wyniki wychodzą nadwyraz dobre. Nie ma śladu po
zakażeniu. Czuję się lepiej, choć wszystko przychodzi ciężko. Doczekuję się
wizyty u drugiego z kolei neurochirurga. Tym razem trafiam na sensownego
doktora, którego martwią moje martwe dyski. Proponuje mi kwalifikację do
zabiegu usunięcia tego, który wygląda najgorzej i najmocniej uciska nerwy
kończyn dolnych. Proszę go, aby poczekać z tym jeszcze. Obiecuję zgłosić się,
jak tylko znów mi nogi odmówią posłuszeństwa. Tylko że wszystko to dociera do
mnie powoli i nie umiem się pogodzić z tym, do jakiego stanu doprowadzili mnie
lekarze swoją niekompetencją. Nie mam pojęcia, na czym właściwie miałby polegać
ten zabieg i nie mam się skąd dowiedzieć. W ogóle nie chcę o nim myśleć ani rozmawiać
z nikim. Ta kwestia mnie przygnębia i zniechęca do wszystkiego. Potrzebuję
czasu, żeby się z tymi wszystkimi myślami oswoić. Mam nadzieję, że to będzie
długi czas, że pogorszenie nie przyjdzie szybko, niespodzianie. Za dużo tego
wszystkiego na jednego człowieka, który nie chce zostać kaleką. Ciągle po
głowie krążą mi słowa pana doktora „kiła mogiła”, którymi określił czarne
dziury widoczne na moim rezonansie kręgosłupa w miejscach martwych dysków. Nie
mam pojęcia jak wygląda życie z implantem w odcinku lędźwiowym i to mnie
przeraża…
