Mazurskość. Szukam jej skrawków i zapachu. W codzienności. Bo
przecież tak trudno jest tęsknić za
swoim marzeniem, kiedy ono ciągle ucieka. A ja
tęsknię. Coraz bardziej i bardziej. Przesypując piasek przez palce. I wypatruję
maleńkich ochłapów tej mazurskości. By się zachłysnąć. Jeszcze raz i jeszcze
raz. Do końca.
Historia duszna i lepka. Te same miejsca i te same
dialogi. Te same osoby. Jak gdyby czas się zatrzymał, a bohaterowie nie
potrafili ruszyć dalej. W kółko i w kółko. Jednak było w tym coś magnetycznego
i niepokojącego. Mimo lekkości i banalności, otulał mnie ciężki klimat
oczekiwania.
Usłyszałam, że jak mogłam czytać tę książkę i się nią zachwycać,
jak jest tak mocno przeciętna. Mogłam. Czy to moje zakochanie? Bo mnie zachwycała.
Bo pod warstewką wyschematyzowanych szufladek znalazłam coś. Przyklejone do
ścianek niczym stara kalkomania.
Dlatego zaczytałam się.
Opis książki:
Listy z jeziora to pełna ciepła i szczególnego uroku
prowincjonalnego miasteczka powieść obyczajowa osadzona w mazurskich realiach.
Książka, która wciąga od pierwszej strony. Doskonała na wakacyjne ciepłe
wieczory.
Sensacyjna powieść o tajemniczych listach z
pogróżkami adresowanymi do właścicielki pensjonatu. Główna bohaterka nagle
znajduje się w sytuacji osaczenia. Nie może z nikim podzielić się swoim
problemem, czuje, że nikt nie może jej pomóc. Łapie się na tym, ze zaczyna
podejrzewać wszystkich dookoła. Jej mąż oficjalnie nie żyje od dwudziestu
pięciu lat, a tymczasem to jego podpis widnieje pod każdym z listów. Od kogo
więc one są? Od niego, a może od kogoś z pensjonariuszy? A może podrzuca je
sąsiad, listonosz?
Moja ocena 4/6