Współcześni pisarze lubią powroty do przeszłości. Lubią nawiązywać do twórców sprzed lat,
inspirować się ich ulubionymi dziełami, tworząc wszelkiego rodzaju hołdy,
licząc na to, że pewnego dnia, ktoś porówna ich do idoli, do tych, którzy
stanęli swojego czasu na piedestale i do dzisiaj stanowią gatunkowy kanon. Joe
Hill nie musiał szukać daleko. Będąc synem kultowego twórcy horroru i grozy
jakim jest Stephen King, porównanie narzuca się niemal samo, tym bardziej,
jeśli syn postanawia podążać ścieżką pieczołowicie udreptaną przez ojca. I póki
wyznaczony szlak pozostawał szlakiem, a czujne oko ojca nawracało syna z
bocznych, błędnych ścieżek, to wszystko szło jak po maśle – oryginalne
opowiadania, doskonałe komiksy, powieści z własnym rockowym sznytem, miejscami
zabawnie nawiązujące do uniwersum Kinga, niczym niespodzianki dla fanów ich
prozy. Aż do momentu, w którym nie przyszedł czas, by dorównać ojcu. I tutaj
nie było już szansy na powodzenie.
Miała być satyra, miała być baśń à la „Władca
Much”, a okazało się, że „Strażak” to nieudolna próba dogonienia pewnych
wzorców gatunkowych, powieść, która na tle dorobku twórczego Joe Hilla nie ma w
zasadzie nic do zaoferowania. Świetny koncept, kilku intrygujących bohaterów i
ponad osiemset stron opowieści, która spłonęła na panewce.