piątek, 30 maja 2014

Polskie morderczynie - Katarzyna Bonda





wydawnictwo: Muza
data wydania: 5 lutego 2013
ISBN: 9788377583678
liczba stron: 400


Jeśli wierzyć statystykom, to liczba zabójstw dokonywanych przez Polaków (na terenie kraju i poza nim) sukcesywnie spada. Jak podaje Rocznik Statystyczny GUS wydany w zeszłym roku, w 2005 morderstw dokonało ponad sześćset pięćdziesiąt osób, w 2010 ‒ już lekko ponad pięćset, a w 2012 ‒ czterysta dziewięćdziesiąt trzy (nieco więcej niż w 2011), z czego ponad pięćdziesiąt osób to kobiety. Pytanie brzmi: czy aż ponad pięćdziesiąt?

Kierując się tylko i wyłącznie liczbami, śmiało można powiedzieć, że to niewiele, ale kiedy dotrze do nas, że cały czas mowa o kobietach, to zapewne szybko zmienimy zdanie i stwierdzimy, że kobiet, które dopuściły się jednego z najcięższych przestępstw, jest dużo – o wiele za dużo. Skąd takie podejście? Dlaczego kobiety, które mordują, wywołują takie poruszenie? Dlaczego, kiedy ich sprawy przedostają się do mediów, z miejsca wywołują tyle szumu? Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie nie jest zbyt skomplikowana. Bo z czym kojarzy się kobieta? Z domem, rodziną, dziećmi, ciepłem domowego ogniska, empatią, troskliwością, opiekuńczością… W samym słowie „kobieta” zawiera się to, co rozumiemy pod pojęciem dobra – tak od zarania dziejów jesteśmy nauczeni postrzegać płeć piękną. Zatem, gdy właśnie ta, teoretycznie, niestworzona do czynienia zła istota dopuści się tak makabrycznego czynu jak morderstwo, to nie ma siły, by nie mówiono o niej na forum publicznym, nie oceniano jej na podstawie tego, co zrobiła i by społeczeństwo nie skazywało jej zaocznie na karę śmierci czy – w najlepszym razie – dożywocie. O tych kobietach myślimy często w jak najgorszych kategoriach, zupełnie zapominając o tym, że to nadal tacy sami ludzie jak my, którzy do momentu popełnienia przestępstwa często wiedli życie bardzo zbliżone do naszych: uczyły się lub pracowały, miały rodzinę, mężów i dzieci. Aż w końcu nadchodziła ta czarna chwila, w której to, co tak naprawdę siedzi w każdym z nas, budziło się ze snu, by zaatakować.

O takich właśnie kobietach opowiada książka Katarzyny Bondy pt. Polskie morderczynie. Chociaż „opowiada” to nie najlepsze słowo, ponieważ to same kobiety opowiadają o sobie – to, co chcą i tyle, ile chcą. Ich opowieści konfrontowane są następnie z aktami spraw. Zadziwiające, jak te kobiety potrafią kłamać i stawiać siebie w lepszym świetle…

Jedna z nich poprosiła autorkę, by nie publikować jej prawdziwego imienia oraz nazwy miejscowości, z której pochodzi, jednocześnie zarzekając się, że dalsza część historii jej życia będzie już w stu procentach prawdziwa. Czytając akta jej sprawy przekonujemy się, jak umiejętnie kłamie: z bezwzględnej morderczyni, której motywem był rabunek, przeistacza się, za sprawą swojej opowieści, w ofiarę, która „przecież tylko się broniła”. Inna, posiadająca niesamowity dar manipulowania ludźmi, również twierdzi, że zmuszona była bronić się, co zaowocowało śmiercią napastnika, tymczasem akta pokazują, że to ona pierwsza wyciągnęła nóż.

Wiele z tych kobiet targnęła się na życie swoich partnerów/konkubentów/mężów, którzy latami znęcali się nad nimi (a często też ich dziećmi). Znosiły z trudem lata upokorzeń, by pewnego dnia zakończyć ten koszmar w najgorszy z możliwych sposobów. Zabijając swojego oprawcę, jednocześnie zabijały swoje życie. Pobyt w więzieniu zmienia ‒ a nierzadko niszczy ‒ wszystko.

W książce znajdujemy też przykłady kobiet, które nijak nie pasują do schematu kobiet wyjętych spod prawa: nie pochodzą z rodzin patologicznych, rozbitych czy niepełnych – były kochane i dobrze traktowane przez rodziców, w szkole uczyły się bardzo dobrze, by potem bez problemu zdać na studia. To scenariusz życia pewnej młodej lekarki, która złamała je sobie niedługo po rozpoczęciu pracy, jako lekarz asystent w kieleckim pogotowiu. Popchnęła ją do zbrodni chora miłość ‒ uczucie do żonatego mężczyzny, który nie chciał odejść od matki swojego dziecka.

Jest też przypadek zupełnie przeciwny: kobiety o – jak orzekli psychiatrzy – lekkim stopniu upośledzenia umysłowego, która czynnie uczestniczyła w morderstwie znajomego swojej matki, a następnie spożywała alkohol w tym samym pomieszczeniu, w którym leżały zwłoki ofiary. Jej zaburzenia psychiczne sprawiały, że przebywając w zakładzie karnym, widziała wokół siebie duchy i rozmawiała z nimi. Ostatecznie kobieta zmarła.

Wszystkie te przykłady, które przybliża czytelnikowi Bonda, pokazują, że nie ma jakiegoś wzoru, według którego można by było rozpoznać ewentualną morderczynię. Jedyne, co często je łączy, to emocjonalne pobudki zbrodni: zdrada, zazdrość, samotność, zemsta… Dlatego wydaje mi się, że nie wszystkie z tych kobiet powinniśmy z góry oceniać poprzez pryzmat zbrodni, której się dopuściły. Nie znaczy to, że powinniśmy udzielać im jakiejś taryfy ulgowej z racji trudnych doświadczeń życiowych. Problemy da się rozwiązać na szereg różnych sposobów, a morderstwo nie powinno być dla nikogo żadną opcją. Mimo to nie powinniśmy zapominać o tym, że te kobiety ‒ mimo całego zła, które wyrządziły sobie i  rodzinom swoim i ofiar ‒ nadal są ludźmi.

Szalenie ciężko opowiadać mi o tym, co wyniosłam z tej lektury i o niej samej w ogóle. Jest niebywale trudna i niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, często w skrajnie różnych odmianach. Natłok myśli po zamknięciu książki jest ogromny, dlatego nie chcę jej oceniać i nie zrobię tego. Spróbuję ją jedynie przetrawić. Was do lektury nie zamierzam namawiać ani od niej odciągać – sami oceńcie, czy jesteście na nią gotowi.



*****

Przypominam Wam o konkursie, w którym wygrać możecie "Troje" Sarah Lotz.

wtorek, 27 maja 2014

KONKURS U KSIĄŻKÓWKI! Wygraj "Troje" S. Lotz!



Mówi się, że od przybytku głowa nie boli, jednak dwa egzemplarze "Troje" Sarah Lotz zupełnie nie są mi potrzebne, dlatego jeden z nich chętnie oddam w dobre ręce. :) A że lubię Waszą twórczość i katować się potem koniecznością wybrania tej jednej jedynej, postanowiłam zorganizować Wam konkurs. Nie przedłużając... :)

Regulamin konkursu:

  1. Organizatorem konkursu jest właścicielka bloga: www.ksiazkowka.pl.
  2. Konkurs trwa od 27.05. do 09.06.2014 godz. 23:59.
  3. Nagrodą w konkursie jest jeden egzemplarz książki „Troje” Sarah Lotz.
  4. By wziąć udział w konkursie należy umieścić banner konkursowy na swoim blogu oraz wypełnić zadanie konkursowe.

Banner:



Zadanie konkursowe:

Pewnego dnia wsiadasz na pokład samolotu. Lot nie przebiega pomyślnie, samolot wpada do oceanu. Nikt oprócz Ciebie nie przeżył. Trafiasz na bezludną wyspę niczym Robinson Crusoe albo Chuck Roland (w filmie „Cast Away - poza światem”). Co dalej? Jak wygląda Twoje życie na niej? Jak próbujesz się ratować? Opisz to.

  1. Zgłoszenie konkursowe należy umieścić w komentarzu pod tym postem i winno ono przedstawiać się tak:

Nick:
Adres e-mail:
Odpowiedź na zadanie konkursowe:

  1. Zwycięską odpowiedzią będzie ta, która najbardziej przypadnie mi do gustu.
  2. Wysyłka nagród obowiązuje na terenie kraju (Polska) i jej koszt ponosi właścicielka strony ksiazkowka.pl.
  3. Na adres do wysyłki nagrody czekam 7 dni począwszy od daty opublikowania wyników konkursu. Jeśli adresu w tym czasie nie otrzymam, to nagroda powędruje do innej wybranej przeze mnie osoby.
Czekam na pierwsze zgłoszenia i życzę powodzenia! :)

piątek, 23 maja 2014

O nowym tytule w mojej kolekcji książek Stephena Kinga. :)





Dziś pragnę pochwalić się Wam nowym nabytkiem w mojej kolekcji książek Stephena Kinga. Książka ta dotarła do mnie dzięki memu M., któremu raz jeszcze pragnę za ten prezent podziękować. :)) Droga, jaką do mnie przebył ów tytuł była...dłuuuuga. Rozpoczęła się w Teksasie, zahaczyła o Irlandię, by wreszcie trafić do Polski, do mnie. :) O który tytuł chodzi? O brytyjskie wydanie "Rage" Stephena Kinga z 1983 roku - tak, to TA zakazana książka. :))) Jestem bardzo uradowana, że moja kolekcja została zasilona właśnie o ten trudny do zdobycia kąsek. :D 


Fanom Mistrza przedstawiać "Rage" raczej nie muszę, ale tych, którzy wiedzą mało lub nic na temat tego tytułu zostawiam z tekstem, który w zeszłym roku popełniłam dla Dyskusyje.


tytuł oryginału: Rage
wydawnictwo: New English Library
data wydania: 1983
ISBN: 9780450053795
liczba stron: 214

Co smakuje najlepiej? Wiadomo – owoc zakazany. Często nie ze względu na smak, a jedynie dlatego, iż jest niedozwolony. Bo z tym smakiem bywa różnie… Czasem wcale nie pieści naszych zmysłów, ale wręcz drażni, lecz pragnienie posiadania go często jest silniejsze od wszystkiego innego…

I razu pewnego nasz Mistrz kochany, Stephen King, pokazał światu pewną skromną gabarytowo książkę, pozwolił się nią przez chwilę cieszyć, by za czas jakiś obwieścić swoim fanom, że już nigdy jej nie zobaczą… To tak jak dać psu do powąchania smakowitą kość i natychmiast mu ją odebrać. Co gorsza, inne psy mogą na nią tylko z daleka popatrzeć, nawet powąchać im jej nie będzie dane… Ale wróćmy do ludzi, Kinga i osławionej książki.

„Rage”, bo o tej książce mowa, powstała dawno temu – w czasach, gdy King był bardzo młody i tak naprawdę jeszcze mało wiedział o pisaniu, mimo że już zdobywał doświadczenie w tej dziedzinie. Napisał wtedy dwa teksty. Pierwszy z nich to dobrze już fanom znany „Wielki masz” (który osobiście bardzo cenię i polecam), a drugi – „Getting it On”. Obydwie opowieści nie wzbudziły zainteresowania u wydawców, dlatego nie ujrzały prędko światła dziennego – dzielnie zbierały kurz w czeluściach szuflad pisarza… Jednak w końcu przyszedł czas chwały i uwielbienia dla Kinga. „Carrie” okazała się być niekwestionowanym hitem i to ona pozwoliła Mistrzowi na wypuszczenie na rynek (w 1977 roku) „Getting it On”, ale już pod zmienionym tytułem, tj. „Rage”, i pod pseudonimem Richard Bachman. O czym jest ten tytuł?

Jest to dość prosta jak na obecne czasy historia i takim też stylem napisana. Główną areną, na której dzieje się akcja, jest szkoła w Placerville, a najważniejszą postacią biorącą udział w zdarzeniach jest Charles Decker – nastolatek zmagający się z wszystkimi problemami człowieka dojrzewającego, jednak znajdującymi swe ujście w sytuacji, która nie powinna się była zdarzyć… Chłopiec bowiem pewnego dnia przynosi do szkoły broń, zabija dwoje nauczycieli, a uczniów jednej z klas więzi jako zakładników. Po co to robi? Nie, nie dla pieniędzy, nie dla wymuszenia lepszych stopni czy by się popisać. Robi to, aby… porozmawiać. Charles zaczyna się przed nimi otwierać, opowiada im o swoim życiu – o tym, co nie dawało mu spokoju, czego się wstydzi, uważa za swoje słabości… Sytuacja staje się dziwna – siłą rzeczy pozostali uczniowie również zaczynają się zwierzać i nagle okazuje się, że wszelkie szkolne podziały (tak mocno akcentowane w amerykańskich szkołach po dziś dzień) zacierają się… Na ten jeden jedyny moment wszyscy stają się równi, bez względu na to, czy grają w szkolnej lidze, czy są cheerleaderkami, czy zwyczajnymi uczniami. I to jest w tej książce najpiękniejsze, mimo tragicznego tła…

Sama miałam okazję czytać tylko amatorskie tłumaczenie „Rage”, więc do końca nie wiem, czy błędy, które w nim dostrzegłam, wynikały ze słabego przekładu, czy raczej popełnił je nastoletni wówczas King. Jednak ze znanych mi już opinii wynika, że w oryginale tekst posiada liczne niedociągnięcia i ewidentnie widać, że jego autorem jest człowiek niebędący profesjonalnym pisarzem. Pomimo tych zastrzeżeń na uwagę na pewno zasługuje emocjonalny wydźwięk opowieści – mocny, dosadny, bardzo pesymistyczny… Na pierwszy rzut oka daje się zauważyć, że autor wlał w nią to, co skrywał wewnątrz siebie samego – to, z czym boryka się wielu nastolatków w okresie burzy hormonów.

Nic więc dziwnego, że po „Rage” masowo sięgali inni nastolatkowie. Być może widzieli w Charlesie samych siebie, być może był on dla nich wzorem… W dniu 20 kwietnia 1999 roku w Columbine High School (Kolorado, USA) doszło do tragedii na ogromną skalę. Dwoje nastolatków zamordowało dwanaścioro uczniów szkoły, jednego nauczyciela, wiele osób zostało rannych. Napastnicy popełnili samobójstwo.
Mówi się, albo raczej krąży taka legenda, że w pokoju jednego ze sprawców podobno znaleziono egzemplarz „Rage”. Gdy King się o tym dowiedział, zadbał o wycofanie książki z obiegu i zabronił wydawania jej gdziekolwiek i kiedykolwiek. Zakaz ten najdłużej obowiązuje w USA, w innych miejscach globu krócej, dlatego tekst ten można znaleźć jeszcze w zbiorze „The Bachman Books”.

Kto czuje się w obowiązku posiadania tej książki, może próbować szczęścia na licytacjach. Pod warunkiem, że ma wolne 3-4 tysiące złotych (uwaga!, cena tyczy się wydania amerykańskiego, nie brytyjskiego), bo mniej więcej za tyle – w przeliczeniu na naszą walutę – można ją nabyć… A spodziewam się, że cena ta nadal będzie sukcesywnie wzrastać… Skoro jednak płaci się krocie za kawior czy trufle i nie jest to zakup, którym można cieszyć się długo, to dlaczego nie zafundować sobie takiego cacka, opatrzonego nazwiskiem Kinga? :) Chcielibyście mieć na swojej półce ten zakazany owoc?


wtorek, 20 maja 2014

Październikowa lista - Jeffery Deaver





tłumaczenie: Łukasz Praski
tytuł oryginału: October List
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 22 kwietnia 2014
ISBN: 9788378397502

Nie mogę powiedzieć, by za pierwszym razem słynny na całym świecie pisarz thrillerów Jeffrey Deaver zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Właściwie nie zrobił nawet dobrego… Spodziewałam się, po licznych pochwałach jego książek, że swoim stylem, wplecionym w doskonałą fabułę, wgniecie mnie w fotel, a tymczasem zwyczajnie mnie znudził. Tak było w przypadku powieści Mag. Mimo to obiecałam sobie, że dam mu jeszcze szansę, choćby po to, by zapoznać się z pierwowzorem filmu Kolekcjoner kości. Na flagową powieść Deavera z pewnością przyjdzie jeszcze czas, tymczasem w ręce wpadł mi jego najnowszy tytuł, czyli Październikowa lista.

Przez znaczną część lektury nic nie zapowiadało jakiejś spektakularnej zmiany w moim podejściu do pisarstwa tego pana, choć przyznaję, że już na starcie był w stanie mnie zaskoczyć. Czym? Tym, że po otwarciu książki, zamiast ujrzeć rozdział numer jeden, zobaczyłam… trzydziesty szósty. Deaver postanowił opowiedzieć tę historię od końca. Już na pierwszych kartach powieści poznajemy Gabrielę – szalejącą z niepokoju matkę sześcioletniej Sarah. Dziewczynka została uprowadzona i nie wiadomo, co się z nią dzieje aż do dnia, w którym do drzwi Gabrieli puka nie kto inny, jak sam porywacz. Jego żądania są konkretne: pół miliona dolarów oraz tajemnicza „październikowa lista”. Co zawiera? Dlaczego jest tak cenna dla porywacza? I czy mała Sarah wróci do matki?

Gdy poznałam odpowiedzi na wszystkie te pytania, uśmiech nie schodził mi z twarzy przez pół dnia. Deaver zdołał uśpić czujność starego wyjadacza w dziedzinie czytania thrillerów, omamił mnie i wywiódł w pole, czyli zrobił mnie w bambuko. Naprawdę! Zakończenie (a właściwie początek) powieści jest fenomenalne i właśnie dla niego warto przemęczyć się przez znaczną część dość nużącej lektury i mało (albo wcale) wyrazistych bohaterów. Do minusów powieści po raz kolejny muszę zaliczyć jej klimat. Długo nie byłam w stanie w niego wsiąknąć ani zżyć się z bohaterami. Jednak czytałam dalej, bo przecież musiałam dowiedzieć się, co się dzieje z małą i co zawiera tajemnicza lista. Dopiero zakończenie sprawiło, że książki nie ocenię tak nisko, jak pierwotnie miałam w planach.

Po lekturze skusiłam się na przejrzenie kilku recenzji Październikowej listy. W jednej z nich spotkałam się ze stwierdzeniem, że książkę spokojnie można czytać od końca – absolutnie odradzam takie postępowanie! W ten sposób tego, co najlepsze, dowiecie się już na początku i tym samym pozbawicie siebie efektu zaskoczenia, który jest najmocniejszą stroną tej pozycji.

Ostatecznie Deaver znów nie rzucił mnie na kolana, jednak spisał się znacznie lepiej niż podczas mojego pierwszego spotkania z jego twórczością. Kolejne na pewno będzie związane z jednym z jego starszych tytułów, co obiecuję oficjalnie Wam, a także sobie samej, natomiast zagorzałych fanów pisarza, jak i nietypowych rozwiązań w konstruowaniu powieści odsyłam do Październikowej listy.

Ocena: 4.5/6







Oficjalna recenzja dla Lubimy Czytać - LINK.

piątek, 16 maja 2014

Martwe popołudnie - Mariusz Czubaj





wydawnictwo: Albatros
data wydania: 30 kwietnia 2014
ISBN: 9788378858317
liczba stron: 352


Tak się zastanawiam, czy powieści, których akcja toczy się w świecie polskiej polityki, jest tak mało, czy tylko ja nie mam szczęścia do trafiania na nie? Jeśli pierwsza opcja jest zgodna z prawdą, to jestem nią mocno zdziwiona, wszak polska polityka – to idealne tło dla powieści kryminalnej, thrillera, komedii (w tym czarnej), dramatu, a nawet science fiction (wystarczy opowiedzieć o państwie rządzonym przez uczciwych i nieskalanych korupcją politykach – i temat będzie w stu procentach wyczerpany). Odkładając jednak żarty na bok, powiem Wam, że jestem pozytywnie zaskoczona faktem, że powieść Mariusza Czubaja pt. Martwe popołudnie, będącą thrillerem politycznym połączonym z kryminałem, czytało mi się tak dobrze.

Głównym bohaterem jest były policjant, specjalista do spraw bezpieczeństwa, imieniem Marcin Hłasko, który uchodzi za najlepszego w kraju specjalistę od odnajdywania zaginionych ludzi. Nic więc dziwnego, że zlecenia sypią mu się niemal jak z rękawa – kończy się jedno, a zaczyna drugie. Tym razem chodzi o odnalezienie złotego dziecka marketingu, Daniela Okońskiego. Zleceniodawca, choć początkowo nie chce zdradzić niczego w kwestii swoich powiązań z zaginionym, ostatecznie przyznaje się, że chodzi o pisaną przez marketingowca biografię jednego z rekinów polskiego biznesu. Jak się dość szybko okazuje, sprawa jest mocno powiązana ze światem rodzimej polityki i ważnymi dla niej postaciami, tym bardziej, że „przy okazji” na tejże arenie mamy do czynienia z dwoma dość tajemniczymi zgonami.

A w polityce? Wiadomo, nic nie jest tak czyste i nieskazitelne, jak wygląda oficjalnie. Politycy przedstawieni przez Czubaja – to kombinatorzy lubujący się w nielegalnych używkach, imprezach suto zakrapianych alkoholem, z paniami uprawiającymi najstarszy zawód świata. Przepych, pieniądze i układy – to charakteryzuje ten światek najlepiej. Co ciekawe, autor niespecjalnie starał się ukryć dość oczywiste podobieństwa fikcyjnych postaci do tych, które na co dzień możemy oglądać w telewizji, co dodaje powieści realizmu.

Bardzo przemyślaną i dobrze skonstruowaną postacią jest sam Hłasko, który w gruncie rzeczy jest w stanie podobać się chyba każdemu czytelnikowi. Lubisz sztukę? – Hłasko też ją lubi! Jesteś fanem Lisbeth Salander z trylogii Larssona – naturalnie Hłasko Millennium już zna! Jesteś maniakiem pewnych seriali? Grywasz w szachy? Jeśli tak – to kupisz i Hłaskę! Nie należy zapominać też o specyficznym, ironicznym i z lekka zgryźliwym poczuciu humoru tegoż pana – ja najbardziej dzięki niemu polubiłam Marcina.

Sam wątek morderstw początkowo wydaje się niespecjalnie intrygujący, ale im dalej brniemy w głąb lektury, tym jest lepiej, bo okoliczności zaginięcia Okońskiego wiążą się z ciekawą, choć czarną kartą w historii jednego z rejonów Polski, historii z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Zatem mamy tu kryminał, mamy thriller polityczny, znajdzie się także kropla historii i całkiem pokaźna dawka humoru. Całość wypada naprawdę dobrze i Martwe popołudnie czyta się dobrze i szybko, choć nie ma tu nic nowego, czego jeszcze bym nie spotkała w tego typu literaturze – ot, dobra rodzima powieść osadzona w świecie brudnej polskiej polityki (której aż tak wiele tutaj nie ma – wspominam o tym z myślą o czytelnikach, którzy obawiają się jakichś nudnych politycznych wywodów – tego tu nie znajdziecie).

Ja sama zaś oceniam moje pierwsze spotkanie z Mariuszem Czubajem za udane i na pewno nie będzie ono ostatnim, tym bardziej, że Martwe popołudnie otwiera cykl powieści z Marcinem Hłaską w roli głównej – dla tej postaci warto będzie sięgnąć po kolejny tom.

Ocena: 4.5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu ALBATROS Andrzej Kuryłowicz.

poniedziałek, 12 maja 2014

W słusznej sprawie - Diane Chamberlain





tytuł oryginału: Necessary Lies
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 10 kwietnia 2014
ISBN: 9788378397496
liczba stron: 456


Muszę przyznać, że o eugenice do tej pory nie wiedziałam zbyt wiele. Oczywiście, główna idea była mi znana, choć od tej zdecydowanie złej strony, związanej z nazistowskimi planami tworzenia „czystej” rasy – na świat miały przychodzić dzieci tylko o pożądanych przez władze cechach. Jednak pojęcie to istnieje zarówno w teorii, jak i w praktyce znacznie dłużej niż od czasów panowania Hitlera i oznacza, jak podaje internetowy słownik języka polskiego PWN, system poglądów zakładający możliwość doskonalenia cech dziedzicznych człowieka.

Teoretyczny wydźwięk tego pojęcia wydaje się bardzo pozytywny, jednak człowiek potrafi zepsuć wszystko, co z założenia miało być dobre... W dążeniu do stworzenia wolnej od wad istoty ludzkiej człowiek był (i chyba tak naprawdę nadal jest) w stanie posunąć się bardzo daleko, cały czas podpierając się szczytną ideą. W dawnych czasach liczne programy eugeniczne pozwalały na m. in. segregację rasową, ludobójstwo czy przymusową sterylizację. Temu ostatniemu tematowi miałam okazję przyjrzeć się nieco bliżej za sprawą nowości autorstwa Diane Chamberlain pt. „W słusznej sprawie”, która niedawno miała swoją premierę na naszym rynku.

Autorka zdecydowała się poruszyć szalenie trudny i emocjonalny temat, którego podstawą jest obowiązujący do 1975 roku na terenie Karoliny Północnej (USA) program sterylizacji eugenicznej. Akcja powieści toczy się głównie na początku lat 60. ubiegłego wieku. W okręgu Grace, na jednej z tamtejszych farm tytoniowych dzięki – nazwijmy to – uprzejmości właściciela mieszkają dwie młode dziewczyny, tj. piętnastoletnia Ivy i dwa lata starsza od niej Mary Ella, a także jej synek William, nazywany przez nie Dzidziusiem, oraz ich babcia Nonnie. Wiodą stosunkowo spokojne życie, aczkolwiek wypełnione ciężką pracą i wyzierającą z każdego kąta biedą, więc nic dziwnego, że dziewczyny próbują urozmaicić tę mało barwną codzienność za pomocą uczuć i marzeń. Mary Ella przez opiekę społeczną uznawana jest za opóźnioną w rozwoju, dlatego tuż po urodzeniu Williama lekarze poddali ją zabiegowi sterylizacji. Ivy, choć młodsza od swej siostry, przejawia już zainteresowanie chłopcami, co przekłada się na częste spotkania pod osłoną nocy z synem farmera, na których nie tylko snują wizje o wspólnym wyjeździe do Kalifornii, ale coraz mocniej się do siebie zbliżają.

Zdaje się, że nieszczęście wisi w powietrzu, w związku z wchodzeniem Ivy w czas, w którym emocje i szalejące hormony biorą górę. Tak przynajmniej twierdzą pracownicy opieki społecznej, którzy znają tę rodzinę oraz problemy, z którymi się zmaga. W ich trudny dla zwykłego człowieka świat zostaje wprowadzona nowa pracownica ośrodka – Jane. Młoda, świeżo upieczona małżonka dobrze zapowiadającego się pediatry nie ma zbyt dużego doświadczenia zawodowego, a w pracy socjalnej – wcale, choć nie brak jej solidnego zaplecza edukacyjnego. Bardzo chce móc pomagać potrzebującym tego ludziom i robi to mimo braku aprobaty męża (pracująca żona lekarza nie jest zbyt dobrze odbierana w środowisku, bowiem każe myśleć, że ten najpewniej zarabia zbyt mało, by utrzymać rodzinę). Wybór tak niedoświadczonego pracownika na tak poważne stanowisko w efekcie końcowym przynosi jednak wiele nieoczekiwanych zdarzeń: nad Mary Ellą krąży widmo utraty Williama, zaś Ivy może zostać wysterylizowana…

To, co ostatecznie dzieje się w życiu tych kobiet, przechodzi najśmielsze oczekiwania. Sytuacja robi się z dnia na dzień coraz bardziej dramatyczna i nie wiadomo do końca, co jest temu bardziej winne: czy niedoświadczenie oraz nazbyt emocjonalne podejście Jane do pełnionej funkcji, czy obowiązujące prawo. Szalenie trudno mi opowiedzieć się po którejś ze stron, bo jest to trochę jak walka rozumu z sercem. Nie wiadomo, które rozwiązanie jest tak naprawdę dla tej rodziny najlepsze, jednak zakończenie całej sprawy mnie osobiście usatysfakcjonowało – jest takie, jakie być powinno.

Chamberlain na ogół tworzy bardzo emocjonujące i wciągające historie, ale tym razem postarała się wyjątkowo mocno, by nawet po zakończonej lekturze nie móc przestać myśleć o tym, co właśnie przeczytaliśmy. Niby jest to opowieść zmyślona, niby postaci są fikcyjne, ale nie sposób nie pokusić się o rozważania na temat sensu i moralnego aspektu eugeniki. Podstawowe pytania, jakie nasuwają się po zakończonej lekturze, to: Jak daleko można posunąć się w myśl wielkich idei? Jak mocno można ingerować w czyjeś życie? Każdy z nas musi na nie odpowiedzieć sobie samodzielnie.

„W słusznej sprawie” to trzecia powieść tej autorki, którą dane mi było przeczytać. Tak jak w dwóch poprzednich, tak i tu znalazłam pełnokrwiste postaci, z którymi nie sposób się nie zżyć (w przypadku Ivy autorka zadbała nawet o język, jakim bohaterka się posługuje, dzięki czemu nie mamy wątpliwości, z jakiej warstwy społecznej się wywodzi). Jedyne, co na ogół nie podobało mi się w poprzednich książkach, to dający się czasem wyczuć brak realizmu, jednak tym razem to uczucie mnie nie spotkało, dlatego pokuszę się o stwierdzenie, że „W słusznej sprawie” jest zdecydowanie najlepszą książką Chamberlain, którą do tej pory czytałam. Jest w niej wszystko, co powinna zawierać dobra „obyczajówka” plus naprawdę ciekawy i poruszający temat.

Kto z Was jeszcze nie skusił się na tę nowość, niechaj szybko to nadrobi. Gwarantuję, że nie oderwiecie się od tej książki aż do ostatniej strony.

Ocena: 6/6




Oficjalna recenzja dla Lubimy Czytać - LINK.

piątek, 9 maja 2014

Monogram - Joanna Marat





wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 20 marca 2014
ISBN: 9788378397182
liczba stron: 328


Lubię kryminały – to chyba żadna nowość dla tych, którzy śledzą moje wrażenia z przeczytanych lektur. Lubię też, gdy zawierają nieco humoru (najlepiej czarnego, ale to nie jest wymóg). W związku z tym kiedy tylko zobaczyłam w zapowiedziach tytuł, który miał stanowić mieszankę jednego z drugim, nie mogłam przejść obok niego obojętnie, zwłaszcza, że opis książki dawał nadzieję na naprawdę dobrą lekturę.

Czy taką się okazała? O tym za moment. Najpierw słów kilka o fabule „Monogramu” Joanny Marat oraz o tym, co jest bez wątpienia siłą tej książki, czyli głównych bohaterach. Są nimi przede wszystkim dwaj policjanci. Ernest Malinowski jest czterdziestokilkulatkiem o nienagannej prezencji, na którą składa się niczego sobie aparycja, nieźle wyrzeźbione ciało oraz dobry gust w doborze ubioru. Jego totalnym przeciwieństwem jest Marek Kos, zwany też Koszmarkiem. Mimo że jego pseudonim w gruncie rzeczy nie wziął się z jego wyglądu, to jednak idealnie oddaje jego stan: furtka między zębami, znoszony i wiecznie niedoprany marmurkowy garniturek oraz mała flaszeczka gorzkiej żołądkowej za pazuchą. Obaj policjanci różnią się od siebie diametralnie. Właściwie zagadką pozostaje, jakim cudem, współpracując w policji, wytrzymują ze sobą tyle czasu.

Tak czy siak dogadywać się jakoś muszą, tym bardziej, że na tapecie pojawia się okrutna zbrodnia, której okoliczności trzeba czym prędzej wyjaśnić, a jeszcze szybciej – schwytać mordercę. W Lasku Bielańskim odkryto zwłoki kobiety, zwłoki w niepełnym składzie, jak mógłby powiedzieć Kos, bo bez głowy. Śledztwo okazuje się być wyjątkowo trudne, bo początkowo ciężko o jakiekolwiek poszlaki czy wskazówki co do motywu morderstwa. Sprawy nie ułatwia także życie osobiste policjantów, którym prawie w tym samym czasie zbiera się na amory. Malinowski jedzie do Wrocławia spotkać się z kobietą poznaną za pośrednictwem Internetu, zaś Koszmarek w sposób nieudolny, ale ostatecznie skuteczny podrywa cycatą panią doktor od krojenia zwłok. Do tego osobliwego grona zalicza się też nieumiarkowana w jedzeniu oraz erotycznych igraszkach z młodszymi panami pani prokurator. Wszyscy razem starają się rozwikłać zagadkę bezgłowych zwłok, chociaż… niektórzy z nich śledztwo bardziej utrudniają niż ułatwiają.

Mimo że ten krótki opis może sugerować, że cała fabuła opiera się wyłącznie na wątku kryminalnym, to wcale tak nie jest. Jak już wspomniałam, mamy też wątki uczuciowe, choć przedstawione w sposób raczej humorystyczny. Ponadto bohaterowie rozliczają się także z przeszłością swoją oraz swoich rodziców, płacąc wyższą lub niższą cenę za ich wybory i błędy. Wszystko to w dość trudnych okolicznościach, bo w obliczu tragedii smoleńskiej.

Co mogę powiedzieć o tym tytule? Czy jest dobry, czy zły? Na pewno książka mnie zaskoczyła, bo po opisie spodziewałam się, że będzie to okraszona humorem, lekka opowiastka z tłem kryminalnym, tymczasem okazało się, że wcale tak banalna nie jest. Wątek morderstwa ma swoje głębsze dno, jego motywy nie są łatwe do przewidzenia i w ogóle sprawa jest znacznie grubsza niż może się wydawać. Postaci są szalenie charakterystyczne. Właściwie każda, którą spotykamy w „Monogramie”, jest wyrazista i nieszablonowa (nie licząc pomysłu na postać policjanta-alkoholika).

Jedyne, co mi w książce przeszkadzało, to pewne odrobinę przegadane momenty. Niektóre kwestie nie wnosiły niczego nowego czy ciekawego do fabuły, a po prostu były – zupełnie niepotrzebnie.

Niemniej „Monogram” to dobra powieść, która na tle tych schematycznych i mało wyrazistych wyróżnia się mocno, ale czy zapadnie mi w pamięć? To się okaże. Chyba że Koszmarek… Tak, ten wulgarny typ na pewno nie da mi o sobie zapomnieć.

Ocena: 4/6

Oficjalna recenzja dla Lubimy Czytać - LINK.

wtorek, 6 maja 2014

Badacz potworów - Rick Yancey





tłumaczenie: Stanisław Kroszczyński
tytuł oryginału: The Monstrumologist
seria/cykl wydawniczy: Monstrumolog tom 1
wydawnictwo: Jaguar
data wydania: 15 stycznia 2014
ISBN: 9788376862262
liczba stron: 464


Monstrumolog – któż to taki? – zapytacie. Jest to człowiek o niebywałej odwadze, inteligencji i harcie ducha; człowiek, który chyba niczego się nie boi (albo przynajmniej takie sprawia wrażenie): niestraszna mu najczarniejsza noc, podejrzane trzaski i hałasy a nawet wycieczki późna porą na cmentarz; człowiek, który ma dobre układy z grabarzami… Brzmi groźnie? I słusznie, bo monstrumolog – to nikt inny jak badacz potworów.

Jest nim też doktor Pellinore Warthrop – jeden z dwóch głównych bohaterów powieści Ricka Yanceya pod tytułem – właśnie – Badacz potworów. Doktor – to wybitny znawca swojej dziedziny, który pracuje ciężko dniami i nocami, prawie nie śpi i prawie nie je. Nad tym, by jego życie zawierało choćby podstawowe elementy normalnej egzystencji, czuwa jego młody asystent, Willy Henry. Osierocony przez rodziców, kilkunastoletni chłopiec jest głównym powiernikiem sekretów doktora. Wyrusza z nim na niebezpieczne wyprawy, podczas których spotykają grasujące w okolicy potwory zwane androfagami. Później obydwaj pracują nad stołem sekcyjnym i badają swoje znaleziska. Chociaż sami ze spotkań z potworami wychodzą cało, to nie znaczy, że potwory nie mają swoich ofiar… Wręcz przeciwnie! Dlatego tak niebezpieczne jest zajęcie, którym parają się doktor i jego asystent, i tak ważne jest zapobieżenie szerszemu rozprzestrzenianiu się działalności stworów.

O ile ten telegraficzny skrót tego, co dzieje się w toku fabuły, być może zapowiada się całkiem obiecująco, to szczerze powiem, że książka wzbudziła we mnie bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony bardzo podobał mi się klimat grozy, jaki autorowi udało się wykreować. Sceny na cmentarzu czy spotkania oko w oko ze stworami robią mocne wrażenie. Nie brakuje też krwistej makabry i jakże dosadnych opisów.

Sześć stóp od drzwi leżało twarzą w dół ciało (…). Głowa spoczywała wzdłuż ramienia, niemal prostopadle do tułowia, bo szyja została częściowo oderwana od ramion, widać było kręgosłup i serpentyny żył oraz ścięgna i mięśnie. Tył głowy został rozbity, z rany wyciekł mózg: pulpiasta masa, niczym szary rozrobiony twaróg wylewający się z pękniętej misy[1].

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie bardzo toporne tempo akcji – zbyt wiele tu się nie dzieje. Ja, jako czytelnik już od dawna pełnoletni, byłam nim znużona, więc jak może je odebrać czytelnik w wieku młodzieńczym, którego często tak trudno nakłonić do czytania? Sceny rodem z horrorów obecne są tutaj tylko sporadycznie (choć są naprawdę dobre), a cała reszta – to masa męczących dialogów i zbędnego słowolejstwa autora. Jestem również zaszokowana sugestią wydawcy na okładce, jakoby książka nadawała się dla młodzieży w wieku powyżej 14 lat. Wątpię, czy tak młodzi ludzie powinni czytać tak mocne opisy, w których krew leje się litrami, wnętrzności potworów czy ofiar wypływają z ciał, a stwory wychodzą z grobów. Powiedziałabym, że raczej jest to książka odpowiednia dla wieku 16-17 lat. Choć niektórzy może uznają, że nazbyt czepiam się szczegółów, zważywszy na krwawe i pełne agresji gry komputerowe, w których dzieciaki się lubują…

Ocena, którą książce wystawiam, jest dość wysoka tylko z uwagi na jej dobry klimat i makabrę – te wyszły autorowi przednio. Gdyby nie to, końcowa nota byłaby jeszcze niższa.

Ocena: 3/6




[1] W.J. Henry, Badacz potworów, Jaguar, Warszawa 2014, s. 249.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Jaguar.
Wyzwania: Czytamy literaturę amerykańską.

piątek, 2 maja 2014

Syberia. Moje miejsce na ziemi - Theodor Kröger




tłumaczenie: Bronisław Pionke
tytuł oryginału: Das vergessene Dorf
wydawnictwo: Replika
data wydania: 20 maja 2014 recenzja przedpremierowa


Gdyby ktoś zapytał mnie, który region świata wypada wyjątkowo wyraziście w odsłonie literackiej, to bez wahania wskazałabym Syberię. Skrajności klimatyczne: gorące lata obfitujące w gwałtowne burze i ulewne deszcze oraz srogie zimy, w których mróz, śnieżyce i przenikliwy wiatr utrudniają nawet myślenie, nie mówiąc o w miarę normalnym funkcjonowaniu – jest to region szalenie trudny do życia dla ludzi, jednak nawet tam znajdują się osady, w których mieszkańcy starają się dostosować do warunków, jakie serwuje im przyroda. Przekonał się o tym Theodor Kröger – autor autobiograficznej powieści pt. Syberia. Moje miejsce na ziemi, w której opowiada nie tyle o całym swoim życiu, co o tej jego części, w której przyszło mu wieść trudny żywot właśnie na Syberii, w miejscowości Nikitino.

Autor rozpoczyna swoją opowieść w okresie początków I wojny światowej. Jako Niemiec mieszkający w Petersburgu uznawany był przez władze rosyjskie za wroga numer jeden –posądzony o szpiegostwo z marszu skazany został na karę śmierci. Ostatecznie jednak wyrok zmieniono na dożywotnie zesłanie na Syberię i życie pod czujnym okiem strażników.

Początkowo wydaje się, że życie w takim miejscu jest gorsze niż nawet najdłuższa kara w murach więziennych. Oprócz niesprzyjających warunków pogodowych Kröger musiał przywyknąć do fatalnych warunków mieszkaniowych, w których robactwo wyzierało niemal z każdego kąta, do biedy oraz do społeczności Nikitino, której specyfika polegała na tym, że brak regularnego spożywania alkoholu skutkował wykluczeniem. Sprawę asymilacji w nowym otoczeniu mocno utrudniła również niemiecka narodowość autora. Mimo wszystko przypływ gotówki, jakże pożądany, odmienił jego życie – w ciągu kilku dni stał się poważany wśród ludności, a policja nie pilnowała go już tak gorliwie jak na początku. Renoma, jakiej się dorobił, pozwoliła mu z czasem na wprowadzanie stopniowych zmian w miasteczku – pojawił się pomysł otworzenia szkoły a nawet kina. Sam Kröger zaś wkrótce zakochał się z wzajemnością i nawet rozkręcił własny biznes. Mimo to jeszcze wiele kłód rzucono mu pod nogi – jego opowieść to nie jest bajka o sielskim życiu na łonie przyrody…

Trzeba przyznać, że w czasie zsyłki na Syberię autor naprawdę wiele przeszedł. O wszystkich tych przeżyciach opowiada bardzo szczegółowo i bardzo wyraziście. Przechodziły mnie ciarki po plecach, kiedy opowiadał o pobycie w kazamatach, w twierdzy Schlisselburg, kiedy z przerażającą dokładnością opisywał, jak był o krok od szaleństwa, będąc zamkniętym w ciasnej, ciemnej i wilgotnej celi, broniąc się przez wygłodniałymi szczurami i wszędobylskimi pająkami.

Moimi największymi wrogami są szczury(…). Od czasu, kiedy w misce znalazłem kawałek szkła, przecinam im gardła i ciepłą krwią ogrzewam sobie ręce[1].

Nie inaczej opisuje swoje losy w Nikitino – surowość, bezwzględność i majestat Syberii oddał wręcz po mistrzowsku. Świetnie poradził sobie z charakterystyką tamtejszej społeczności, obnażając jej wady, nieustające ciągoty do kieliszka, ale także i zalety, w szczególności ludności tatarskiej. Styl autora jest dość specyficzny, ale myślę, że dobrze oddaje ducha tamtych czasów, choć jego język chwilami zdawał mi się nazbyt oficjalny.

Byłabym gotowa uznać tę powieść za wolną od wszelakich wad, jednak jest coś, na czym książka ta nieco traci. O ile początek jest szalenie intrygujący i porywający, to środkowa część (z akcją w miasteczku) w pewnym momencie zaczyna się dłużyć, przeżycia autora stają się monotonne i związane są właściwie wyłącznie z codziennością życia w Nikitino. Mimo to warto dotrwać do końca, bo epilog nie daje chwili wytchnienia, zostawiając nas z bardzo trudnym emocjonalnie zakończeniem.

Zatem komu polecam Syberię...? Osobom lubującym się w opowieściach życiowych, które nie są jedynie wytworem fantazji autora, fanom szczegółowych opisów miejsc, zdarzeń oraz uczuć bohaterów, czytelnikom zainteresowanym historią Syberii oraz zaintrygowanym jej surowością, fanom powieści, których akcja osadzona jest właśnie tam. Mimo niewielkiego mankamentu powieść Theodora Krögera jest naprawdę warta poznania.

Ocena: 4.5/6




[1] T. Kröger, Syberia. Moje miejsce na ziemi, Replika, Zakrzewo 2014, s. 23.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika.

czwartek, 1 maja 2014

Kuferek - majowa odsłona





Dziś zajmę Wam tylko mała chwilkę, bo chcę jedynie obwieścić, że Kuferek Książkówki powrócił. :) Na ten miesiąc włączam możliwość komentowania osobom niezalogowanym, ale jeśli spam znów zacznie mnie nękać, to od czerwca znów ją wyłączę. Zapraszam do Kuferka - tam znajdziecie nowe tytuły. :) Kwiecień na pewno przyniósł Wam ogrom powodów do radości, o których chcecie mi opowiedzieć. :)