sobota, 25 stycznia 2014
czwartek, 16 stycznia 2014
Pies na metry
Autor: Przemysław Wechterowicz
Ilustracje: Jagoda Kidawa
Tytuł: Anastazy
Wydawnictwo: Format
Liczba stron: 24
Nigdy
nie lubiłam jamników. Może dlatego, że wyglądały jak takie parówki. Jednak
wszystko się zmieniło, kiedy zawitał do nas pies o wdzięcznym imieniu Anastazy,
a dokładniej książka o psie. Ile miłości i radości wniósł do naszej rodziny. Aż
szkoda, że macha do nas tym swoim długaśnym ogonem tylko z przepięknych
ilustracji. Zresztą cały Anastazy jest niezwykle dłuuuuugi, jak to na
prawdziwego jamnika wypada. Mama powtarzała mu zawsze, że jest piękny i
wyjątkowy (aż mi wstyd, że nie lubiłam wcześniej jamników).
Anastazy
to pies z duszą romantyka. Bo jaki pies uwielbia leżeć na grzebiecie i gapić
się w chmury? Uwielbia obserwować, jak zmieniają się ich kształty, jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oprócz tego lubi ( tak jak ja) Boże
Narodzenie i literkę c, która przypomina mu o maślanych rogalikach. Anastazy
potrafi śpiewać, choć wiedzą o tym jedynie przedszkolaki, z którymi często
sobie śpiewa. A dzieci w nagrodę zawsze go głaszczą i targają za uszy. O tak,
każdy pies lubi smyranie po uszach. Nie ustępuję w swoich marzeniach i dążeniach,
bo ma takie, oj ma. Chciałby zawyć do księżyca, ale zrobienie dzióbka z pyska
jakoś mu nie wychodzi. Anastazy uczy nas cieszyć się życiem i żyć chwilą. Nie
ma nic wspanialszego niż zabawa w berka z wiewiórką. Czy trzeba do szczęścia
czegoś więcej? No, czasem trzeba poczuć trochę adrenaliny, więc wtedy Anastazy
wskakuje do tramwaju lub autobusu, bo ile można piechotą chodzić. Nawet pies
kiedyś się zmęczy. A kiedy pada i zimno na dworze, to Anastazy zwija się w
kłębek i marzy… że jest światowej sławy skoczkiem, nie narciarskim, ale
skoczkiem wzwyż. Jednak Anastazy nie byłby prawdziwym psem, gdyby od czasu do
czasu nie pogonił jakiegoś kota. Jak mus to mus. Musi się po prostu przekonać,
że jego instynkt jest na swoim miejscu i wszystko z nim dobrze. Oczywiście jest
to jedynie gonitwa kulturalna, nie ma żadnych ofiar.
Piękna
historia, która powinna być dla nas najlepszą nauką. Powinniśmy się cieszyć z
najmniejszych chwil, które są tak ulotne, a z drugiej strony kiedy zbierze się
ich spory stos, składają się na nasze życie. A cieszyć się można ze
wszystkiego, że słońce świeci, że chleb jest ciemny albo jasny, że spaliły się
ciastka, że spotkaliśmy sąsiada, że pogłaskaliśmy szczurzy ogon ( mam na myśli
domowego szczura), że… że… jesteśmy. A ilustracje zachwycają. Trochę jakby
malowane na kolanie. Czcionka wzorowana na dziecięce bazgroły. Chwilami ciężko
było mi się rozczytać. Polecam.
środa, 15 stycznia 2014
Święta, których nie było
Autor: Monika Houben
Ilustracje: Dariusz Twardoch
Tytuł: Przygoda z drzewkiem wigilijnym
Wydawnictwo: Storyteller-Verlag
Liczba stron: 32
Wiem,
że już po świętach, że choinki pewnie już rozebrane, a przysmaki wigilijne
pozjadane do ostatniego okruszka. U nas wręcz przeciwnie. Dopiero teraz mam
czas, żeby upiec pierniki, więc piekę na potęgę, bo ciasto od miesiąca leżakuje
w lodówce, więc nie może się zmarnować. Choinka w tym roku wciąż wygląda na
świeżą jakby przed chwilą ktoś przyniósł ją z lasu. Może to magia drzewka
świątecznego? Ciężko będzie mi się pozbyć tego drzewka, więc może przetrwa do
następnych świąt? Nieeeee, nie jestem jak lisek z dzisiejszej historii.
Większość
z nas już jesienią myśli o świętach. Przygotowujemy ozdoby choinkowe, wstawiamy
ciasto na pierniki i oczekujemy, bo chcemy po raz kolejny poczuć magię tych
kilku dni, po raz kolejny doświadczyć cudu narodzin i poczuć się przez chwilę
dziećmi. Pewnego razu zajączek opowiedział liskowi o historii kolacji
wigilijnej i o drzewku świątecznym. Lisek słuchał uważnie i zapragnął z całego
serca zdobyć takie magiczne drzewko. No tak, rozumiem liska doskonale, że kiedy
wysłuchał historii od razu zapragnął mieć drzewko u siebie. I nie przyjmował
tłumaczeń zajączka, że dopiero jest listopad, więc do świąt jeszcze sporo
czasu. Lisek po dwóch deszczowych dniach dał za wygraną. Nie mógł już dłużej
czekać. Zabrał więc wózek i piłę i ruszył do lasu na poszukiwania. Jaki był
dumny z siebie, kiedy znalazł piękne, duże drzewko. Był pewien, że nikt nie
znajdzie piękniejszego. Och, ten lisek głuptasek! Nie wpadł na to, że
najprawdopodobniej drzewko nie dotrzyma do świąt.
Piękna,
prosta historia w sam raz na świąteczno-zimowe wieczory. Ilustracje zasnute
mgłą, trochę niewyraźne, jakby skrywały jakąś tajemnicę. Historia o tym, że tak
naprawdę nie jest ważne, czy będziemy mieli drzewko duże i piękne czy małe i
koślawe. Ważne byśmy ten czas mogli spędzić z najbliższymi, byśmy cieszyli się
ze swojej obecności. Cieszmy się więc każdego dnia.
Zaglądacie
na Motyle książkowe?
środa, 8 stycznia 2014
Gdzie byłam, jak mnie nie było?
20
grudnia
Już
za chwilę, za moment nadejdzie ten magiczny czas… Rano udałam się na pobliski
rynek, żeby kupić rybę. Stanęłam w długaśnej kolejce, która ciągnęła się przez
pół rynku, i spokojnie wyczekiwałam na swoją kolej. Nikt nie zauważył, że mój
brzuch to gigantyczna tykająca bomba, która w każdej chwili mogła wybuchnąć.
Stojąc w tej kolejce sama jeszcze nie wiedziałam, że ten wyczekiwany moment
nastąpi dość szybko. Cierpliwie czekałam i myślałam, co jeszcze muszę zrobić.
Sałatka, ryba po grecku, makowiec… Jeszcze trzeba odkurzyć, pościerać kurze i
wyprasować obrus. No, żebym tylko o tym nie zapomniała. Wyciągnęłam z kieszeni
kurtki bilet i zanotowałam kilka ważnych myśli. Zauważyłam, że w czasie ciąży
moje myśli były doszczętnie pożerane przez tego małego człowieczka w brzuchu. A
przecież nigdy nie byłam zapominalska! Kiedy w końcu po godzinie przyszła na
mnie kolej okazało się, że nie ma ryby, którą chciałam kupić. Przez chwilę zwątpiłam
w magię świątecznego karpia i pstrąga nadziewanego pieczarkami. Zadowoliłam się
dorszem i miruną. Z uśmiechem na ustach poszłam jeszcze po mandarynki do mojego
ulubionego pana, który myślał, że już dawno urodziłam. A tu niespodzianka. Oczywiście
MÓJ pan nie pozwolił mi stać w kolejce i jak zawsze z niezbyt śmiesznym żartem
przywitał mnie serdecznie. Muszę chyba napisać osobny post o żartach pana z
warzywniaka. Potem jeszcze kupiłam mąkę żytnią, bo przecież musiałam jeszcze
upiec chleb. O MATKO! Czy ja zdążę zrobić to wszystko przed Wigilią? No tak, a
przecież jeszcze trzeba ugotować czerwony barszcz na zakwasie, którego zapach
roznosi się po całym mieszkaniu i córka tylko powtarza: co tu tak śmierdzi mamusiu? Ktoś puścił bąka? A ja ciąglę musiałam
tłumaczyć prawie trzyletniej córce, że to zapach zbliżających się świąt… Córka
nie mogła uwierzyć i poniosłam klęskę. Zresztą nie dziwię się, bo moje święta z
dzieciństwa zawsze pachniały cynamonem i pomarańczami. No, cóż świat mknie do
przodu i wszystko się zmienia. W każdym razie dzień zakończyłam z ogromnym
bólem pleców, obolałymi barkami od ugniatania ciasta na chleb oraz czerwonymi
dłońmi od obierania buraków.
21
grudnia
Święta
coraz bliżej, a śniegu nie widać, ba!, nawet pan pogodynka w telewizji nic o nim
nie mówi. A tak chciałam ulepić z córką bałwana. Choć na dobrą sprawę sama
wyglądam jak bałwan z tym brzuchem. Od rana kiepsko się czułam, ale zgoniłam to
na stres, właściwie taki malutki stresik. Po południu miałam umówione badanie
KTG w szpitalu. Zawsze jakimiś wyjazdami się stresuję. Po południu mąż wtoczył
mnie do auta i całą rodziną pojechaliśmy na badanie. W połowie drogi
uświadomiłam sobie, że nie umyłam włosów wczoraj i tak średnio wyglądają.
Jednak mąż mnie uspokoił i powiedział, że przecież to tylko badanie i jak
wrócimy, to będę mogła wymyć te włosięta. Oczekiwanie badanie trwało jakieś
trzy godziny. Do tego pielęgniarka, która mnie przyjmowała zamiast przywitać mnie
uśmiechem, powiedziała jedynie: czego?
Ha, i wcale mnie nie zaskoczyła. Byłam przygotowana, że łatwo nie będzie. Po
godzinach oczekiwania przypięli mnie pasami i leżałam. Po jakiś 20 minutach
ustrojstwo zaczęło dziwne dźwięki wydawać. Przybiegła pielęgniarka, która
oczywiście nie raczyła nawet słowem do mnie przemówić. I sobie wyszła. Po
chwili przyszedł mój lekarz i oświadczył mi z uśmiechem na ustach: Pani Aurelio, ma Pani regularne skurcze,
więc chyba Pani rodzi. Boże, skurcze? To właśnie tak się je odczuwa? No
masz ci los! I co teraz? Przecież nie mogę dziś urodzić, bo kto zrobi rybę i
ulepi pierogi? Chyba nie mój mąż? Decyzja zapadła. Musiałam zostać w szpitalu,
żeby urodzić. No jak mus to mus. Skoro mały człowiek nie chciał poczekać do 3
stycznia, to nie miałam wyboru i musiałam się pogodzić z tym faktem. O 15
zostałam przyjęta na oddział i czekałam….
Nuda.
Nuda.
Jeszcze
większa nuda.
To
tak się rodzi? Hm?
…………..
O
19.44 na świecie pojawił się Adaś (miał być Henrykiem, ale babcie zabroniły).
24
grudnia
Siedzę
z mężem i córką na kanapie i patrzymy na choinkę, którą udało nam się ubrać tydzień
przed świętami. Dom po kilku dniach mojego pobytu w szpitalu wygląda jak po
przejściu huraganu z kulami śnieżnymi. Ale przecież nie mogę się denerwować! Spokój
może mnie jedynie uratować. To nic, że nie mieliśmy karpia, barszczu, pierogów…
Mieliśmy coś dużo cenniejszego. Staliśmy się po raz kolejny świadkami cudu
narodzin…
Ps.
Nie mieliśmy nawet podłych parówek w lodówce!
Życzę
Wam wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, samych radosnych chwil, uśmiechów na
twarzy, optymizmu i wiary we własne siły. Nie od dziś wiemy, że można wszystkie
marzenia spełnić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)