Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 czerwca 2016

Look who's back :)

No to jestem...

Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, od czego zacząć - minęło sporo czasu, odkąd coś tu opublikowałam i, jak zapewne można się spodziewać, kilka rzeczy się u mnie w międzyczasie pozmieniało. Ci, którzy obserwują mnie na Instagramie, są pewnie mniej lub bardziej na bieżąco, ale wiadomo, że nie każdy śledzi wszystkie możliwe media społecznościowe - bo w końcu kto ma na to czas :) Tak więc po kolei. 

Po pierwsze znowu zostałam "kocią matką".  I to podwójną :) Może w związku z tym powinnam przemianować blog na "Dziewczyna z kotami" (albo nawet "Kobieta z kotami", bo nie oszukujmy się - metrykalnie już od jakiegoś czasu zdecydowanie nie zaliczam się już do dziewczyn - notabene, parę dni temu obchodziłam kolejne urodziny, więc może stąd taka refleksja). 

Moje dwie łobuziary to Nikita i Matylda, przygarnięte od fundacji Koty z Grochowa (polecam ich serdecznie, bo wykonują kawał dobrej roboty, ratując kotki i szukając dla nich odpowiedzialnych domów).  

Dziewczyny (siostry, zżyte ze sobą strasznie) za parę tygodni skończą rok (w co zupełnie nie chce mi się wierzyć), ze mną są od września i kocham je do szaleństwa. Mimo, że psocą na potęgę :) No, ale czego chcieć od dzieciaków. Ten, kto jest ze mną dłużej (albo zna mnie osobiście) wie, że bardzo mocno przeżyłam odejście Koki - 18 lat razem to w końcu nie byle co. Dlatego też długo nie czułam się gotowa na kolejnego zwierzaka. No, ale potem zobaczyłam na stronie fundacji zdjęcie dwóch słodkich burasków i przepadłam :) 

Teraz przygotujcie się na sporą porcję zdjęć - tych, którzy nie przepadają za kotami, z góry przepraszam :)

  


 






Kolejną życiową zmianą była nowa praca - w marcu 2015 wydawało mi się, że "to jest w końcu TO" - miejsce fajne, ludzie bardziej niż fajni, wszystko zaczęło się w końcu układać. Małym minusem było jedynie to, że życie w realu zaangażowało mnie na tyle intensywnie, że zaczęło mi brakować czasu na blogowanie - poza tym jakoś też miałam poczucie, że wypadłam z rytmu, nie oglądałam już tyle ciekawych filmów, co wcześniej, a nie chciałam pisać wyłącznie o tym, co kupiłam (zresztą kupować też zaczęłam znacznie mniej) - z jakiegoś powodu zaczęłam odnosić wrażenie, że po prostu nie bardzo mam o czym pisać. 

I tak mijał miesiąc za miesiącem, a powrót do blogowania stawał się coraz trudniejszy. Wiedziałam jednak, że nie zamknę tak całkiem tego miejsca - za dużo tu przeżyłam i jestem za mocno związana z nim emocjonalnie. 

Anyway :)) Jakoś tak w moim życiu zazwyczaj bywa, że jak za długo jest dobrze, to wiadomo, że w końcu coś pierdolnie (wybaczcie dosadny język, ale inaczej się nie da). No i pierdolnęło. A konkretniej pierdolnęła mnie "dobra zmiana" - no i tu ktoś może powiedzieć, że przecież zatrudniając się w spółce Skarbu Państwa można się spodziewać powyborczych politycznych czystek, ale napiszę tylko, bez wdawania się w szczegóły, że sposób, w jaki ja i koleżanka z tej samej rekrutacji zostałyśmy potraktowane po ponad roku uczciwej pracy, sprawił, że poczułam się jakby ktoś znienacka wrzucił mnie pod nadjeżdżający pociąg. Z perfidnie złośliwym uśmiechem na twarzy. 

Tak więc chcąc nie chcąc, oto wylądowałam poniekąd w punkcie wyjścia. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że "wszystko się jeszcze ułoży", "to nie było to", "w perspektywie okaże się, że ta zmiana wyjdzie mi na dobre" blablabla - tak, ja to wszystko wiem, sama sobie zresztą to tak tłumaczę (inaczej bym oszalała), ale cóż - nie powiem, żebym się dobrze z tym czuła. To minie, wiem. Chwilowo w ogarnięciu sytuacji pomagają mi wspomniane na początku rozrabiaki i joga. 

  

No i myślę sobie, że teraz mam dużo wolnego czasu, więc postaram się odkopać to miejsce dla tych, którzy nie postawili na mnie jeszcze krzyżyka - jeśli tu nadal zaglądacie, to dziękuję i do zobaczenia niedługo - mam już w głowie parę pomysłów, w tym polecankę książkową, więc sprawdzajcie! 

Co do tematyki bloga, to przyznam się, że mam w tym momencie w głowie 150 różnych pomysłów, ale jeszcze nie podjęłam decyzji, czy coś się bardzo mocno zmieni - nie chcę się zbyt mocno ograniczać, bo to jest jednak "moje" miejsce, w którym mogę się z Wami dzielić tym, co mnie fascynuje, cieszy, denerwuje, mierzi i ogólnie wpływa na mnie w jakikolwiek sposób. I niech tak póki co zostanie. 

czwartek, 1 stycznia 2015

Patrząc wstecz, czyli mój 2014 rok wg IG

Mili moi, przede wszystkim mam nadzieję, że przywitaliście 2015 w dobrych nastrojach! 

Jeszcze przez chwilę na blogu będzie gościć rok ubiegły, bo w kolejce czeka podsumowanie książkowe i być może filmowe, ale obiecuję, że następne wpisy będą już zupełnie nowiutkie :)

Przy okazji zorientowałam się, że naprawdę dawno nie robiłam Instagramowych miksów (postaram się poprawić pod tym względem w nowym roku!). Tymczasem jednak przygotujcie się na dawkę uderzeniową, bo pokażę Wam (w skrócie oczywiście) jak wyglądał miniony rok według mojego konta na tym portalu.  

Gotowi? To zaczynamy (szykujcie się na sporo zdjęć, w tym zaskakująco wiele selfies - chyba nadrabiam jakiś mój całoroczny niedosyt :)

STYCZEŃ: powoli i nieśmiało zaczęłam wracać do jogi (porzuconej w dość dramatycznych okolicznościach wiele lat temu). Ciało powiedziało gromkie: TAK! (choć nie było i nadal wcale nie jest łatwo). Najpierw moja stara (ale ciągle sprawna, choć trochę cienka) mata przywędrowała z piwnicy, potem sprawdziłam w jakiej jestem formie (byłam w średniej, eufemistycznie mówiąc). Przez kolejne kilka miesięcy bardziej zbierałam się w sobie, niż faktycznie ćwiczyłam, ale w drugiej połowie roku (a konkretniej koło sierpnia) poszło już nieźle :)



Rozpoczęłam też przygodę z recenzowaniem filmów dla serwisu filmosfera. Niektóre z moich tekstów zamieszczałam na blogu, zresztą wiele wskazuje na to, że po kilkumiesięcznej przerwie, przynajmniej na chwilę wrócę do pisania o filmach, więc spodziewajcie się nowych recenzji :)   



LUTY: Ze względu na  rozwijającą się nietolerancję, bardzo już uważałam na to, co jem i piję - tu przykładowy zielony koktajl. Ogólnie moje odżywianie zdecydowanie było tegorocznym tematem przewodnim - wiadomo, początki były ciężkie (żeby nie powiedzieć - straszne), ale człowiek jest w stanie się przyzwyczaić do wszystkiego, więc ze mną było podobnie. Dzisiaj nadal zdarzają mi się wpadki (nieświadome, jak ostatnio, kiedy zapomniałam że nie mogę stosować zwykłego proszku do pieczenia, co od razu uświadomiła mi boleśnie moja skóra), ale na ogół nie jest źle. 


Przez kilka dni opiekowałam się Greyem, kociakiem koleżanki. To oczywiście przypomniało mi, jak bardzo brakuje mi mojej Koki i w ogóle futrzaka - nie mogę już doczekać się chwili, kiedy moje życie zawodowe ustabilizuje się w końcu na tyle, że będę mogła przygarnąć nowego kotka (albo nawet dwa!). Na razie mogę powspominać malucha (który już nie jest wcale taki mały, co Go? ;) 


KWIECIEŃ: Tak, wiem, że umknął mi miesiąc, ale wg IG w moim życiu nie wydarzyło się wówczas nic godnego wzmianki :D
Wielkanoc, a jakże. Więcej ważnych wydarzeń nie pamiętam :)


 MAJ:  najwyraźniej ten miesiąc upłynął mi pod znakiem smacznego jedzenia oraz picia. O moich problemach z nietolerancją (oraz tym, jak sobie z nią radzę), mogliście przeczytać w TYM WPISIE. Jak widać na poniższych zdjęciach, nie musiałam zrezygnować z pizzy (trzeba było ją tylko zmodyfikować, ale powiem szczerze - teraz jest chyba lepsza niż wcześniej!), zdarza mi się także jeść ciasto :) 

CZERWIEC:  to mój miesiąc urodzinowy, a więc pora na pierwsze selfie :) Wyglądam na nim,  jakbym była lekko spłoszona, ale pewnie starałam się po prostu przybrać przyjemny wyraz twarzy :D


Oraz legsie/footsie :)) Swoją drogą (uwaga - będzie dygresja!), nie wiem czy interesujecie się publikowanym co roku przez The Oxford Dictionaries zestawieniem najpopularniejszych nowych słów (bo ja owszem!). Selfie to słowo roku 2013 (wraz z jego wszystkimi odmianami, jak wyżej). Słowem 2014 został natomiast...emotikon w kształcie serduszka, czyli ♥ Natomiast na drugim miejscu jest słowo vape, które oznacza "palenie" e-papierosów. To tak w ramach ciekawostki :) 

Dla tych, którzy chcieliby poczytać więcej, dwa linki:




LIPIEC: żeby nie było, że ja tylko tak piszę w kółko o moim czytaniu (chociaż z jakichś powodów robię zdjęcia wyłącznie tym gorszym pozycjom - chyba wynika to z tego, że nie lubię monotonii i staram się, żeby na moim IG znajdowały się zdjęcia z różnych kategorii. Poza tym jednak na Kindlu każda książka wygląda podobnie - to kolejny z punktów ZA papierowymi wydaniami :)


SIERPIEŃ: to był chyba mój najaktywniejszy miesiąc w całym roku (przynajmniej wg Insta). Były więc i letnie outfity (bo upały dawały w kość zwłaszcza komuś, kto ich nie znosi).  


Były także mikrowakacje (dwudniowe) w doborowym towarzystwie :) Niby to nadal Warszawa, a jednak jechałam pociągiem i czułam się naprawdę jak na koloniach :)


Końcówka miesiąca to wesele Ani na Mazurach (nie obyło się bez przygody po drodze, która choć potencjalnie groźna, zakończyła się szczęśliwie). A samo wesele świetne :) Zdjęcia w całej kreacji nadal nie mam, ale poniżej widać dodatki (oczywiście w szpilach wytrzymałam parę godzin, imprezę kończąc...boso :)) 


WRZESIEŃ:  Mój (rozpoczęty w lipcu) staż nabrał rozpędu :) Tak, jak wspominałam, drugie półrocze było dość intensywne, głównie z tego powodu - dostałam się na staż w biurze prasowym dużej instytucji, gdzie współpracowałam z rzecznikiem prasowym. Było naprawdę interesująco, czasem stresująco, aktywnie i sympatycznie. Niestety mimo długiej i intensywnej walki o mnie, nie udało się (przynajmniej na razie), stworzyć stałego etatu. Tak czy inaczej - cieszę się, że mogłam wykorzystać swoje dotychczasowe doświadczenie (głównie w zakresie pisania tekstów), ale też nauczyć się nowych rzeczy (zamówienia publiczne - auć!). No i poznałam sporo bardzo fajnych osób - to były naprawdę miłe miesiące :) 


W tym samym czasie, korzystając z karty Multisport (niestety z nią też już się pożegnałam, ech :(( regularnie zaczęłam chodzić na ćwiczenia - głównie połączenie stretchingu z pilatesem i elementami jogi (to tylko brzmi tak niewinnie, ale wierzcie mi, że daje czadu!). Na zdjęciu poniżej radosna Jo - w drodze na fitness (z powrotem z reguły wyglądałam nieco mniej radośnie :)


PAŹDZIERNIK: to jesień w pełnym rozkwicie, czyli warzywno-owocowe szaleństwo bazarowe :)


Październik to także spotkanie z Kasią i Anią, które na pewno było jednym z fajniejszych wydarzeń tego miesiąca! Teraz kolejna mała dygresja - kiedy ktoś pyta się mnie (lub ma jakiekolwiek wątpliwości) o to, czy warto nawiązywać znajomości przez internet, zazwyczaj odpowiadam, że jak dla mnie bez wątpienia - obie dziewczyny są tego najlepszym przykładem. Z Anią znamy się nie wiem ile już lat (kurczę, z dziesięć chyba czy coś?!), a poznałyśmy się jeszcze na gazetowym forum - z całej grupy my trzymamy się razem do dziś, a w międzyczasie dołączyła do nas Kasia (którą "odziedziczyłyśmy" po koledze z tejże grupy) - najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że nie musimy się widywać bardzo często (co realnie byłoby zresztą trudne, jako że Kasię los pchnął do Grecji i tam sobie żyje spokojnie i szczęśliwie), ale kiedy się spotykamy, to zupełnie jakby zatrzymał się czas (lub raczej - jakbyśmy rozstały się wczoraj) - taka to właśnie znajomość :)


Na koniec miesiąca znalazło się także blogowe zestawienie jesiennych filmów, które poprawiają mi humor. Jeśli ktoś przegapił wpis, a chciałby rzucić okiem, zapraszam TUTAJ.


LISTOPAD: to przede wszystkim pierwszolistopadowy spacer i chwile spędzone z rodziną (ciesząc się, że większość nadal jest na miejscu ciałem i duchem). 


I nieco lżej, czyli kolejna lektura (naprawdę muszę zacząć robić zdjęcia niefrancuskim tytułom, bo wyjdzie na to, że czytam same dziwne rzeczy :) Swoją drogą - książka jest w porządku, wiadomo że nie jest to żadne wybitne dzieło, ale miło się z nią spędza czas, chociaż patrząc na niektóre opinie na jej temat, wielu osobom przydałby się intensywny  kurs poczucia humoru oraz dystansu do siebie i innych :) 

GRUDZIEŃ:  Na początek nowe herbaty (w ciągu roku uzbierało się ich znacznie więcej, ale gdybym wrzucała tu lub na IG wszystkie zdjęcia, to pewnie w życiu nikt by już do mnie nie zajrzał :) Pukka to jedna z moich ulubionych firm (pijam przede wszystkim herbaty ziołowe), żałuję tylko, że jest ciężko dostępna i niezbyt tania... Właściwie to powinnam zatrudnić się jako tester, bo w sumie i tak to robię, tyle że za darmo :P BTW - Detox z miejsca wskoczyła na moje prywatne podium - niestety właśnie ją wykończyłam i teraz przerzucam się na tańszego M&S, ale do Pukki na pewno wrócę!

W grudniu chwaliłam się również prezentami spod choinki - TUTAJ.


Szukałam także nowej maty do jogi (to zdjęcie jest małym oszustwem, bo nie wrzuciłam go na IG, ale znalazłam w telefonie, więc trochę się liczy) - gdzieś już wspominałam, że moja nieco wysłużona (choć nadal w dobrym stanie) mata jest dla mnie trochę za cienka - co odczuwam boleśnie zwłaszcza przy całej serii w pozycji klęczącej. Dlatego namiętnie poszukuję jej zastępczyni, która po pierwsze będzie grubsza (czyli co najmniej 5 mm, a najlepiej 6 lub może więcej) i do tego będzie naprawdę antypoślizgowa. No i nie będzie kosztowała jakiegoś dzikiego majątku, jak np mata od lululemon, która jest boska, ale ponad 300 pln - seriously??!
(mówię o tej:
http://www.eu.lululemon.com/products/clothes-accessories/yoga/The-Mat?cc=13218&skuId=uk_3584403&catId=yoga) 

Natomiast tę ze zdjęcia poniżej znalazłam w tkmaxx i nadal nie bardzo wiem, czy jest coś warta. Na razie czekam i pewnie skończy się ostatecznie na zakupie tej:

http://www.sklep.joga-joga.pl/mata-do-jogi-lotus-pro-komfort-183-cm-najlepszy-wybor-dla-pan-p1557.html

lub tej:
http://www.jogasklep.pl/31,mata-kino-karma-tpe-malinowo-grafitowa-nowosc-w-polsce-!.html



I to tyle w skrócie (no, powiedzmy) :) Ogólnie to był średni rok, choć nie mogę do końca na niego narzekać, bo wydarzyło się w nim co najmniej kilka fajnych rzeczy. A jednak cieszę się, że się kończy, bo tym samym robi miejsce na nowe i jak napisałam we wcześniejszym wpisie - mam przeczucie, że 2015 będzie świetny!!! 

wtorek, 9 grudnia 2014

Pięć małych radości

No i bach, znowu jestem. Bardzo staram się szukać w codziennym życiu drobiazgów, które sprawiają mi radość i myśleć pozytywnie. Dlatego też postanowiłam co jakiś czas robić takie mini-zestawienie, żeby mi te malutkie przyjemności nie umknęły w natłoku zajęć (Was też gorąco do tego zachęcam!).

Oto pięć rzeczy, które ostatnio mnie uszczęśliwiają:

1. Na nowo odkryta joga – staram się wygospodarować na nią chociaż kilkanaście minut prawie każdego dnia, ale zauważyłam, że najlepiej się czuję po mniej więcej godzinnej sesji. Ćwiczę w domu, a moimi ulubionymi trenerkami są Erin Motz i AdrieneMnie joga pomaga na wszystko – od bólu kręgosłupa (od długiego siedzenia przy biurku), przez chaos w mojej głowie i skłonności do rozdzielania włosa na czworo, aż po dolegliwości miesiączkowe. 

Do pełni szczęścia brakuje mi jedynie nowej, grubszej maty, bo ta którą mam już od kilkunastu (sic!) lat, ma tylko 3 mm i niestety moje posiniaczone kolana zaczynają coraz mocniej protestować :) 

2. Klimatyczne wieczory domowe – przy nastrojowych lampkach, zapachowych świeczkach, ulubionym kubku z herbatą i książką lub kilkoma odcinkami serialu. Już pewnie wspominałam, że jesienią i zimą zamieniam się w totalnego leniwca i ciężko mnie wyciągnąć na zewnątrz :)

3. Ciasteczka owsiane z suszonymi morelami. To moje niedawne odkrycie ze sklepu ze zdrową żywnością i przyznam się, że przy mojej przymusowej diecie antysłodyczowej (na większość składników i tak jestem uczulona), czasem po prostu MUSZĘ zjeść coś słodkiego i wówczas wspomniane ciasteczka sprawdzają się idealnie!

4. Zbliżające się Święta – bez względu na to, ile mam lat, w grudniu zawsze w głębi duszy czuję się totalnym dzieciakiem, który ekscytuje się zarówno przygotowywaniem prezentów dla innych, wymyślaniem tego, co sama chciałabym dostać oraz całą magiczną otoczką – kilka dni temu o mało nie popłakałam się z radości włączając płytę ze świątecznymi standardami! A w najbliższy weekend planuję ubrać choinkę i wpatrywać się w nią wieczorami podśpiewując "Let it snow, let it snow, let it snow!" 

5. Spotkania ze znajomymi – zawsze sprawiają mi wiele przyjemności, chociaż nie ukrywam, że czasem (patrz pkt 2) ciężko mnie na nie namówić – dlatego też w tym okresie najlepiej sprawdzają się tzw. domówki – i nie mówię tu o wielkich grupowych imprezach, tylko spotkaniach indywidualnych (lub w małych grupkach), przy winie / ginie z tonikiem / herbacie, niekończących się pogaduchach na wszelkie tematy, niezmordowanym plotkowaniu i śmiechu do bólu brzucha. Nawet kiedy wydaje mi się, że mam już dosyć ludzi i potrzebuję wyłącznie samotności, to po takich kilku godzinach w towarzystwie kogoś, przy kim mogę się totalnie wyluzować, czuję, że moje „akumulatorki socjalne” zostały na nowo naładowane.


A co Was ostatnio cieszy? 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kto stoi w miejscu, ten się cofa, czyli parę słów o zmianach.

Długo zastanawiałam się, czy tłumaczyć się z tego długaśnego przestoju (kolejnego!), czy też przemilczeć to i po prostu zamieścić nowy wpis. Uznałam jednak, że winna Wam jestem choćby kilka słów wyjaśnienia.

Sytuacja wygląda tak, że w obecnym momencie sama jeszcze nie wiem, jaka będzie przyszłość tego miejsca. Jednego jestem pewna - na pewno czekają je zmiany – być może nawet tak rewolucyjne, jak całkowite zamknięcie tego bloga i start w zupełnie nowym miejscu, a może skończy się na jakichś mniej lub bardziej drastycznych poprawkach i kontynuacji tutejszej przygody. Moje życie się zmienia (ostatnio wprawdzie może nie do końca w sposób, jaki mnie zadowala, ale cóż…), wraz z nim zmieniam się i ja, więc siłą rzeczy blog także nie może pozostawać ślepy i głuchy na te sygnały. Z pewnością nie jestem już tą samą dziewczyną, która rozpoczynała swoją radosną przygodę tutaj kilka lat temu – ba, właściwie biorąc pod uwagę mój wiek, w ogóle nie jestem już „dziewczyną” :) 

Z drugiej strony, niektóre rzeczy na pewno nie straciły swojej aktualności, nadal interesuje mnie kino (chociaż przyznam się, że od dobrych paru miesięcy mam takie zaległości, że wstyd się przyznać), dużo czytam i bardzo chciałabym się z Wami podzielić niektórymi tytułami.


Jeśli chodzi o zakupy (głównie kosmetyczne), tu chyba widać największą zmianę (która zachodziła etapami i do pewnego stopnia można było ją obserwować na blogu) – zdecydowanie poruszam się w kierunku tak modnego obecnie minimalizmu. Miały na to wpływ różne czynniki, począwszy od związanych z moją nietolerancją pokarmową (o której szerzej pisałam jakiś czas temu) problemów skórnych, aż po finanse. Dlatego pewnie w nowej odsłonie takie wpisy pojawiałyby się jedynie sporadycznie. To dotyczy większości grup produktowych – zarówno kosmetyków, ubrań, jak i innych „gadżetów” – ze wszystkich sił staram się bowiem ograniczyć do tego, co już posiadam, wykorzystywania zapasów i / lub wybijania sobie z głowy kolejnych zachcianek :) Z różnym skutkiem, to oczywiste, ale wydaje mi się, że stopniowo udaje mi się wypracować coś w rodzaju względnej równowagi i przestaję się nerwowo miotać w poszukiwaniu ciągle czegoś nowego, lepszego (co też dobrze robi mi na psychikę, swoją drogą).


Nie ukrywam, że bardzo ważne są dla mnie obecnie kwestie odżywiania – ponieważ w moim przypadku sposób mojego jedzenia bezpośrednio (i prawie natychmiast) uwidacznia się w stanie mojej skóry, nie da się tego oszukać, ani w żaden sposób „obejść” – no nie ma bata… Nie oznacza to, że teraz stanę się jakąś szaloną fit-blogerką, ale nie wykluczam, że takie elementy też się tu znajdą. Co do aktywności fizycznej, to po wielu latach przerwy i szukania mniej lub bardziej na oślep, na nowo odkryłam jogę. Właściwie to zawsze wiedziałam, że to jest najbliższa mi dziedzina, ale z jakiegoś powodu usilnie starałam się znaleźć też coś „żywszego”. No i ostatecznie w ciągu ostatnich kilku miesięcy doszłam do wniosku, że połączenie pilates, rozciągania i hatha jogi daje w moim przypadku najlepsze efekty – zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Moje ciało na pewno jest mi wdzięczne (co widać!).



Żebyście jednak nie czuli się tak całkiem skonfundowani nadchodzącymi zmianami i porzuceni na dobre, następny post (obiecuję, że wrzucę go jeszcze w tym tygodniu, a nie za kolejne 2 miesiące!) będzie na przekór o moich życzeniach okołoświątecznych (bo jednak do takiej całkowitej życiowej minimalistki to mi jeszcze bardzo daleko)...
Nie wiem, ile z nich uda mi się zrealizować, ale w końcu marzenia nic nie kosztują...
Planuję też napisać o "Głaskologii" Miłosza Brzezińskiego, którą przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem i od tej pory polecam wszystkim znajomym :)



Do zobaczenia wkrótce, moi mili!

PS Wszystkie zdjęcia z tego posta, są na moim regularnie uaktualnianym IG.

poniedziałek, 8 września 2014

W zgodzie ze sobą cz.2

Tak naprawdę to poprzednio (w pierwszej części wpisu powrotnego) trochę rozminęłam się z prawdą pisząc, że porządki ubraniowe były początkiem mojej mini rewolucji – de facto zaczęła się ona znacznie wcześniej, nie do końca z mojej woli. 

Dziś opowiem Wam o tym, jak to jest być alergikiem...


Cz.2. Dieta


Zawsze miałam wrażliwą skórę, która w zależności od różnych czynników kaprysiła mniej lub bardziej - do tego byłam właściwie przyzwyczajona, dopasowując do tego całą pielęgnację i (na ogół) nie eksperymentując zanadto z kosmetykami.

Sytuacja jednak zmieniła się dość radykalnie jakoś w drugiej połowie 2013 roku, kiedy mój organizm zaczął dawać mi niepokojące sygnały w formie ostrych reakcji alergicznych na różne produkty pokarmowe. Bez wdawania się w ponure szczegóły, napiszę w skrócie, że długo trwało zanim doszłam do tego, KTÓRE konkretnie produkty wywołują u mnie objawy AZS (Atopowego Zapalenia Skóry), bo ostatecznie okazało się, że cierpię na nietolerancję pokarmową (różnica jest zasadnicza – moja reakcja pojawia się po kilkunastu godzinach od zjedzenia alergenu, a przywrócenie skóry do normalności trwa bardzo długo). Brzmiało to jak wyrok i wierzcie mi, że trochę tak było. 

Co do tego, SKĄD się wzięła u mnie nagle nietolerancja pokarmowa, zdania są podzielone. Przeważa jednak teoria, że intensywny i długotrwały stres "obudził" jakiś felerny gen, który do tej pory był nieaktywny - no i tym samym uruchomił taką, a nie inną reakcję łańcuchową. Jaki z tego morał dla Was, drodzy czytelnicy? Czym prędzej znajdźcie swój własny sposób na opanowanie stresu, jeśli nie chcecie ryzykować, że skończycie jak niżej podpisana...Wiem, że znacznie łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, ale wierzcie mi, że nie chcielibyście znaleźć się w mojej sytuacji sprzed kilku(nastu) miesięcy. 

Moja lista zakazanych produktów nie jest krótka i znajdują się na niej m.in.:

- wszystkie produkty mleczne – zarówno krowie, jak i kozie (bo to nie tylko nietolerancja laktozy, ale po prostu wszystkiego, co wytwarzane jest z mleka, czyli także jogurtów, czy serów), 
- pszenica, żyto, 
- wszystkie orzechy i migdały, 
- kakao, 
- jajka kurze, 
- cebula, 
- papryka, 
- kalafior, 
- agrest 
- mięso kurze
- łosoś.

Nie wiem, czy o czymś nie zapomniałam, ale generalnie to, co wymieniłam powyżej, daje już pewien pogląd na to, jak może obecnie wyglądać moja dieta.

Przez te 11 miesięcy (lub dłużej, bo szczerze mówiąc nie pamiętam dokładnie kiedy to się zaczęło) przeszłam długą drogę – oczywiście wielokrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy wydawało mi się, że jem już wyłącznie „bezpieczne” rzeczy, a moja skóra zaczynała szaleć (w dodatku dało się również zauważyć prawidłowość, że w okresach wzmożonego stresu, reakcje były gwałtowniejsze i dłużej się utrzymywały) – to dopiero było deprymujące! Wierzcie mi, że czasem niewiele brakowało, żebym na widok JAKIEGOKOLWIEK jedzenia zaczynała uciekać w drugą stronę – naprawdę bałam się wziąć do ust cokolwiek. Ciężko było mi planować cokolwiek nie wiedząc, czy za kilkanaście godzin będę w ogóle w stanie wyjść do ludzi - a w najostrzejszym stadium nie pomagał nawet najlepiej kryjący podkład, bo wszystko po prostu pękało mi na twarzy - możecie sobie wyobrazić jak coś takiego działało na psychikę, a z kolei dodatkowe nerwy też nie pomagały - i kółko się zamykało...

No, dobra – skupmy się jednak na pozytywach. 


Teraz, po kilku miesiącach ciężkiej walki mogę zaryzykować stwierdzenie, że da się te dodatkowe komplikacje przeżyć, a tak naprawdę mój nowy sposób odżywiania jest jakieś 500 razy zdrowszy niż wcześniejszy (choć muszę powiedzieć, że poza jakimiś drobnymi grzeszkami, nie odżywiałam się wcale źle albo niezdrowo).

Niestety muszę też podkreślić, że bycie na specjalnej diecie, kiedy w większość produktów trzeba zaopatrywać się w sklepach ze zdrową żywnością, nie jest tanie, poza tym musiałam (zarówno ja, jak i cała moja rodzina) wyrobić w sobie nawyk DOKŁADNEGO CZYTANIA ETYKIET (nieraz zdarzyło się nam, zwłaszcza na początku kupić np. humus, który okazywał się owszem humusem, ale z dodatkiem czegoś, co wywołało u mnie uczulenie), ale teraz mogę powiedzieć, że mam w końcu pewność, że wiem co jem J

Dużo składników, głównie świeżych warzyw i owoców kupuję na zaufanym bazarze, staram się jeść sezonowo – sprawdzam sobie po prostu, co aktualnie owocuje i wokół tego tworzę jadłospis. Obecnie np jem dużo jabłek (polskich!), pomidorów (głównie malinowych), cukinii, czyli produktów, które są na tyle uniwersalne, że można z nich zrobić wiele rzeczy.

Polubiłam wszelkie kasze (w tym przede wszystkim gryczaną, która ma dużo żelaza i magnezu oraz jaglaną), zawsze mam pod ręką brązowy ryż, który jest świetną bazą pod wszelkiego rodzaju warzywne mieszanki, a na nadchodzącą jesień i zimę planuję jedzenie dużych ilości owsianki na ciepło. Ponieważ jednym z nielicznych zbóż tolerowanych przez mój organizm jest orkisz, kupuję makaron orkiszowy (co jest dla mnie wielką ulgą, bo uwielbiam makarony!). Orkiszowa mąka jest także niezbędna przy wypiekach (patrz poniżej uwaga o pizzy oraz cieście clafoutis). 

Jak widać – nie jest ze mną tak źle, bo na ogół pierwsza reakcja kogoś, komu wspominam o moich problemach żywieniowych jest taka: „o matko! To co Ty w ogóle jesz?! Możesz jeść COKOLWIEK?!”. Sami widzicie, że mogę J Jasne, że brakuje mi niektórych składników – najbardziej chyba ubolewam nad orzechami i kakao, bo to eliminuje 99% wszelkich słodyczy – ale zapewniam, że tak też da się żyć.

Jeden z dwóch rodzajów batoników, które mogę jeść (ale dawkuję je sobie bardzo oszczędnie, traktując je raczej jako "rezerwę" niż faktyczną potrzebę)

Na tzw. „czarną godzinę” mam zachomikowane kokosowe batoniki z owocami (które są piekielnie drogie, ale robią swoje, czyli zaspokajają moją potrzebę słodkości), albo przygotowuję na szybko kolejną wersję clafoutis (przepis podawałam Wam TUTAJ) – zmieniając tylko bazowe owoce (aktualnie moją ulubioną wersją jest śliwkowe - z węgierkami - pycha!).

Clafoutis wersja jesienna, z węgierkami i mlekiem kokosowym. Niebo w gębie! 

Przetestowałam na sobie dobre dla alergików jajka perliczki (ciężkie do dostania i też nietanie, ale w smaku bardzo podobne do kurzych i w dodatku mające więcej składników odżywczych!), zawsze w lodówce mam swoje ulubione ryżowe „mleko” waniliowe (lub wzbogacone wapniem) do kawy i owsianki, wszystko smażę (jeśli w ogóle muszę smażyć) na oleju kokosowym i jem chleb bez drożdży i mąki i wiecie co – czuję się świetnie! 

Do tego regularnie piję kisiel z siemienia lnianego (mój patent to wymieszanie go z łyżeczką normalnego kisielu, żeby nadać mu trochę smaku) i tyle. Potrawy doprawiam ziołami (najlepsze są oczywiście te ze sklepów bio, które nie mają dodawanych żadnych "ulepszaczy"), o mojej słabości do ziołowych i zielonych herbat kiedyś pisałam (może niedługo pokuszę się o jakąś aktualizację), zacieśniłam więzi ze szpinakiem i jarmużem J

Mój jadłospis nie jest może bardzo wyrafinowany, bo siłą rzeczy większość potraw jest prosta w przygotowaniu, ale za to wiem, że nie muszę się ograniczać ilościowo ani liczyć kalorii.

Wiosną i latem przygotowywałam sporo koktajli (w tej formie np jestem w stanie przyswoić duże ilości natki pietruszki, której normalnie nie cierpię), teraz kiedy robi się już chłodniej, przerzucam się powoli na rozgrzewające zupy (np z dyni lub soczewicy). 

Tak naprawdę jedynym minusem (poza finansami) takiego sposobu odżywiania jest ograniczenie wyjść „na miasto” – niestety, ale większość restauracji kompletnie nie jest przystosowana do jakichkolwiek nietypowych próśb, nie mówiąc o tym, że często nie można nawet doprosić się precyzyjnej INFORMACJI na temat dokładnego składu danej potrawy. Mój sposób jest więc o tyle skuteczny, co drastyczny – po prostu przestałam jadać na mieście, a jeśli wiem, że wrócę do domu później niż zwykle, zabieram ze sobą uniwersalne wafle ryżowe, które nie raz uratowały mi już skórę J 

Raz na jakiś czas postaram się wrzucić tutaj przepis na coś, co jadam – może komuś się przyda. O przepysznym Clafoutis już wspominałam. A żeby nie było, że jestem jakaś super biedna, to przyznam się, że pizzę na cieście orkiszowym mam opanowaną i ostatnio odkryłam nawet wegański „ser”, który naprawdę smakuje jak ser!

Tadam - wegańska, orkiszowa pizza (z reguły na wierzch idzie jeszcze świeża rukola)! 

Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany rozwinięciem wątku jedzeniowego, dajcie znać w komentarzach, czy chcecie np, żebym pokazała Wam konkretne produkty, które kupuję i polecam etc. 

A kolejna część moich "popowrotnych zwierzeń" będzie prawdopodobnie dotyczyła czegoś, co najogólniej zalicza się do „rozwoju osobistego”, zainteresowań oraz moich życiowych przemyśleń. Pojawi się pewnie także jesienna odsłona serialowo-książkowa :)

Mam nadzieję, że jeszcze Was nie zanudziłam! Jak widać - dłuższe przerwy w blogowaniu sprawiają, że potem wracam z nowymi siłami! :) 

piątek, 5 września 2014

W zgodzie ze sobą cz.1

Mili moi, nie wiem, czy ten wpis będzie oznaczał mój powrót na dobre, ale ponieważ myślę o Was i o tym miejscu całkiem intensywnie, doszłam do wniosku, że jestem gotowa na opowiedzenie Wam o zmianach, jakie zaszły (i nadal zachodzą) w moim życiu. I nie, nie mam na myśli tutaj zmiany stanu cywilnego, ciąży etc., choć  sama widzę, że wiele z czytanych / obserwowanych przeze mnie blogerek przechodzi obecnie przez te etapy J

* minimalizm*


Początkowo miałam zamiar napisać o minimalizmie, bo to takie modne hasło – wszyscy dookoła nagle stają się minimalistami i zaczynają pozbywać się niemal wszystkiego w swoim zasięgu, dążąc do pustej przestrzeni i nie bardzo zastanawiając się nawet nad tym, czy to faktycznie ma sens w ich przypadku. Od siebie powiem więc tak – minimalizm jako idea jest mi bliski, nawet bardzo – podoba mi się ten dosłowny i symboliczny ład zarówno w otaczających nas miejscach, jak i naszym wnętrzu. Także wiele z miejsc w sieci, odwiedzanych przeze mnie regularnie, ma z nim coś (lub wiele) wspólnego, inspirując mnie i motywując do zmian. Ale. No właśnie – ale. Ja minimalistką nie będę nigdy, z takiego powodu, że jest to kompletnie sprzeczne z moją naturą chomika J Musiałabym toczyć ze sobą wieczną walkę, którą i tak przegrałabym po jakimś czasie, a to z kolei sprawiłoby że czułabym się winna/podirytowana/niezrealizowana. Dlatego zamiast dążyć do nierealnego celu, postanowiłam dopasować pewne zasady do własnego życia tak, żebym nie czuła, że robię coś wbrew sobie, „bo tak będzie dobrze”. 

Najogólniej, po długim czasie wewnętrznego miotania się, chyba (oby!) osiągnęłam wreszcie stan, w którym jestem w miarę zadowolona z tego, co mam oraz z tego, kim jestem. Nie twierdzę, że nagle stałam się oazą spokoju i nic mnie nie denerwuje, bo nad tym muszę ostro cały czas pracować, ale na pewno jest lepiej niż było jeszcze kilka miesięcy temu. Nadal są w moim życiu elementy wymagające zmian (stała praca, życie prywatne i zdrowie), ale wiele wskazuje na to, że droga, na której jestem, prowadzi mnie we właściwym kierunku (jeszcze parę takich natchnionych stwierdzeń i zmienię nazwę bloga na Jo-lama).  

Najprościej będzie ująć to  punktach. I podzielić na części, bo nie mam sumienia zawalać Was taką ilością tekstu na jeden raz. Here we go. Zaczniemy banalnie.

Część 1. Szafa


Najpierw wyznanie, bo nie wszyscy tutaj znają mnie osobiście, a na blogu do tej pory niespecjalnie często dzieliłam się moimi słabościami – otóż jestem maniakiem ubraniowym (nie tylko ubraniowym, ale do tego będziemy dochodzić stopniowo, żebyście mi stąd nie uciekli wszyscy naraz). Serio. Mam w mieszkaniu DWIE WIELKIE szafy, które przez długi czas były dosłownie zawalone wszystkim – przede wszystkim mnóstwem ciuchów, kupowanych przeze mnie kompulsywnie, takich z odzysku, odziedziczonych po mamie, a nawet takich, które pamiętały jeszcze czasy mojego liceum (SIC!). 

Strasznie ciężko jest mi rozstać się z czymś, co było ze mną od lat, bo zawsze mam z tyłu głowy myśl „na pewno jak tylko się tego pozbędę, wróci na to moda/zmieni się mój styl i będę żałowała”. Pewnie niejedna z Was dobrze zna ten głos J No więc powiem Wam tak – ani razu nie zdarzyła mi się taka sytuacja. Serio. ANI RAZU. 

Dlatego pewnego pięknego dnia postanowiłam rozprawić się na dobre ze swoim wewnętrznym zbieraczem. No, dobra – nie był to jeden dzień, bo akcję odgruzowywania podzieliłam sobie na trzy weekendy (żeby się nie zniechęcić i nie rzucić wszystkiego w cholerę w połowie). 

Jeśli macie chęć, napiszę jak to zrobiłam krok po kroku, ale w necie bez problemu znajdziecie mnóstwo przydatnych wskazówek i porad. Tak czy inaczej – po tych kilku tygodniach potwierdziło się, że mój styl ubierania jest już od dłuższego czasu całkiem spójny i większość moich zakupów ciuchowych doskonale się broni (już od dawna stosuję zasadę „kupuję to, co pasuje mi przynajmniej do kilku rzeczy już obecnych w mojej szafie, a nie rzeczy kompletnie od czapy”), niemniej jednak znalazło się w niej również sporo elementów z różnych bajek. Nie będę Was oszukiwać, że te rozstania przyszły mi z łatwością, bo oczywiście, że tak nie było – natomiast faktycznie okazało się, że dużo punktów (np. taki –jeśli nie jesteś pewna, czy chcesz się czegoś pozbyć, schowaj to na jeden sezon: do piwnicy/specjalnego pojemnika/worka próżniowego/daj na przechowanie rodzicom/sąsiadom/przyjaciółce – i po tym czasie zobacz, czy chociaż raz pomyślałaś o tej rzeczy w kategoriach – „oo, mogłabym to dziś założyć” – jeśli nie – a na 99% tak będzie – masz odpowiedź na pytanie – czy naprawdę chcę to zatrzymać?”) jest naprawdę pomocna! 

Moja odgruzowana szafa nadal jest wielka (tu akurat wszelkie wskazówki typu: „idealna szafa to 10 klasycznych elementów” kompletnie nie mają racji bytu w moim przypadku), ale spójna – składa się głównie z ubrań bazowych, prostych oraz paru elementów bardziej „odjechanych”, które często „robią” mi strój. Dzięki temu pozbyłam się problemów pt. "nie mam pojęcia, w co się ubrać", bo traktuję poszczególne ubrania jako fragmenty większej układanki, dopasowując je do siebie w zależności od nastroju/pogody i okazji.

To zdjęcie dobrze obrazuje mój dość typowy, codzienny, pracowy styl - neutralne kolory bazowe + tzw. statement necklace, czyli jeden przykuwający uwagę detal :)

Można powiedzieć, że to był początek mojej małej rewolucji, za którym poszły kolejne kroki :) 

Tak jak wspomniałam, jeśli chcecie szczegółowy wpis o porządkach ubraniowych, o zasadach, jakimi się kierowałam w ogarnianiu tego chaosu, co wylądowało na najnowszej "wishliście", a bez czego świetnie się obywam, dajcie znać w komentarzach. 

Jeśli nie, w kolejnej części opowiem Wam o moim jedzeniu (i to dopiero będzie jazda bez trzymanki!). 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Instagirl, czyli obrazki vol. 10

Ostatnia część obrazkowego podglądu mojego życia ukazała się już dość dawno temu (TUTAJ), co oznacza, że nadszedł czas na małą aktualizację :)

Oto wpis pt. Fabulous life of Jeanie from Warsaw (still unemployed, btw) :DD

Wprawdzie lubię myśleć, że mam wiele różnych zainteresowań, ale po przejrzeniu mojego profilu na IG, postronny obserwator może dojść do wniosku, że moje życie obraca się głównie wokół:

* picia herbaty (co w sumie w okresie jesienno-zimowym nie odbiega daleko od prawdy) i gapienia się na nowe / ulubione kubki:

Przy okazji mam poniekąd "z głowy" wpis o mojej kubkowej kolekcji (oczywiście w rzeczywistości jest ich o wiele więcej niż widać poniżej, ale myślę, że Ci bardziej uparci/spostrzegawczy są mniej więcej na bieżąco z moim obecnym stanem posiadania). 



W końcu udało mi się dopaść wymarzony kubek od firmy Kalva, który od tej pory dba o mój dobry start rano :) 



W mojej kubkowej kolekcji istotne miejsce zajmują nabytki ze Starbucksa - nie dlatego, że jestem jakąś ogromną fanką tej sieciówki, ale ich wzory i kształty często bardzo do mnie przemawiają - warto polować na edycje świąteczne!)




Bread & Co. to bardzo sympatyczne miejsce w Złotych Tarasach (na samym dole), w którym możemy odpocząć np po zakupowym maratonie - mają tam m.in. duży wybór herbat Kusmi - warto spróbować! 


Poniżej dwie względne nowości w moich herbacianych zbiorach - obie herbaty polecam zwłaszcza w okresie zimowym, ponieważ ze względu na swój skład, działają wzmacniająco na układ odpornościowy! 
Po lewej Pukka z cytryną, imbirem oraz miodem manuka, po prawej z czarną porzeczką i echinaceą (oraz czarnym bzem)


* Na szczęście w minionym okresie zdarzało mi się niekiedy także coś przeczytać (czasem nawet jednocześnie pijąc herbatę, więc tym sposobem zaliczałam dwa punkty jednocześnie, ha!):


O książce "Zdobywam zamek" popełniłam nawet oddzielny wpis na blogu (TUTAJ): 


Poniżej dwie części przepięknych, wydawanych własnych sumptem, albumów jednej z moich ulubionych blogerek, Mimi (oraz Zorkiego) - kto Mimi jeszcze nie zna - ten czym prędzej MASZERUJE TUTAJ
Z niecierpliwością czekam na każdy kolejny tom tej sympatycznej pary i potem delektuję się zarówno cudownymi zdjęciami, jak i nastrojowymi opisami (i przepisami). Coś fantastycznego! 


* Od czasu do czasu wychodziłam z domu - np do kina. 

Swoją drogą "Wenus w futrze", czyli nowy film Romana Polańskiego to dla mnie prawdziwy majstersztyk i obejrzałam go z ogromną przyjemnością, wzmocnioną moim zachwytem nad językiem francuskim (którego jakoś dawno nie słyszałam w kinie) oraz równie wielkim Emmanuelle Seigner. Nie poleciłabym jednak tego filmu każdemu, bo sądzę że ktoś, kto w kinie lubi fabuły raczej przejrzyste i niekoniecznie szuka czegoś do złudzenia przypominającego duodramę (czy w ogóle jest coś takiego??) , może poczuć się zawiedziony. 


* Odkrywałam także nowe miejsca na mojej prywatnej mapie Warszawy. 

Poniżej bardzo sympatyczna i przytulna knajpka Czytadło, przy ul. Freta na Nowym Mieście. Z zewnątrz:

I w środku: 


Targi Rzeczy Ładnych w praskiej Soho Factory (wpis o nich TUTAJ): 


Kolejny ciekawy warszawski mural (też na Pradze, przy ul. Mińskiej): Jego twórcą jest brytyjski artysta Phlegm


Targi Mustache Warsaw Yard Sale w Pałacu Kultury: 


* Mamy grudzień,  a jak grudzień, to i Święta za pasem, zatem nie obyło się bez stwarzania świątecznej atmosfery.

Lampki-śnieżynki wiszą w mojej sypialni wprawdzie przez okrągły rok, ale faktem jest, że w tym okresie sprawiają mi więcej radości niż zazwyczaj :)


Jeśli za oknem brak prawdziwego śniegu, trzeba radzić sobie inaczej :)


Klimatycznych świeczników i pachnących świec nigdy za dużo:


Fajnych ozdób choinkowych (oraz nowych herbat - tę na zdjęciu przyniósł mi Mikołaj :)) także: 


I jeszcze imponująca choina w PKiN:


Na koniec pokażę Wam jeszcze dwa zwierzaki, które zawojowały moje serce w ostatnim czasie: 

Oto Lilo, czyli urocza suczka mojej koleżanki Kasi:


oraz najpiękniejszy na świecie koci berbeć, Grey (niestety także nie mój):


Jeśli macie konto na IG i/lub chcielibyście być bardziej na bieżąco z tym, co się u mnie dzieje, zapraszam na mój profil TUTAJ. Przy okazji jeśli macie chęć, w komentarzach możecie podzielić się także namiarami na siebie - ja bardzo lubię "poznawać" w ten sposób nowe osoby. 

Do zobaczenia w kolejnym odcinku! :)
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...