No przysięgam. Nie idzie mi pisanie!
Idzie mi za to życie oflajn. Zatraciłam się w nim potężnie. Komputer zaczął straszyć, zresztą, został odchamiony w warsztacie. Jest już zaginione "jot" i niechętne "ha", nawet wentylator nie huczy!
Doprawdy nie wiem, jak Wam się nie znudziło czytanie tego bloga ;)
Po pierwsze - mam tak strasznie dużo roboty, że po prostu przestałam gadać a wzięłam się za zaległości. Po drugie - życie duchowe nabrało rumieńców i muszę przeganiać gęste chmury objawień, żeby dokopać się do kuchenki gazowej i podgrzać zupę. No i sama zupa stanowi rarytas po długich tygodniach zgrymaszenia bólowego - co za rozkosz nie boleć!
Pokochałam na nowo Danielssona, który zupełnie a propos wydał nową, cudną płytę.
http://www.larsdanielsson.com/
Rysiek Kotzen też wydał, ale potwornie narażę się fanom tym, co bym chciała o niej powiedzieć, więc przemilczę potulnie, wyciągając macki po Larsa.
Jeśli jesteśmy przy muzyce dodam jeszcze, że 28 marca w Krośnie będzie Yvonne Sanchez - WARTO! (za cynk dziękuję Wiktorowi)
http://yvonnesanchez.eu/
No i co teraz?
Teraz już mnie podrywa z fotela w stronę gotującej się ciecierzycy. Śnieg wali po oczach, kot przykleił się do kaloryfera na stałe a ja sięgam Laurence'a Freemana z racji wyjątkowego okresu w roku liturgicznym.
Przed Państwem: Lars! (oklaski)