„Jak
wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła” to piękna, stylizowana gawęda z
Kresów wschodnich. Jej autorka, Nadzieja Bittel-Dobrzyńska, repatriantka „zza
Buga”, była znaną w Gdańsku lekarką o specjalności endokrynologia. Swoją
autobiograficzną opowieść spisała w 1967 roku, choć jej publikacja została
wydana wiele lat później.
Jest
to książka z gatunku wspominkowych. Rzecz dzieje się w powiecie oszmiańskim, w
okolicy Wiszniewa, Krewa i Smorgoni, w latach 1929-1930. Młoda polska panienka
Jadźka (porte parole autorki) spędza wakacje na wsi, jeżdżąc po łąkach i lasach
na swej płochliwej klaczce Lady. Podczas tych wędrówek spotyka wiejską zielarkę
(szeptunkę!) Agrypichę uważaną przez ludzi za wiedźmę.
„Agrypicha
wiedźma ważna jest i znachorka nie byle jaka, po polach i łąkach ciągle chodzi
i zioła zbiera. Jedne zbiera rano, przy rosie, drugie w południe, kiedy
południczki szumią, inne nad wieczorem, kiedy cień słońca długi, a jeszcze inne
przy pełni księżyca. Mówio, w chacie u niej od zapachu ziół aż w nosie kręci.
Na wszystko zioła ma: i na kaszel, i na ciężki dech, na kolki w boku i na babskie
choroby, a w szczególności na poruszenie. A jak która dziewczyna wzajemności
nie ma, to i lubczyku u niej wyprosić czasem może.”
A
to jest czarcie żebro (ostrożeń warzywny), ulubiona roślina Agrypichy:
Jadźka
interesuje się przyrodą, roślinami, zwierzętami i chce pomagać ludziom. Na jej
prośbę Agrypicha zgadza się pokazywać jej lecznicze zioła i opowiadać o
sposobach ich zbioru, suszenia i leczenia. Ich spotkania wyglądają dziwnie, nigdy
nie umawiają się wcześniej, ot, stara kobieta ni z tego, ni z owego wyrasta nagle
przed Jadźką gdzieś na leśnej drodze czy na łące, jakby wiedziała, gdzie jej
szukać. Obie unikają ludnych miejsc, ale szybko po okolicy niesie się wieść, że
dziewczyna chodzi po polach z wiedźmą. Z jednej strony, ludzie zaczynają
patrzeć na nią podejrzliwie, ale z drugiej - oczekują pomocy w różnych
kłopotach zdrowotnych. Dziewczyna idzie śladem swojej matki, pani ze dworu,
która od lat leczyła przychodzących do niej chłopów różnymi tradycyjnymi
metodami. Agrypicha dzieli się z nią swoją bogatą, skomplikowaną wiedzą, bo nie
ma potomków, a chce, by ta stara wiedza nie zginęła razem z nią. Uczy
dziewczynę nawet zamawiania chorób, m. in. róży i silnych krwotoków. Cała ta
edukacja Jadźki przypomina nieco opowieści amerykańskiego antropologa Carlosa
Castanedy o spotkaniach z indiańskim szamanem Don Juanem.
Uczennica
starej wiedźmy zostaje później lekarzem i weryfikuje różne wiadomości
przekazane jej przez starą zielarkę. Po latach przydadzą się jej nawet
umiejętności zamawiania chorób, zdarzy się bowiem młodej lekarce, że będzie
musiała zatamować okropny krwotok u chorych w szpitalu. Raz zrobi to z własnej
woli (bo nic innego nie pomaga), drugim razem na polecenie ordynatora. Nie
wiadomo, jak działa to zamawianie, ale działa! Bardzo silne krwotoki, na które
nie pomagają żadne leki, ustają po wypowiedzeniu słów zaklęcia… Rzecz nie do wiary! A jednak!
Książka
pisana jest zróżnicowanym, stylizowanym na kresowy językiem: inaczej mówi stara
Agrypicha, inaczej narratorka, jeszcze inaczej brzmią komentarze dorosłej i
doświadczonej lekarki endokrynologa, która porównuje wiedzę zdobytą u Agrypichy
z osiągnięciami najnowszej medycyny. Trudno jest traktować tę publikację jako
poradnik zielarski, niemniej naprawdę warto uważnie wczytać się w opowieści
Agrypichy na temat różnych ziół i ich działania.
"Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyla" opatrzone jest posłowiem pióra gdańskiego pisarza Zbigniewa Żakiewicza. Pisze
on, że właśnie lud z ziemi oszmiańskiej był „najczyściej słowiański” ze
wszystkich ludów Europy, że był przy tym konserwatywny i odporny na wszelkie
nowinki, i że właśnie dlatego tam
najlepiej zachowały się stare, przedchrześcijańskie jeszcze tradycje ludowe, w
tym także medyczne. Żakowski pochodzi z tych samych okolic Wileńszczyzny, co
autorka tej książki, wspomina, że jako dziecko też się leczył ziołami,
wiedział, „od czego ratuje krwawnik, od czego są korzonki poziomek, kiedy się
przykłada liść młodej olchy lub babki, jakie zioła są na poty, a jakie na
biegunki.”
Doktor
Nadzieja Bittel-Dobrzańska już nie żyje. Zmarła parę lat temu. Podobno znana
była w Trójmieście z tego, że do swojej praktyki lekarskiej chętnie włączała ziołolecznictwo.
Pod koniec książki sama podaje taki oto przypadek medyczny: w 1955 roku w
klinice dziecięcej leżał chłopiec nazwiskiem Kamiński, jego stan był już
beznadziejny z powodu marskości wątroby. „Wodobrzusze było tak ogromne, że co
drugi dzień trójgrańcem przebijaliśmy powłoki brzuszne i wypuszczaliśmy trzy i
pół litra płynu. Profesor, który wiedział o moim entuzjazmie dla
ziołolecznictwa, zaproponował, żebym zastosowała znane mi zioła, mówiąc, że nie mamy nic do stracenia.
Już pod dwudziestu czterech godzinach chłopiec zaczął oddawać niesamowite
ilości moczu, a jego stan poprawiał się z dnia na dzień. Został wypisany z
kliniki w stanie dobrym z zaleceniem dalszego stosowania ziół. W roku 1967 pan
Kamiński odwiedził mnie w szpitalu, żeby pochwalić się, że czuje się doskonale
i nadal popija ziółka.” (s. 138-139)
Dlaczego
dzisiaj oficjalna medycyna całkowicie zrezygnowała z ziół? Dlaczego nie leczy
się chorych starymi, sprawdzonymi sposobami, a do tego tanimi? Dlaczego
studenci medycyny w trakcie studiów nie mają ani jednej godziny nauki o
ziołach? Jak odpowiedzieć na te pytania? Czy chodzi o to, że koncerny
farmaceutyczne walcząc za pomocą nieuczciwej konkurencji doprowadziły do
zepchnięcia ziołolecznictwa na margines?
Chce
się westchnąć: jaka szkoda, że dzisiaj nie ma już takich lekarzy jak doktor
Bittel-Dobrzańska, która nie wahała się leczyć pacjentów ziołami! Z chęcią
powierzyłabym swoje zdrowie opiece takiego lekarza! No i jaka szkoda, że coraz
mniej prawdziwych zielarek, takich jak Agrypicha! A może jeszcze gdzieś tam, na Kresach, są
jeszcze takie wiedźmy, tylko mu o nich nic nie wiemy? Zna ktoś odpowiedź?
Bittel-Dobrzyńska
Nadzieja, „Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła”, wyd. Graf, Gdańsk
1991