Och,
jakie świetne czytadło! Mistrzostwo świata w swoim gatunku (melodramat
historyczny)! Tak mogłabym powiedzieć po lekturze tej powieści. Ale nie powiem,
bo mam co do niej poważne zastrzeżenia i uwagi. Jestem bowiem bardzo
czepialska. Aczkolwiek dobrnęłam do końca, nie porzuciłam, akcja mnie jakoś
przytrzymała, więc nie jest tak jeszcze całkiem źle.
Ale
od początku!
Tytułem
wstępu Wam wyjaśnię…
Nie
wiem, czy to taka teraz moda, że autorzy romansów historycznych w ostatnich
latach zaczynają łamać tabu dotyczące miłości pomiędzy przedstawicielami
wrogich narodów. Pojawiają się więc jakieś dziwne pary aliancko-niemieckie, a
nawet żydowsko-niemieckie (esesman i Żydówka na przykład). Zauważyłam to
niedawno zarówno w polskiej literaturze popularnej, jak i światowej (sensacyjne
„Łzy wojny” Wilbura Smitha).
Ciekawe
też, że przez autorów romansów jest tak chętnie łamane tabu dotyczące narodu
niemieckiego, a więc Polka z hitlerowcem to dobrana para (wg autorów tych
romansów), ale nie dotyczy to „narodu” radzieckiego. Chyba na romans w stylu
okrutny Żyd-czekista i dzielna Polka-katoliczka dziejący się w malowniczych
realiach syberyjskiego łagru przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać? Ale to na
pewno nastąpi niedługo, bo przecież – jak mówią łamacze tabu – „historia nie
jest czarno-biała, a ludzie kochali się w każdych warunkach”. Tja… 😊)))
No
i teraz dochodzimy do „Narzeczonej nazisty”, nad którą się trochę poznęcam.
Zawiązanie
akcji jest takie, że młoda, piękna i naiwna studentka germanistyki Hania
Wolińska z Warszawy latem 1938 roku dorabia sobie w czasie wakacji jako dama do
towarzystwa bogatej, starszej damy z Monachium, która spędza wakacje w sopockim
Grand Hotelu. Pod koniec lata zostaje aresztowana przez Gestapo podczas spaceru
w porcie w Gdańsku i osadzona w areszcie, z którego uwalnia ją wnuk jej
pracodawczyni, piękny i seksowny Johann von Richter. A dalej to już sami
wiecie…
Młodzi zakochują się w sobie od
pierwszego wejrzenia! Z początku ich uczucie łamie wszelkie przeszkody i
konwenanse. Johann rzuca swoją niemiecką narzeczoną, Hania również rozstaje się
ze swoim polskim narzeczonym. Od tej chwili oboje kochają się, aż wióry lecą,
mimo niechęci arystokratycznej rodziny Johanna, a także knowań i zawiści jego
byłej narzeczonej.
W
pierwszej części „Narzeczonej nazisty” sytuacja narracyjna jest podobna jak w
„Trędowatej” Heleny Mniszkówny. Hania pełni tu rolę Stefci Rudeckiej, Johann – ordynata
Waldemara Michorowskiego. Tak samo jak u Mniszkówny wszyscy są przeciwko
kochankom i tylko jedna osoba w rodzinie jest po stronie. W „Trędowatej” był to
stary dziadek Waldemara, tutaj zaś jest to stara, ale wyrozumiała babcia
Irenka. Mimo sprzeciwu rodziny młodzi zbliżają się do siebie na tyle, że planują
swój ślub, ale na przeszkodzie staje wybuch II wojny światowej, kiedy to naiwna
Hania nieoczekiwanie zmienia się w sprytną i wyrafinowaną agentkę wywiadu polskiego
podziemia, taką Krystynę Skarbek czy Elżebietę Zawacką bis. Druga część
powieści to zupełnie inna bajka. Tu już nie ma mowy o „Trędowatej”, bo jesteśmy przecież w
krainie szpiegów i cichociemnych. Hania bez problemu kursuje pomiędzy okupowaną
przez Niemców Polską, a Londynem i próbuje wyświetlić tajemnice Katynia, aż w końcu
znowu wpada w sidła miłości. Czy uczucie jej i Johanna przetrwa próbę wojny? O
tym przekonajcie się sami! Ja już wiem, jak to się skończyło, bo przeczytałam tę
książkę do końca.
Powiem
tak: na etapie „trędowatopodobnym” nużyła mnie i miałam ochotę rzucić ją w kąt.
Ale moja sympatia do melodramatu przeważyła i dzielnie brnęłam dalej, mimo początkowego
stylu powieści, który w wielu wypadkach przypominał sposób pisania modny w
dwudziestoleciu międzywojennym, a może jeszcze wcześniej, może nawet w końcówce
XVIII wieku: „Johann coraz bardziej zauroczony dostrzegł, że skromność
dziewczyny często oddawała pole figlarności, co podpowiadało mu, że panna
Wolińska miała niespożyty apetyt na życie. Pod płaszczykiem manier kryła się
gorąca krew – czuł to i miał ogromną ochotę sprawdzić, czy się nie myli.”
Trochę
lepiej się czytało drugą część powieści, kiedy bohaterka zanurzyła się w podziemnej
konspiracji. Mam wrażenie, jakby ta pierwsza część (czysto romansowa) była
napisana wcześniej, potem trochę się odleżała i dopiero wtedy powstał dalszy ciąg.
Ale to tylko takie moje domniemania – jako osoby też przecież piszącej 😉)))
Co
mnie jeszcze wkurzało w tej powieści?
Z
jednej strony składam hołd autorce, bo udało się jej całkiem udatnie
przedstawić tło historyczne, zrobiła znakomity research przygotowując się do pisania.
Dobrze przedstawiła okoliczności życia codziennego w III Rzeszy i w wojennej Warszawie. Jednak chyba nie do końca, skoro wyłapałam tam pewne niewielkie błędy
merytoryczne, których nie wychwyciła redakcja w wydawnictwie.
Moim zdaniem, w powieści
jest źle (niejasno?) opisana topografia Gdańska i Sopotu, na przykład - nigdy nie było i nadal nie ma
tramwaju z Gdańska do Sopotu. Nie wiem, czy autorka sama kiedykolwiek pokonała
na pieszo trasę spaceru Hani z Grand Hotelu do wielkiego żurawia w Gdańsku, ale
podejrzewam, że nie, skoro opisała ją tak, jak opisała. A powinno się jednak
pisać o czymś, co się zna!
Dziwi
mnie też fakt, że autorka pisze, że 1 września 1939 roku (w dniu napaści
Niemiec hitlerowskich na Polskę) Hania wsiadła sobie spokojnie do pociągu w
Berlinie i jakby nigdy nic bez przeszkód dotarła do Warszawy. Dawno nic mnie
tak nie rozbawiło! Pani Autorko, mieliśmy podobno dobrą kolej państwową w
tamtych czasach, ale nie aż tak, aby jeździło się pociągami z Niemiec do Polski
pod bombami. Z tego, co wiem, pod koniec sierpnia 1939 roku ruch pociągów był
już mocno ograniczony, piszą o tym ludzie w pamiętnikach, można było przecież poczytać
i sprawdzić. Jakby ta Hania jechała do domu pod koniec sierpnia, to jeszcze bym
uwierzyła. Ale 1 września? Niemożliwe! Może pani Autorka podać jakiś konkretny przykład, jak kursowały pociągi na tej trasie w dniu wybuchu wojny? Bo historia podróży Hani wydaje mi się nieprawdopodobna. A to przecież realistyczna powieść, a nie jakieś science-fiction (wtedy można by napisać, że Hania pokonała trasę Berlin-Warszawa w rakiecie i bym się nie czepiała, konwencja zobowiązuje!).
Kolejny
taki zabawny błąd, to opis, jak to w momencie wybuchu powstania warszawskiego
Johann poszedł na front wschodni. Jaki „front wschodni”, droga pani, na Boga! O froncie wschodnim
mówiono w czasie II wojny w kontekście Rosji. A w sierpniu 1944 roku front stał
na linii Wisły, co wie chyba każde dziecko. Nie było wtedy żadnego „wschodniego
frontu”! No, wstyd po prostu pisać takie bzdury! Jak coś takiego mogło pojawić
się w tekście? Kto to puścił?
A
na plus jest to, że w ogóle wytrwałam do końca!
No
i okładka intrygująca!
Mimo
wszystko uważam, że jest to niezły tekst. Fajny film by z tego wyszedł, jakby
to zrobił Jerzy Hoffamnn, ten sam, który w 1976 roku nakręcił „Trędowatą”.
Wysoczańska
Barbara, „Narzeczona nazisty”, Poznań 2021