Translate

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tarnopol. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tarnopol. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 6 sierpnia 2017

Irene Gut Opdyke, Jennifer Armstrong, „In My Hands. Memoires of a Holoaust rescuer” (nieznana historia polskiej bohaterki)


Mój Boże, cóż za książka! To jest opowieść o wojnie, która wstrząsnęła mną tak, jak żadna inna wcześniej od czasów „Jeźdźca miedzianego” Paulliny Simons. Z tym, że „Jeździec…” to fikcja, a ta opowieść oparta jest na faktach. Przedstawia zapomniane i mało spopularyzowane wydarzenia wojenne związane z tym, jak Polacy ratowali Żydów, narażając przy tym swoje własne życie. 

UWAGA – streszczam całość! Jak ktoś nie chce, to proszę dalej nie czytać. 

Narratorka tej historii, czyli Irena Gutówna, urodziła się w 1922 roku w Kozienicach. Była najstarsza z piątki sióstr. Przed wojną jej ojciec miał niewielką fabrykę w Kozłowych Górach, w okolicy Katowic, a ona uczyła się w szkole pielęgniarskiej w Radomiu. We wrześniu 1939 roku, kiedy Niemcy napadli na Polskę, Irena przebywała w radomskim szpitalu, pomagając przy opatrywaniu rannych. Kiedy pewien oddział polskiego wojska wycofujący się na wschód szukał pielęgniarki, która chciałaby z nim pojechać, Irena zgłosiła się na ochotnika. I tak zaczęła się jej długa i bardzo dramatczna wojenna wędrówka.

Oddział wojska, z którym pojechała, kierował się w kierunku Litwy, jednak w międzyczasie do Polski wkroczyła Armia Czerwona. Irena przez pewien czas przebywała na teranach zajętych przez Sowietów, m. in. w Tarnopolu i małym miasteczku Swietłana za Kijowem. Dowiedziała się o tym, że Związek Radziecki i Niemcy organizują wymianę ludności, więc wróciła do Tarnopola i zgłosiła się do mieszanej niemiecko-radzieckiej komisji, która organizowała tę wymianę ludności. Wykorzystała przy tym swoją szkolną znajomość niemieckiego i niemiecko brzmiące nazwisko „Gut”. Po wielu perypetiach udało się jej dotrzeć do Radomia, gdzie odnalazła swoją całą rodzinę. 

W czasie łapanki w radomskim kościele trafiła do niemieckiej niewoli. Została skierowana na roboty przymusowe. Najpierw pracowała w fabryce amunicji w Radomiu, potem jako kelnerka i pomoc kuchenna w restauracji i hotelu dla niemieckich oficerów.  Kiedy Niemcy napadli na Związek Radziecki, znowu trafiła do Tarnopola, gdzie zabrał ją zakochany w niej stary niemiecki major Edward Rugemer. W Tarnopolu początkowo pracowała również jako kelnerka i pomoc w kuchni, a także zarządzała pralnią. I od tej pralni właśnie zaczęła się jej znajomość z Żydami z tarnopolskiego getta, którzy byli tam skierowani do pracy. Irena dobrze wiedziała, jakie ostateczne rozwiązanie stosowali Niemcy wobec Żydów. Znała SS-mana Rokitę, dobrego znajomego „jej” majora Rugemera, który kierował likwidacją Żydów w całej okolicy. 

Najpierw ostrzegała Żydów o planowanych likwidacjach, radziła im, by uciekali do lasu. Sama zawiozła parę osób do puszczy Janówka wynajętą bryczką. Potem, kiedy została gospodynią w willi majora Rugemera, w tamtejszej piwnicy przez parę miesięcy przechowywała kilkanaście osób żydowskiego pochodzenia. Kiedy major dowiedział się o tym, została jego kochanką, by kupić sobie jego milczenie w tej sprawie. Zanim Niemcy wycofali się z Tarnopola, wywiozła do lasu wszystkich „swoich” Żydów. Ewakuowała się z Ukrainy wraz z Niemcami i dotarła znowu do Radomia, gdzie jednak nie było już śladu jej rodziny. Wtedy uciekła od Niemców do partyzantów w lasach pod Kielcami. 

Tam spotkała Janka, miłość swego życia, jednak jej ukochany został zastrzelony w przeddzień ich ślubu. Pracowała dla partyzantów do końca wojny, przenosiła meldunki i załatwiała różne inne sprawy, w czym pomagała jej doskonała znajomość niemieckiego i aryjski wygląd. 

Kłopoty i ucieczki Ireny nie skończyły się wraz z wyzwoleniem Polski. Jako łącznika partyzantów współpracujących z rządem londyńskim (zapewne ci partyzanci to AK, choć ta nazwa nie pada w książce) była bowiem poszukiwana przez NKWD. W 1945 roku została aresztowana w Katowicach. Przeszła ciężkie śledztwo w więzieniu, jakoś cudem udało się jej stamtąd uciec, a dalej to już pomogli jej ci sami Żydzi, których ona wcześniej uratowała. Nie jest to jasno powiedziane, ale wychodzi na to, że mieli znajomości i powiązania z nowymi, komunistycznymi władzami Polski. 

Irena z przefarbowanymi na czarno włosami i nowymi, fałszywymi dokumentami została jakoś przeszmuglowana za granicę, do obozu dipisów (displaced person) w Niemczech. Tam byli tylko Żydzi i ona sama teraz udawała Żydówkę. Z tego obozu dipisów wyjechała do Ameryki, gdzie nauczyła się języka, znalazła pracę i wyszła za mąż. W starszym wieku jeździła po Stanach Zjednoczonych, opowiadając swoją historię w kościołach i w synagogach.



Historię jej życia spisała Amerykanka Jennifer Armstrong. Książka została wydana najpierw po angielsku, potem tłumaczona na inne języki, w tym również na polski. Parę lat temu ukazała się wydawnictwie Znak pod tytułem „Ratowałam od Zagłady”. 

A ja przeczytałam tę opowieść w oryginale. Dostałam ją dwa lata temu w liście z Ameryki, od mojej przyjaciółki z Fejsbuka, to jest od Nadii Dennis z Alabamy, z którą mamy wiele wspólnych zainteresowań i z którą przeprowadziłam mnóstwo interesujących internetowych pogawędek na różne tematy. Nadia uważa, że nie warto czytać fikcji. Że liczą się tylko prawdziwe historie! Przysłała mi tę książkę wraz z tajemniczą pocztówką przedstawiającą jeden z obrazów z Museum of Art Kansas City w Missouri. Ten obraz wygląda tak:



Niesamowity, prawda?

Jak zobaczyłam, że to jest cała książka po angielsku, to się trochę przestraszyłam. Jak do tej pory, moim największym osiągnięciem w czytaniu w tym języku były jakieś kryminały i książki dla dzieci. – Przeceniasz chyba moje umiejętności językowe, Nadiu! – pomyślałam sobie i odłożyłam tę książkę na półkę. Zabierałam się do niej pary razy, ale zawsze jakoś rezygnowałam po paru stronach. No i jakoś teraz, kiedy kolejny raz jestem na etapie czytania o II wojnie światowej, postanowiłam zmierzyć się z książką od Nadii. Siadłam ze słownikiem i ołówkiem, zaczęłam podkreślać niezrozumiałe wyrazy i tak dalej. Ale po kilkunastu stronach okazało się, że takie czytanie to tylko spowalnia mój proces poznawania tekstu.

 - A, co tam, olać ten słownik! – pomyślałam sobie i przeniosłam się z książką na moją otomanę. Za pierwszym podejściem przeczytałam jedną trzecią tekstu. Czytałam ciurkiem, prawie do nocy, tak mnie to wciągnęło. W kolejnych dniach także leciałam z tą książką samodzielnie, nie podpierając się już słownikiem. Tekst był na tyle intrygujący, że dostałam skrzydeł i poooszło!

Książka jest napisana w sposób niezywkle ciekawy i obrazowy. To jest gotowy scenariusz na przygodowy film wojenny. A postać Ireny Gut Opdyke zasługuje na wypromowanie w polskim społeczeństwie. I to nie tylko dlatego, że ratowała tych Żydów, ale dlatego, że umiała sobie dawać radę w naprawdę trudnych sytuacjach. Miała jakiś instynkt przetrwania. Dawała sobie radę w każdych warunkach. Niesamowite jest to, jak ta młoda, niedoświadczona dziewczyna o wyglądzie niewinnego dziecka przeżyła całą wojną kłamiąc i oszukując swoich wrogów. Miała chyba w sobie coś z Zagłoby z tymi jego fortelami, a także coś z Franka Dolasa, bohatera filmu „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Mimo wszystko, jej opowieść jest optymistyczna i przywraca wiarę w ludzi. A także w to, że ofiarowane komuś dobro może powrócić do nas w sposób najbardziej nieoczekiwany.  
A ja po tej książce odważę się chyba teraz czytać więcej po angielsku! 

Wielkie dzięki za tę opowieść, Nadiu! 

Biografia Ireny Gut Opdyke zainspirowała brytyjską piosenkarę (o polskich korzeniach) Katy Carr do napisania piosenki „Mała little flower”:



Gut Opdyke Irene, Armstrong Jennifer, „In My Hands. Memoires of a Holoaust rescuer”, Anchor Books 2001