Mój
Boże, cóż za książka! To jest opowieść o wojnie, która wstrząsnęła mną tak, jak
żadna inna wcześniej od czasów „Jeźdźca miedzianego” Paulliny Simons. Z tym, że
„Jeździec…” to fikcja, a ta opowieść oparta jest na faktach. Przedstawia
zapomniane i mało spopularyzowane wydarzenia wojenne związane z tym, jak Polacy
ratowali Żydów, narażając przy tym swoje własne życie.
UWAGA
– streszczam całość! Jak ktoś nie chce, to proszę dalej nie czytać.
Narratorka
tej historii, czyli Irena Gutówna, urodziła się w 1922 roku w Kozienicach. Była
najstarsza z piątki sióstr. Przed wojną jej ojciec miał niewielką fabrykę w
Kozłowych Górach, w okolicy Katowic, a ona uczyła się w szkole pielęgniarskiej
w Radomiu. We wrześniu 1939 roku, kiedy Niemcy napadli na Polskę, Irena
przebywała w radomskim szpitalu, pomagając przy opatrywaniu rannych. Kiedy
pewien oddział polskiego wojska wycofujący się na wschód szukał pielęgniarki,
która chciałaby z nim pojechać, Irena zgłosiła się na ochotnika. I tak zaczęła
się jej długa i bardzo dramatczna wojenna wędrówka.
Oddział
wojska, z którym pojechała, kierował się w kierunku Litwy, jednak w
międzyczasie do Polski wkroczyła Armia Czerwona. Irena przez pewien czas
przebywała na teranach zajętych przez Sowietów, m. in. w Tarnopolu i małym
miasteczku Swietłana za Kijowem. Dowiedziała się o tym, że Związek Radziecki i
Niemcy organizują wymianę ludności, więc wróciła do Tarnopola i zgłosiła się do
mieszanej niemiecko-radzieckiej komisji, która organizowała tę wymianę ludności.
Wykorzystała przy tym swoją szkolną znajomość niemieckiego i niemiecko brzmiące
nazwisko „Gut”. Po wielu perypetiach udało się jej dotrzeć do Radomia, gdzie
odnalazła swoją całą rodzinę.
W
czasie łapanki w radomskim kościele trafiła do niemieckiej niewoli. Została skierowana na roboty przymusowe. Najpierw
pracowała w fabryce amunicji w Radomiu, potem jako kelnerka i pomoc kuchenna w
restauracji i hotelu dla niemieckich oficerów. Kiedy Niemcy napadli na Związek Radziecki,
znowu trafiła do Tarnopola, gdzie zabrał ją zakochany w niej stary niemiecki
major Edward Rugemer. W Tarnopolu początkowo pracowała również jako kelnerka i
pomoc w kuchni, a także zarządzała pralnią. I od tej pralni właśnie zaczęła się
jej znajomość z Żydami z tarnopolskiego getta, którzy byli tam skierowani do
pracy. Irena dobrze wiedziała, jakie ostateczne rozwiązanie stosowali Niemcy
wobec Żydów. Znała SS-mana Rokitę, dobrego znajomego „jej” majora Rugemera,
który kierował likwidacją Żydów w całej okolicy.
Najpierw
ostrzegała Żydów o planowanych likwidacjach, radziła im, by uciekali do lasu.
Sama zawiozła parę osób do puszczy Janówka wynajętą bryczką. Potem, kiedy
została gospodynią w willi majora Rugemera, w tamtejszej piwnicy przez parę
miesięcy przechowywała kilkanaście osób żydowskiego pochodzenia. Kiedy major
dowiedział się o tym, została jego kochanką, by kupić sobie jego milczenie w
tej sprawie. Zanim Niemcy wycofali się z Tarnopola, wywiozła do lasu wszystkich
„swoich” Żydów. Ewakuowała się z Ukrainy wraz z Niemcami i dotarła znowu do
Radomia, gdzie jednak nie było już śladu jej rodziny. Wtedy uciekła od Niemców
do partyzantów w lasach pod Kielcami.
Tam
spotkała Janka, miłość swego życia, jednak jej ukochany został zastrzelony w
przeddzień ich ślubu. Pracowała dla partyzantów do końca wojny, przenosiła
meldunki i załatwiała różne inne sprawy, w czym pomagała jej doskonała znajomość niemieckiego i aryjski wygląd.
Kłopoty
i ucieczki Ireny nie skończyły się wraz z wyzwoleniem Polski. Jako łącznika
partyzantów współpracujących z rządem londyńskim (zapewne ci partyzanci to AK, choć ta nazwa
nie pada w książce) była bowiem poszukiwana przez NKWD. W 1945 roku została
aresztowana w Katowicach. Przeszła ciężkie śledztwo w więzieniu, jakoś cudem
udało się jej stamtąd uciec, a dalej to już pomogli jej ci sami Żydzi, których
ona wcześniej uratowała. Nie jest to jasno powiedziane, ale wychodzi na to, że
mieli znajomości i powiązania z nowymi, komunistycznymi władzami Polski.
Irena
z przefarbowanymi na czarno włosami i nowymi, fałszywymi dokumentami została
jakoś przeszmuglowana za granicę, do obozu dipisów (displaced person) w
Niemczech. Tam byli tylko Żydzi i ona sama teraz udawała Żydówkę. Z tego obozu
dipisów wyjechała do Ameryki, gdzie nauczyła się języka, znalazła pracę i
wyszła za mąż. W starszym wieku jeździła po Stanach Zjednoczonych, opowiadając
swoją historię w kościołach i w synagogach.
Historię
jej życia spisała Amerykanka Jennifer Armstrong. Książka została wydana
najpierw po angielsku, potem tłumaczona na inne języki, w tym również na
polski. Parę lat temu ukazała się wydawnictwie Znak pod tytułem „Ratowałam od
Zagłady”.
A
ja przeczytałam tę opowieść w oryginale. Dostałam ją dwa lata temu w liście z
Ameryki, od mojej przyjaciółki z Fejsbuka, to jest od Nadii Dennis z Alabamy, z
którą mamy wiele wspólnych zainteresowań i z którą przeprowadziłam mnóstwo
interesujących internetowych pogawędek na różne tematy. Nadia uważa, że nie
warto czytać fikcji. Że liczą się tylko prawdziwe historie! Przysłała mi tę
książkę wraz z tajemniczą pocztówką przedstawiającą jeden z obrazów z Museum of
Art Kansas City w Missouri. Ten obraz wygląda tak:
Niesamowity,
prawda?
Jak
zobaczyłam, że to jest cała książka po angielsku, to się trochę przestraszyłam.
Jak do tej pory, moim największym osiągnięciem w czytaniu w tym języku były jakieś
kryminały i książki dla dzieci. – Przeceniasz chyba moje umiejętności językowe,
Nadiu! – pomyślałam sobie i odłożyłam tę książkę na półkę. Zabierałam się do
niej pary razy, ale zawsze jakoś rezygnowałam po paru stronach. No i jakoś
teraz, kiedy kolejny raz jestem na etapie czytania o II wojnie światowej,
postanowiłam zmierzyć się z książką od Nadii. Siadłam ze słownikiem i ołówkiem,
zaczęłam podkreślać niezrozumiałe wyrazy i tak dalej. Ale po kilkunastu
stronach okazało się, że takie czytanie to tylko spowalnia mój proces
poznawania tekstu.
- A, co tam, olać ten słownik! – pomyślałam
sobie i przeniosłam się z książką na moją otomanę. Za pierwszym podejściem
przeczytałam jedną trzecią tekstu. Czytałam ciurkiem, prawie do nocy, tak mnie
to wciągnęło. W kolejnych dniach także leciałam z tą książką samodzielnie, nie
podpierając się już słownikiem. Tekst był na tyle intrygujący, że dostałam skrzydeł
i poooszło!
Książka
jest napisana w sposób niezywkle ciekawy i obrazowy. To jest gotowy scenariusz
na przygodowy film wojenny. A postać Ireny Gut Opdyke zasługuje na wypromowanie
w polskim społeczeństwie. I to nie tylko dlatego, że ratowała tych Żydów, ale
dlatego, że umiała sobie dawać radę w naprawdę trudnych sytuacjach. Miała jakiś
instynkt przetrwania. Dawała sobie radę w każdych warunkach. Niesamowite jest
to, jak ta młoda, niedoświadczona dziewczyna o wyglądzie niewinnego dziecka
przeżyła całą wojną kłamiąc i oszukując swoich wrogów. Miała chyba w sobie coś
z Zagłoby z tymi jego fortelami, a także coś z Franka Dolasa, bohatera filmu „Jak
rozpętałem II wojnę światową”. Mimo wszystko, jej opowieść jest optymistyczna i
przywraca wiarę w ludzi. A także w to, że ofiarowane komuś dobro może powrócić
do nas w sposób najbardziej nieoczekiwany.
A
ja po tej książce odważę się chyba teraz czytać więcej po angielsku!
Wielkie
dzięki za tę opowieść, Nadiu!
Biografia
Ireny Gut Opdyke zainspirowała brytyjską piosenkarę (o polskich korzeniach) Katy
Carr do napisania piosenki „Mała little flower”:
Gut Opdyke Irene, Armstrong Jennifer,
„In My Hands. Memoires
of a Holoaust rescuer”, Anchor Books 2001