Gdy wszystkie baśnie stają się jedną opowieścią – „Dawno, dawno temu" („Once Upon a Time”) sezon 3 i 4
„Once upon a time” zaczęłam oglądać
już jakiś czas temu, podobało mi się, ale potem coś innego przyciągnęło moją
uwagę i dopiero teraz wróciłam do trzeciego i czwartego sezonu. Nie jest niczym odkrywczym
stwierdzenie, że „Once upon a time” nie jest serialem dla wszystkich (jak każdy
inny serial zresztą). Sama mam kilku znajomych, którzy reagują na niego
alergicznie, stukając się znacząco w głowę, gdy wspominają o jego głównym
założeniu – oto w naszym świecie, w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc,
znajduje się sielskie miasteczko Storybrooke. Ale nie byle jakie to miasteczko.
Żyją w nim postacie z bajek, przeniesione do rzeczywistości przez klątwę Złej
Królowej. Nie pamiętają kim są i utracili szczęśliwe zakończenia.
Nie
będę wracać do poprzednich sezonów, skupię się na tym, co oglądnęłam niedawno.
Sezon trzeci podzielony jest na dwie części. W pierwszej ekipa bohaterów i to
nie byle jaka, bo na czele z Wybawicielką - Emmą, Reginą, Rumplestiltskinem, Śnieżką i jej księciem oraz kapitanem Hookiem wyruszają
do Nibylandii, by uratować Henry’ego z rąk Piotrusia Pana.
Dobrze się domyślacie, na
początku trzeciego sezonu to właśnie Piotruś Pan jest tym złym, z którym
przyjdzie się zmierzyć bohaterom. A do tego świetnie zagranym przez Robbie’go
Kay’a, który ma uśmiech godny prawdziwego psychopaty. W jego postaci świetnie
widać to, co dla mnie jest główną siłą serialu – łączenie w jedno różnych
baśniowych postaci i znajdowanie im odpowiedniego miejsca w „serialowej
mitologii”. W przypadku Piotrusia Pana połączono go z Flecistą z Hameln. Do
tego dochodzi jeszcze genealogiczna niespodzianka, ściśle związana z fabułą
serialu, ale jej nie zdradzę. Powiem tylko, że Piotruś Pan to godny przeciwnik.
W
drugiej części trzeciego sezonu twórcy zabierają nas w podróż do kolejnej
magicznej krainy – Oz, a naprzeciw bohaterów stawiają nowego, potężnego wroga,
Zelenę (Rebecca Mader), Złą Wiedźmę z Zachodu. Oczywiście jest czymś więcej niż
kolejną baśniową postacią i ma do załatwienia stare porachunki z jednym ze
znanych nam już bohaterów.
W
tej odsłonie „Once
upon a time” szczególnie podobały mi się nawiązania do słynnej, klasycznej,
filmowej wersji „Czarnoksiężnika z krainy Oz” oraz motyw zielenienia z
zazdrości. Uwielbiam takie proste rozwiązania. Jest to prawie tak dobre, jak
wytłumaczenie przez Kraszewskiego co to znaczy, że Popiela zjadły myszy.
Sezon
trzeci zakończył się spoilerem – twórcy uchylili rąbka tajemnicy i pokazali
postać z kolejnego sezonu – Elsę,
bohaterkę największego obecnie hitu wśród dzieci – „Krainy Lodu”. Sezon czwarty
jest najbardziej „disnejowski”, sięga po postaci znane nie z klasycznych baśni,
ale produkcji Disneya. Nie jest to bynajmniej zarzut.
Przyznaję, że moja wiedza
o „Krainie Lodu” jest niemal zerowa, kojarzę tylko dwie główne bohaterki, ale
podobało mi się ich wplecienie w fabułę i połączenie Elsy z losami Królowej
Śniegu i słynną historią o tkwiących w ludzkich sercach okruchach lustra. Elizabeth
Mitchell jako trochę melancholijna i nie do końca dająca się zamknąć w
szufladce „zła” Królowa Śniegu sprawdziła się całkiem dobrze.
Także
sezon czwarty jest rozbity na dwie części. Po zakończeniu lodowych wariacji
twórcy wracają do porzuconego, a przecież niezmiernie ciekawego wątku książki,
od której to wszystko się zaczęło. I poszukiwań Autora, który tworzy historie i
rozdaje szczęśliwe zakończenia. W tej części ważnym tematem staje się
odkupienie i pytanie, czy nawróceni złoczyńcy mogą w końcu osiągnąć szczęście,
czy raczej nigdy nie będzie im to dane, a ich grzechy nie zostaną odkupione?
I
choć wprowadzone są trzy nowe kobiece czarne charaktery, także zaczerpnięte z
bajek Disneya – Ursula, Maleficent i Cruella de Vil, to jednak pierwsze
skrzypce gra „nowy stary” złoczyńca.
Uwaga, teraz będą spoilery.
I
bardzo dobrze, że Rumplestiltskin
(Robert Carlyle) odzyskał wigor, bo jako przykładny małżonek Belle, byłby
nudny. To zresztą moja ulubiona postać w serialu i zastanawiam się, jak sobie
poradzi już nie jako Mroczny.
Co do innych rozwiązań fabularnych –
Henry jako nowy Autor nie jest bynajmniej zaskakującym wyborem. W końcu któż
lepiej się do tego nadaje niż chłopiec posiadający serce prawdziwie wierzącego?
Nawiązania do „Gwiezdnych wojen” (w
końcu to także już stajnia Disneya) były urocze i zwiastowały przejście Emmy na
ciemną stronę mocy. Nie do końca podoba mi się sposób, w jaki to przedstawiono,
wolałabym, aby był to jednak wybór dokonany w inny sposób, a nie pod przymusem,
ale cóż. Scenarzyści widzieli to inaczej.
I
wreszcie ucieszyłam się, słysząc imię potężnego czarnoksiężnika padające w
końcówce – Merlin. A to znaczy, że w „Once upon a time” zagoszczą legendy
arturiańskie. I dobrze, tego jeszcze nie było.
Koniec
spoilera.
„Once upon a time” to świetna zabawa
dla ludzi kochających baśnie. Kostiumy są przepiękne, krajobrazy też, trochę
gorzej z efektami specjalnymi. Gra aktorska także nie poraża, czasem wręcz jest
papierowo, ale mam na uwadze, że to jednak są postacie z bajek i czasem po
prostu musi tak być. I choć aktorzy są dobrze dobierani do ról, mam problem z
jedną bohaterką – Ginnifer Goodwin w roli Śnieżki. Od pierwszego sezonu
wybitnie nie pasuje mi do tej roli. I im dalej w serial, to wrażenie coraz
bardziej się pogłębia. Podziwiam jednak żonglowanie scenarzystów motywami
baśniowymi, zlepianie ich w jedną opowieść – to dla mnie największa zaleta tego
serialu.
Komentarze
Prześlij komentarz