Nasz polski problem, to przywiązanie chłopa do ziemi.
Taki nasz romantyzm, że ojcowizna, Chopin i wierzby przydrożne i że jak to porzucić?!
|Dawno temu opowiadała mi koleżanka mieszkająca w Kanadzie, że Kanadyjczycy nie mają żadnego problemu z relokacją. Gdy (pisała) Kanadyjczyk dostaje lepsza propozycje pracy (albo sam sobie znajdzie) to robi wyprzedaż garażową, sprzedaje dom z klonem i piwoniami, zabiera ukochanego kota i jedzie 600 - 1200 - 4000 km tam, gdzie jest lepsza praca. Tam sobie kupuje dom, sadzi piwonie i klon, i żyje bez łkania, że porzucił "łojcowiznę".
U nas to problem.
Rozmawiam z kobietą ze wsi, po zawodówce, kumata, w średnim wieku i dzieci 13 - 15 (czas jakiś temu): - Może byście wyjechali na winobranie do Francji (kiedyś, przed koroną jeszcze) całą rodziną? Najpierw nieco pobiedujecie, ale szybko wynajmiecie mieszkanie, a potem znajdziecie inną pracę, nauczycie się języka... Przerażenie w oczach. NO JAK TO?!
- ...albo jak Ewa, do Norwegii, tam też robota jest, zwłaszcza na północy. Ona pracuje w piekarni na noce, ale i inne prace są.
Przerażenie w oczach. ZOSTAWIĆ DOM?!
- ...ale jak to zostawić to?!
Domek ledwo się trzyma, Kaśka Dowbor nie chciałaby go remontować, spłachetek ziemi 6 kategorii. Nędza. Nie... "nie rzucim ziemi skąd nasz ród!" Będą tak brać z MOPSu, 1000 z pińcetplusa, bo dookoła roboty żadnej i pomysłu na życie żadnego oprócz przędzenia tej biedy za datek państwowy. I gnuśnieć.
Rozmawiam z córką. Jak wiecie, wyjechała wiele lat temu do Sydney.
Drogą wyboistą dotarła do stabilizacji ale ... nie do końca.
Znów ich świerzbi droga do lepszego, bo jest możliwość.
"Mamcik, gdyby to się udało, to wyprowadzimy się 120 km od Sydney do takiego ichniego Płocka, i tam Ben miałby fajną pracę i ja coś znajdę. To mieszkanie sprzedamy, spłacimy kredyt, a tam widziałam już fajny dom, dzieciaki i psy miałyby ...."
Bez żadnych tam romantyzmów i pojękiwania, że "tu się już urządziliśmy". No to się urządzą gdzie indziej na jakiś czas!
A my, Polacy zaraz musimy drzewo zasadzić i zakopać butelkę z napisem "MOJE!". Nadto za cholerę się nie ruszymy dalej niż NASZE miasteczko, NASZA wieś, bo JAK?!
Ja mam podcięte korzenie.
Nie jestem uwiązana do ziemi ojców bo i ojcowie ziemi nie mieli. Nie taszczę, jak Rebeca ze "100 lat samotności" worka z kośćmi zmarłych. Jak ich mam w głowie, w sercu i książce Taty, wspomnieniach Mamy.
Mogę tak jak mój mąż powiedzieć "Nie ważne gdzie, ważne z kim". A z NIM choćby i za krąg podbiegunowy choć raczej ze względu na wiek, wolelibyśmy cieplejsze rejony.
Nawet żałujemy, że nie zostaliśmy w Korei Pd, ale... wówczas wydawało nam się, że kulturowo odlegle a i bliżej dzieci...
O Australii też myśleliśmy, ale tam jeszcze Basi nie było.
Jedyna rzecz jaka nam stoi na przeszkodzie przed wyjazdem, to zdrowie, i finanse, bo Australia owszem, przyjęłaby emerytów ale pod warunkiem, że mielibyśmy własne zabezpieczenie emerytalne.
A my aż tak dobrze nie mamy...
Świat jest wielki, miejscami ciekawy i piękny, miejscami bezpieczny i nie mam żadnych problemów z tym, że ludzie się pakują i nie chcą dłużej żyć w tej naszej pisowskiej kruchcie.
Zaraz też zrobi się tu atmosferka, jak za ruskiego zaboru. jeszcze rok...
Cieszę się, że moja córka powoli, ale skutecznie toruje sobie drogę do lepszego jutra, że jak napisała mi świetne słowa "Mamo, ja tu SIEBIE lubię". Że żyje w kraju kolorowym i wielokulturowym i nikt tam nikomu gęby nie obija za rodzaj miłości jaki preferuje, ludzie są (widziałam) uśmiechnięci i wyluzowani. A gdy znany aktor wyląduje w szpitalu NIKT nie wysyła do niego lub jego syna nienawistnych i chamskich komentarzy, rząd nie wypowiada konwencji stambulskiej dotyczącej przemocy domowej, a hierarcha kościelna nie wtyka nosa do rządzenia.
To jednak odległy kosmos...
Smuteczek.