Ano
święta!
Idą
sobie, idą i wreszcie nadchodzą. I obchodzę je jak prawie każdy, bo chociaż
jestem ateistką, traktuję Święta Bożego Narodzenia jako święto Rodziny.
Nasze
matki, za swoimi matkami, przenosiły tradycje i dodawały coś od siebie.
Podobnie dzieje się w rodzinach splecionych z wielu kultur.
Miałam przyjemność rozmawiać o tym z Małgosią Braunek (buddystką!), która z uśmiechem opowiadała, że TEŻ świętuje Boże Narodzenie „bo to piękne, polskie święto, czemu więc nie miałabym?”.
Miałam przyjemność rozmawiać o tym z Małgosią Braunek (buddystką!), która z uśmiechem opowiadała, że TEŻ świętuje Boże Narodzenie „bo to piękne, polskie święto, czemu więc nie miałabym?”.
Ostatnie
czasy dość burzliwe i rozdyskutowane, skłoniły mnie do tego, żeby zweryfikować
mój osobisty stosunek do TEGO święta. Podobnie jak wiele innych osób, ateistów
lub agnostyków świętujących jednak polską Wigilię i ja traktuję ją jak Święto
Rodziny. Z szacunku dla osób, dla których jest to głęboko religijne święto, nie
przenoszę na mój stół symboli, które dla mnie święte nie są, więc np. nie mamy
opłatka, dzielimy się przy stole dobrym słowem. Nie mamy gwiazdy betlejemskiej
na choince, zamiast tego amorka ze skrzydełkami jako symbol miłości. Miłości w
ogóle. Nie śpiewamy kolęd, bo choć to są piękne pieśni to jednak nie czujemy
potrzeby oddawania hołdu wyłącznie temu jednemu dziecku. Wiele było i jest biednych dzieciaczków i kochających je biednych matek i o tym są piękne kołysanki.
Ale – chętnie sobie ich słucham razem z piosenkami około świątecznymi – White Christmas Binga Crosby’ego, Nat King Cola i Nathalie Cole – tatko mój tak bardzo go lubił, a ja za nim. I ja tak samo kochałam mojego dawno już nieżyjącego tatę, jak Nathalie kochała swojego, więc ten ich duet wzrusza mnie bardzo, gdy przed świętami brzmi w kuchni: i Wham lubię z tym ich odwiecznym Last Christmas i Jose Carreras też ślicznie śpiewa po polsku Lulajże Jezuniu a po nim Trzej Tenorzy inne piosnki świąteczne (taka płytę mam).W tygodniu przedświątecznym oni wszyscy mi śpiewają!
Ale – chętnie sobie ich słucham razem z piosenkami około świątecznymi – White Christmas Binga Crosby’ego, Nat King Cola i Nathalie Cole – tatko mój tak bardzo go lubił, a ja za nim. I ja tak samo kochałam mojego dawno już nieżyjącego tatę, jak Nathalie kochała swojego, więc ten ich duet wzrusza mnie bardzo, gdy przed świętami brzmi w kuchni: i Wham lubię z tym ich odwiecznym Last Christmas i Jose Carreras też ślicznie śpiewa po polsku Lulajże Jezuniu a po nim Trzej Tenorzy inne piosnki świąteczne (taka płytę mam).W tygodniu przedświątecznym oni wszyscy mi śpiewają!
Choinka
– oczywiście, że jest!
Historycznie,
u Słowian najpierw był to snop żyta albo owsa dekorowany jabłkami, dopiero w
Alzacji wymyślono, że zielona choinka, pachnąca i symbolizująca świat roślinny,
ożywczy, będzie towarzyszyła Wigilii. Choinkę ubieram wcześniej niż robiła to
moja mama. Ona ubierała ją w wigilijny dzień a u mnie stoi już w tygodniu
poprzedzającym, bo tak jest weselej. Lubię bardzo zdobić dom graficznymi
symbolami – bałwankami, śnieżynkami, poinsecją. Bardzo podoba mi się
świętowanie na wesoło, tak jak to robią amerykanie: zakładając swetry z
reniferem, zielone i czerwone skarpety, szaliki i świąteczne piżamy, bo tam
święto zaczyna się rankiem, 25 grudnia – rozpakowaniem prezentów i świątecznym
śniadaniem przechodzącym później w obiad.
Kulinaria na Wigilię?
Kulinaria na Wigilię?
Już
dawno dogadaliśmy się, że nie lubimy karpia, więc go nie kupuję. Średnio też
lubimy tradycyjne dania i ich mnogość. Dwanaście dań nas nie obowiązuje. W
Polsce są trzy dni tego święta, więc objadanie się smakołykami trzeba rozsądnie
podzielić.
Bardzo lubimy, wszyscy jak jeden, świąteczną rybę mojej teściowej. Kiedyś z morszczuka - ciężko było o słodkowodne. Dzisiaj u mnie to mielona ryba słodkowodna, robiona w galarecie na sposób żydowski, z pieprzem, rodzynkami i migdałami. Moja synowa robi fenomenalną rybę po grecku – rzadko ją jadamy w roku (właściwie wcale), żeby móc się nią sycić w święta. Śledź – zawsze jest mile widziany. Po tych zimnych zakąskach już mamy mało miejsca na wielka kolację, więc na gorąco zrobię bogatą, pieprzną i naczosnkowaną zupę rybną. Wieczorem pieczemy kasztany w kominku, łupiemy orzechy i gadamy oglądając zdjęcia i filmy rodzinne. Na deser nieliczne słodycze – sernik ktos przyniesie, włoskie panettone, które sama piekę, a że cukiernik ze mnie kiepski, cieszę się, że choć ono mi ładnie wyrasta. Makowiec – na cieniutkim spodzie, właściwie sam mak z bakaliami. Wino, herbata i… prezenty. Następne dni to rodzinność – spotkania wyczekane, radosne i pełne frajdy, bo u nas nikt nie musi udawać, że nagle przy święcie jest dobry i miły. Jak rok długi – lubimy się bez udawania. W ostatnim ze swoich felietonów Kasia Grochola napisała o tym że najlepszą przyprawą świąteczną jest najzwyklejsza prawdziwa, rodzinna miłość. Prawda!
Bardzo lubimy, wszyscy jak jeden, świąteczną rybę mojej teściowej. Kiedyś z morszczuka - ciężko było o słodkowodne. Dzisiaj u mnie to mielona ryba słodkowodna, robiona w galarecie na sposób żydowski, z pieprzem, rodzynkami i migdałami. Moja synowa robi fenomenalną rybę po grecku – rzadko ją jadamy w roku (właściwie wcale), żeby móc się nią sycić w święta. Śledź – zawsze jest mile widziany. Po tych zimnych zakąskach już mamy mało miejsca na wielka kolację, więc na gorąco zrobię bogatą, pieprzną i naczosnkowaną zupę rybną. Wieczorem pieczemy kasztany w kominku, łupiemy orzechy i gadamy oglądając zdjęcia i filmy rodzinne. Na deser nieliczne słodycze – sernik ktos przyniesie, włoskie panettone, które sama piekę, a że cukiernik ze mnie kiepski, cieszę się, że choć ono mi ładnie wyrasta. Makowiec – na cieniutkim spodzie, właściwie sam mak z bakaliami. Wino, herbata i… prezenty. Następne dni to rodzinność – spotkania wyczekane, radosne i pełne frajdy, bo u nas nikt nie musi udawać, że nagle przy święcie jest dobry i miły. Jak rok długi – lubimy się bez udawania. W ostatnim ze swoich felietonów Kasia Grochola napisała o tym że najlepszą przyprawą świąteczną jest najzwyklejsza prawdziwa, rodzinna miłość. Prawda!
A
co jemy w te dni?
W
tym roku nauczyłam się luzowania kaczki, więc zapewne będzie ona faszerowana
ciut po staroświecku nadzieniem z grzanek, wątróbki, natki pietruszki siekanego
selera, kawałków jadalnych kasztanów i czosnku. Do tego żurawina w jabłkach.
Polskie szare renety są do tego idealne!
U
mnie bardzo lubiana jest baranina, więc także być może pieczony udziec jagnięcy
z rozmarynem i czosnkiem. Do tego sałata z winegretem, rukola, domowe śliwki i
gruszki z octu, buraczki. O, tak! Na gorąco i na zimno, jako ćwikła.
Pojeździłam
po świecie, poznałam inne kultury i kulinaria, zwłaszcza azjatyckie.
W
Korei Pd wiele lat świętowaliśmy nie tylko nasze święta. Spędzaliśmy radsne dni
z Azjatami, Chorwatami, Grekami, Rosjanami, Polakami. Każdy coś wniósł
ciekawego.
Świat
jest taki ciekawy!
I jest jeszcze coś, co bardzo lubię w tygodniu przedświątecznym!
I jest jeszcze coś, co bardzo lubię w tygodniu przedświątecznym!
Spotkanie
z moją wnuczką, dzisiaj już czteroletnią. Z nią stajemy w kuchni obwiązane
fartuszkami, ja wyjmuję leżakujące od dawna ciasto piernikowe i pieczemy
pierniczki. To już mały rytuał a pewnie z czasem domowa tradycja, jakiej
w moim domu nie było. Wspólne gotowanie lubimy wszyscy. Jak malusia Pola podrośnie –
dołączy! Jak to dobrze, że mam tyle foremek! I łosia, lisa i ślimaka, i kilka
dinozaurów, i gwiazdki, i serca, i co tam jeszcze! Tak, wspaniale jest tak
rodzinnie i razem, jak… w Bullerbyn, jak kiedyś w wielu polskich domach,
dworkach… ciasno i nieco hałaśliwie ale radośnie i miłośnie.
A moja córka spędzi święto na plaży. :-) W Sydney są upały, zjada się obiad gdzieś przy grillu – obsamaża się mięsa, ryby i krewetki, do tego zimne napoje i lody.
A moja córka spędzi święto na plaży. :-) W Sydney są upały, zjada się obiad gdzieś przy grillu – obsamaża się mięsa, ryby i krewetki, do tego zimne napoje i lody.
Ale
wiem, że z lekka tęskni:
„Smutno
mi czasem, Mamuś, bo do pełni szczęścia i pełni Domu brakuje mi czasem pełnego
stołu – w sensie pełnego ludzi. Pamiętasz? Sama kiedyś mówiłaś, że Ci się marzy
taka biesiada jak w
Moim wielkim greckim weselu albo Pod słońcem Toskanii – masa
osób, trzy albo i cztery pokolenia, babcie i dziadki, dzieciary i bachory,
dziewczyny w kuchni obierają ziemniaki, panowie kroją mięso i polewają wino i
nalewki.
Chciałabym
tak czasem. I nie wiem w sumie dlaczego, bo ja jestem przecież odlud zupełny,
ja lubię być sama, męczy mnie hałas i gwar, szybko się nudzę rozmowami o niczym
i obowiązkowymi grzecznościami, szlag mnie trafia na myśl, ile po takiej
imprezie będzie sprzątania. O Jezu… No, ale gdzieś ten archetyp domu
wypełnionego ludźmi siedzi mi w głowie…
Wszystko
w swoim czasie, nie? Tak myślę.
Myślę
sobie też, Mamuś, że są różne Domy na różne momenty życia. Jak byłam mała,
Domem było nasze mieszkanie na Gocławiu – wydawało mi się wtedy wielkie. Miałam
w nim swoją huśtawkę rozpiętą między framugami i rozkładane łóżko, za którym
można się było chować, i kanapę rozkładaną, na której spałaś z tatą, a jemu
stopy wystawały poza obrys, bo
był za długi. Potem był nasz drewniany Dom „pracujący”, gdzie każdy z nas miał
swój pokój i swoją prywatność, swoje rzeczy, swoją muzykę, swoje „zabawki” i
swój mały światek. Miałam ten swój pierwszy osobisty pseudo-dom, pełen
nieudanych eksperymentów i
błędów nowicjusza, gdzie nic nie działało jak należy i zawsze czekało się na
coś lepszego, co kiedyś nastanie.
Kiedy przyjechałam tu, pierwsze święta spędziłam z moimi lokatorami w naszym wynajętym naprędce Domu, który miał wtedy tylko łyse podłogi, w salonie z zimnej glazury dwa stare ogrodowe fotele, materac na podłodze i choinkę ze sklepu „Wszystko za pięć dolarów”. I też czułam się jak w domu, bo było nam tam dobrze! Teraz mam dom między parkiem a oceanem, blisko szkoły i sklepu monopolowego, wiecznie zabałaganiony, bo małe potwory nie do końca jeszcze umieją po sobie sprzątać. I jest mi tu dobrze, choć czasem ciasno – mówię Ci, ten stół na dwadzieścia osób będę jeszcze kiedyś miała!”
Kiedy przyjechałam tu, pierwsze święta spędziłam z moimi lokatorami w naszym wynajętym naprędce Domu, który miał wtedy tylko łyse podłogi, w salonie z zimnej glazury dwa stare ogrodowe fotele, materac na podłodze i choinkę ze sklepu „Wszystko za pięć dolarów”. I też czułam się jak w domu, bo było nam tam dobrze! Teraz mam dom między parkiem a oceanem, blisko szkoły i sklepu monopolowego, wiecznie zabałaganiony, bo małe potwory nie do końca jeszcze umieją po sobie sprzątać. I jest mi tu dobrze, choć czasem ciasno – mówię Ci, ten stół na dwadzieścia osób będę jeszcze kiedyś miała!”
(M. Kalicińska B. Grabowska „Kochana Moja. Rozmowa przez ocean”)