środa, 28 grudnia 2011

Poświąteczna odezwa do Matek i Teściowych.


Moje drogie piszę to, bo sama jestem matką i świekrą (odmiana teściowej czyli mama syna). Sama też byłam młodą żoną, mamą i panią domu.
Pamiętam to doskonale, kiedy już zyskałam swój status młodej gospodyni zyskując własne mieszkanie a w nim – wymarzoną kuchnię! Tęskniłam za nią, bo zawsze dobrze sobie radziłam z gotowaniem a teraz mogłam ziścić swoje marzenia i pitrasić po swojemu dla męża i dzieciaków.

O czym to ja dzisiaj?
O problemie świątecznym młodych gospodyń.
Otóż młode kobiety mają w każde święta ten sam problem, matki i teściowe (świekry) próbują „ułatwić życie” młodej pani domu tym, że na „wyprzódki” ciągną młode stadko do siebie.
Jest w tym coś z niezdrowej rywalizacji, – która mamusia lepiej się spisze? Która jest lepszą kucharką? Biedna młoda para MUSI być i u jednej, (bo ta się pogniewa przecież) i u drugiej (bo też się pogniewa – to jasne!).
Miło doprawdy, gdy mamusie umieją się dogadać i robią wspólnie święta, bo się lubią i od ślubu młodych czują się rodziną. To jednak rzadkość.
Zazwyczaj każda matka ciągnie w swoją stronę stosując przymus emocjonalny – No, jak to, nie przyjdziecie do NAS?
Muszą więc i do jednych, i do drugich…
Wygląda to dramatycznie, bo każda wciska w dzieci swoje pyszne rybki, bigosik i „jak to nie spróbujesz pierożków?!”. I młodzi zmuszeni są zjadać te wigilie – podwójnie.

To jest pół problemu.
Idąc dalej w głąb serc młodych gospodyń, czyli młodych żon, w takiej sytuacji nie ma tu miejsca na święta we własnym domu! młoda żona, matka nie ma żadnej szansy zrobić Wigilii czy Wielkanocy u siebie, bo mamusie za nic na świcie nie chcą ruszyć tyłków i przyjechać do młodych, bo pies, paprotka i „wiesz, nie zostawimy pustego domu, jeszcze ktoś go okradnie, nie zawracajcie głowy, przyjedźcie do nas tatuś tak lubi swój fotel”.

Znam ten zgrzyt zębów i te do łez czasem wiodące rozmowy z mężem, że „ja, młoda żona mam, do diabła, SWÓJ dom, SWOJĄ już rodzinę i chciałabym mieć święta u siebie!!! Kiedy wreszcie to się stanie, jak poumierają?” A mąż cichcem odpowiada „Nie wiem, kochanie, mają się jeszcze bardzo dobrze…”
A my – matki kwoki stanowczo i z bolszewickim uporem robimy święta u siebie wmawiając młodej, że „się tak nie umęczy” i że tak będzie lepiej dal niej (za to przy stole posapujemy, jak to się narobiłyśmy!).

Drogie matki, teściowe, świekry! Dajcie spokój! Dajcie żyć młodym!
Zgódźcie się być na Wigilii u synowej, córki, bez fochów, wzdychania i tych oczu do nieba wzniesionych!
Zaproponujcie swój barszczyk czy śledzia pod pierzynką, ale dajcie młodej pani domu pole do popisu! Nie skazujcie waszych dzieci na te cholerne wybory: u kogo najpierw, u kogo potem? Młoda chętnie podejmie i Was, i teściów, i dziadków, ale na SWOIM!
Młodzi mają prawo do tworzenia własnej tradycji, własnego nastroju i czas już powoli przekazywać pałeczkę, godzić się na to, że teraz Wigilia będzie u dzieci, a my stare kwoki – ku pomocy! Zabawimy wnuki, upieczemy ciasta (na które zazwyczaj młodej brakuje czasu a jak nie – cieszmy się że taka obrotna i zdolna!).
Nie rozdzierajmy szat, nie każmy się nami rodzicami dzielić tylko gdy młodzi tego chcą – oddajmy im czas świąteczny, niech się wykażą, a my zapytajmy w czym możemy pomóc?

Wasza M – w roli świekry.


środa, 21 grudnia 2011

Pan Stasio jest chory i leży w łóżeczku.


Tak się kiedyś stało, że mój Mały Staś zachorował na coś, a właściwie to była mała operacja przepukliny, miał świeże szwy i szybko go wypisano ze szpitala, bo zapewniłam lekarza, że dziecko będzie pod dobrą opieką całodobową. Po licho ma leżeć sam w szpitalu, skoro to tylko szwy na brzuszku, o które trzeba dbać, żeby się ładnie zrosło?

W domu byłam ja z córeczką, mąż jak każdy mąż – w pracy (nikt wtedy nie słyszał o urlopach tacierzyńskich).
Basia była wtedy słodką dwulatką i bałam się, że jak zacznie włazić do Staśka na łóżko pobawić się z nim i niechcący oprze się łokciem, czy nadepnie mu na szew i będzie kiepsko, więc Staś został na czas rehabilitacji w domu u mojej mamy.
Zajął tam centralne, królewskie miejsce na tapczanie babci! Siedział jak basza, oparty o wielkie poduchy i był sobie Rannym Królewiczem, o którego dbała babcia Marynka, czyli moja mama.
Oboje się ogromnie lubili, i znakomicie spędzali czas w swoim towarzystwie. Mama robiła Stasiowi posiłki i podawała na tacy do łóżka, czytała, rozmawiała, a też sam Staś budował sobie na tej samej tacy zamki z lego i czytał książeczki. Nie narzekał, nie marudził. Fajnie im było razem!
To był przedświąteczny czas, więc moja Mama wzorem swojej Mamy, czyli wzorem babci Tali, wyjęła pewnego wieczoru nożyczki, pudło do szycia, koraliki, kolorowy papier, słomki różne, farby, klej i jakieś kuchenne drobiazgi, które wydawać by się mogło są do wyrzucenia, ale po obejrzeniu okiem mamy – przydadzą się znakomicie! Zrobiła też dwie wydmuszki z jajek.
Staś uważnie ciął kolorowy papier na cienkie paseczki i robił delikatny i drobny łańcuch, a moja mama siedząc koło niego i gawędząc z nim, robiła różności na choinkę.
Z połówki kulistej, plastikowej solniczki (druga połówka się gdzieś zgubiła czy zgniotła…) zrobiła czaszę spadochronu, robiąc w wewnętrznej listewce solniczki dziurki gorącą igłą. Potem dowiązała do tych otworków nitki – linki i na dole umieściła stasiowego żołnierzyka, z kolekcji piechoty.
Wydmuszki zostały balonami. Mama pomalowała je kolorowo, a potem szydełkiem zrobiła siatki, które utrzymywały czaszę (wydmuszkę) a dorobione linki trzymały kosz wydziergany z grubego kordonka. W koszu znów wachtę pełnili żołnierze z batalionu stasiowego wojska. Potem mama robiła różne ludowe pajączki, grzybki i inne figurki, ozdóbki, rozmawiając z wnukiem, klejąc papierki, koraliki, tnąc słomki.
Wyszło z tego pudełeczko ślicznych, ręcznie robionych ozdób choinkowych.
Podobne do tego, które mama miała jeszcze z czasów, gdy ja byłam malutka, a ona i jej uczennice robiły ręcznie takie ozdoby w gimnazjum imienia Marii Curie Skłodowskiej, na Saskiej Kępie, na zajęciach plastycznych.
Piękne, kruche, bardzo starannie robione, wymagające benedyktyńskiej drobiazgowości i pracy, cierpliwości cacka (Z taśmy do maszyn cyfrowych wszyscy robiliśmy gwiazdki) Na naszej choince przez wiele lat dyndały takie ręcznie robione zabaweczki.

Później przyszła era innego dizajnu, jakieś te choinki robiliśmy małe, drobne, inne, z zabaweczkami mikrusienkimi, drewnianymi, ale ze sklepu, potem był czas zdobienia choinki jakoś jednokolorowo… Takie tam, mody.

Dzisiaj myślę, że jak mi podrośnie ciut wnuczka albo wcześniej, za rok, jak już Święta będę spędzała u siebie na totalnej wsi – wrócę do tych ręcznie robionych zabawek.
Wiem jak to robiła mama, sama mam zmysł plastyczny, poradzę sobie!
Mój Siwy napali w kominku, nastawi płytę ze świątecznymi piosenkami, zrobi nam herbaty albo poda wino i pierniczki, a ja wyciągnę koraliki, klej, pudło z nićmi i guzikami, kolorowy papier, piórka, kordonki, orzeszki i suszki z lata, farby i… pamięć!

Dobrych, Zwyczajnych, Staroświeckich Świąt życzę NAM WSZYSTKIM!

Małgosia od robótek ręcznych.


 znalezione w necie

wtorek, 13 grudnia 2011

Polsko-Polska schizofrenia

13 grudnia na zmianę ze Smoleńskiem i Powstaniem Warszawskim, przerywane świętami Niepodległości (z obowiązkową wojną polsko polską w kibolskim wydaniu) opluwanie się i wzajemne wyzwiska Polaków wyznających różne wartości. W przerwach „poznaj magię Świąt”.
Schizofrenia w polskim wydaniu.
Dramatyczne i patetyczne pytania w sieci – (pyta pan Frasyniuk, którego bardzo szanowałam dotąd) oskarżycielskim tonem:
- Dlaczego tak doskonale pamiętamy generała Jaruzelskiego, a nikt nie pamięta o np. Zbigniewie Bujaku!?
Śpieszę donieść, panie Władysławie, że o to dbają media i nasza schiza narodowa, która co roku szarpie generała i obsikuje go publicznie więc i publiczność o nim nie zapomni długo jeszcze. A pan Bujak czym się wsławił poza działalnością podziemną wiele lat temu? Nie wsławił się już potem niczym poza praca codzienną, i nie jest postacią medialną dlaczego więc media miałyby się nim zajmować i z czego robić mu pi-ar?
E-prasa aż się trzęsie (co rok to samo) od spekulacji, co by było gdyby (13 grudnia) a mnie to już w ogóle nie interesuje, bo gdybanie prowadzi do, jak widać, ciężkiego świra.
Do czego nas doprowadziła data 13 grudnia?!
Odpowiadam spokojnie i logicznie: Do dzisiaj. I już.
Żyjemy tu i teraz. Mamy całkiem nowe problemy i sprawy.
W porównaniu z tym co było, żyje się nam nieźle ale mogłoby być jeszcze nieźlej może, gdybyśmy przestali tyle energii wywalać w stawianie pomników czczenie i rozdrapywanie ran, wrzeszczenie na siebie, obwiniane i pyskówki przed kamerami (ukochane zajęcie wielu polityków) a bardziej skupili się na rzetelnej pracy i wychowaniu w poczuciu szacunku jeden do drugiego.

Nie dziwię się, że taka masa młodych opuszcza nasz kraj bo chcą żyć normalnie. Każdy kraj ma swoje rany, ale nie każdy je z taką lubością rozdrapuje co rok i sypie solą. Jesteśmy od tego specjalistami, i temu poświęcamy się z jakimś masochistycznym oddaniem!
Historia jest od pamiętania, historycy od zapisania i skomentowania i nikt nie dąży do zapominania. Ale my z niewysłowioną dramatyczną frajdą kąpiemy się w naszych narodowych klęskach i bohaterskim toczeniu krwi i właściwie TO umiemy najlepiej, to wspominamy bardzo aktywnie.
Bywam w innych krajach, które mają swoje rany równie głębokie i tragiczne, ale nie mam tam poczucia takiej schizofrenii martyrologicznej. Tego uwielbienia dla potoków krwi i łez, klęczek i zawodzenia, a co za tym zaraz idzie – wygrażania pięścią jeden drugiemu (Polak Polakowi) tylko dlatego, że jesteśmy podzieleni wyznawanymi wartościami i za punkt honoru uważamy nagięcie innych do wyznawania Jedynie Słusznych – nawet siłą.

Mam tego potąd ale niestety nie wyjadę, jestem za stara na zmianę miejsca życia.
Poza tym nowotworem toczącym nasze życie polityczno społeczne kocham boćki i choinkę, moje miejsce na ziemi nawet zimą, kiedy śnieg i mróz, i czuję się Polką, mimo, że nie rozdrapuję a soli używam (mało bardzo – nadciśnienie) do potraw.
Nie idę ani pod dom generała ani bić się z kibolami 11 listopada, ani pod smoleńskie krzyże przerywane „Poznaj Magię Świąt” i kolędami.
Mam dość!

Płynąca pod prąd – M.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Bezduch Świąt

Nie istnieje już dla mnie Magia Świąt.
Dlaczego? Już mówię:
Kiedy ona jeszcze istniała – święta zbliżały się tajemniczo, po cichu, po wielkiemu cichu (ukłony dla Pana Michała Zabłockiego!). Inaczej pojmowane przez każdego z domowników. Pan domu dbał o możliwości finansowe, o opał, porządki na podwórzu i w oborze, stajni w chlewach.
Całe lato i jesień dbał to, żeby w gumnie, w ziemiance, w spichrzu – BYŁO.
Zimą pamiętał, żeby w stawie wybijać przeręble, żeby się szczupaki i karpie karasie nie podusiły.
Pani domu dbała o kurnik i o dom, spiżarnie i domowników. Powoli zaczynało się sprzątać tu i ówdzie, prać dywaniki, myć izby, sprawdzać ile czego jest i co trzeba dokupić.
Czy nakiszona kapusta dobra, czy grzyby pachną wisząc w woreczkach płóciennych na stryszku, czy w ziemiance nie za mokro i czy warzywa jędrne i chrupiące, czy w maku robaczki się nie zalęgły, czy jest dość mąki, cukru i jabłek, śliwki czy uwędzone, pachną, gruszki czy ususzone czekają na kompot.
Dzieciska były na podorędziu i zachodziły w głowę co tez im Anioł, czy Gwiazdor przyniesie a też czekały, aż ojciec zaprzęgnie sanie i pojadą do lasu po choinkę.
Dziadkowie byli ku pomocy, odnoszono się do nich z szacunkiem, bo to starszyzna!
Nade wszystko na wiele tygodni przed świętami (nie było telewizora, co za szczęście!) zasiadano wieczorami pod lampą, z nożycami, klejem, słomkami, sitowiem, farbkami, bibułkami etc i robiono ozdoby choinkowe – razem, wspólnie, w cieple i pogadując sobie.
Babcie i dziadkowie byli od zawsze nośnikami historii i tradycji, więc opowiadali o rodzinie, o zwyczajach i kreślili wnukom dawne dzieje, aby te dorastając umiały swoim dzieciom nieść dalej historię rodziny.
Piękne czasy, gdy cieszył drewniany konik, piłka, nawet kolorowy szalik udziergany maminymi rękoma, a para otrzymanych pod choinkę halifaxów (google) ledwo dawała młodym doczekać do rana aż odśnieżą tafle stawu.

Resztę sobie doczytajcie w literaturze polskiej, u wieszczów i innych opisujących barwnie jak to było.

A dzisiaj?
POZNAJ MAGIĘ ŚWIĄT ! – wołają banery, reklamy, napisy wciskające się nam wszędzie – jak niechciane mrówki.
Jaką Magię?!
Ten cały marketingowy, nachalny szał ma być magią?!
Kult bożka sprzedaży ma być magią?
Zamiast cichych domowych wieczorów podczas których zaplatalibyśmy łańcuchy, kleili koszyczki, malowali orzechy z mamą, tatą, siostrą, bratem, ciocią, ukochana babcią – gnamy gdzieś, dokądś a ozdoby robią nam Chińczycy. Także plastikowe choinki, sanki i bombki.
Firma cateringowa dostarcza potrawy, szybko i bez bałaganienia w kuchni urządzonej przez arcydizajnera, w której świąteczny rozgardiasz się… nie komponuje. W wielu domach nie ma już zwyczaju wypiekania, smażenia przez mamę i babcię, podjadania z makutry i wciągania nosem zapachów.
Jest catering – czysto i higienicznie, to ma być magia?!
Rozwrzeszczane miasta wzywające wszystkich do czynienia ZAKUPÓW jakby się szykowała wojna, to ma być magia?
Kiedyś śpiewne, polskie kolędy były przywilejem TEGO wieczoru, a dzisiaj wdzierają się nam w uszy w każdym markecie jak tanie przeboje, już od Zaduszek, to gdzie tu magia?!
Prezenty dzieci dostają jak rok długi – bez okazji, i najczęściej dlatego, że te rzeczy – gadżety podobają się … spragnionym tego rodzicom! Dzieci już puszczają bańki nosem od nadmiaru, który zwyczajnie je nudzi.
W marketach widzę długaśne półki plastikowych prezentów dla chłopców. Królują wojska, wojny, gwiezdni zdobywcy, potwory, spidermani i transformersi, i laserowe miecze, a dla dziewczynek różowy świat lalek o wyglądzie anorektycznych modelek i zestawy „Mała Lafirynda”.
Z rzadka są produkowane zabawkowe Kopciuszki – klocki z drewna, zabawki edukacyjne gdy i składanki, rozwijające zmysł estetyczny i wyobraźnię. Współczesne zabawki niby edukacyjne – jak głosi napis na nich, de facto takie nie są, a to że z głośniczka wydobywa się głos „Kocham cię mamusiu” po polsku i „Ajlowju mami” po angielsku – to żadna edukacja. Za to ceny że ho, ho, spore za odrobinę kolorowego plastiku i tani chiński głośniczek.
To ma być magia?!
Książek pod choinkę się nie daje bo po, co? Skoro dzieci nie czytają, nie lubią, a zresztą i rodziców z książką nie widują?

Prezent na który się czekało cały rok i domysły – co to będzie nie dawały spać. Kiedyś to były Wszystkie Baśnie albo Zbiór Baśni, Baśnie Świata, które czytało się z babcią na głosy, wymarzona lalka, dla której szyło się z mamą albo babcią ubranka, klocki, z których z dziadkiem, tatą, bratem, budowało się zamki, podzamcza, fosy, mosty zwodzone, ale też łyżwy albo sanki – rzeczy proste, wymarzone, wyśnione.

Nie ma magii świąt. Jest upiorny czas zakupów na które namawia nas każdy sklep już od 2 listopada gdy ledwo się uprzątnie znicze pogrzebowe a wystawi choinki, i bombki sprzed roku.
Ja tego od dawna nie czuję. Mam tego potąd!
Staram się wymyślić coś innego, inaczej to robić, inaczej myśleć. Wyganiam z siebie współczesnego ducha Świąt. A właściwie Bezducha.
Szczęśliwie mieszkam na wsi, mam mądre dzieciaki więc postaramy się żeby wrócić do tego co niegdyś było Duchem Świąt. I Magii tu nie potrzeba – to reklamiarska retoryka. Prawda jest potrzebna – prawdziwe uczucia i prawdziwie słowa, prawdziwe porządki, prawdziwe zapachy, prawdziwe ciasta. Nie musi być bogato, wystarczy żeby było prawdziwie. A co, jeśli podarujemy sobie na Gwiazdkę powrót do prawdziwie rodzinnych, skromnych i serdecznych świat?
Do prezentów nie bogatych ale wymyślonych serdecznie, zrobionych ręcznie?
Da radę? Czy jednak ulegniemy…?

Corocznie Marudna M.



czwartek, 8 grudnia 2011

Czas! CZAS!

Kiedyś, gdy się piekło chleb (żeby go zjeść), zajmowało to cały dzień, także ciasto (drożdżowe) czy pączki to pół dnia! A porządna sztufada wołowa?
A kto pamięta, że pranie robiło się w sobotę, bo to też zajmowało ponad pół dnia, bo nastawić gary wody, a gar pościeli, co się gotowała w mydle Jeleń, sodzie i czym tam jeszcze? Balia, tara i taki fitness był, że ho, ho!
Nasze mamy robiły pranie pracując zawodowo, w domach. chatach mieszkaniach (wypożyczając od ciecia klucze od tzw. PRALNI).
A małe dziecko?!
Zazwyczaj się miało około 40 – 60 pieluch tetrowych i kilkanaście flanelowych, które się zmieniało (tak często jak dzisiaj, a więc troskliwa mateczka - co chwilę, bo dzieci są złośliwe i wiecznie przemiękają), do tego łaszki – śpioszki, kaftaniki wszystko z płótna lub bawełny. Gar z pieluchami do gotowania wiecznie stał na kuchni, a pralka Frania dudniła co wieczór u tych, co ją miały.
Mleko się gotowało na każdy posiłek butelkowy, jak weszły kaszki to dopiero było, bo się uwielbiały zguźlać i przypalać. A zupki? Koszmar - gotowanie półtorej do dwóch godzin (nie było szybkowarów), ze zdwojoną uwagą żeby się nie przypaliły, a potem zabawa na całego - PRZECIERANIE tego mięska z warzywami przez sitko... Jakim cudem okazały się miksery!
Wieczorami - ukochane zajęcia domowników, zazwyczaj żon, ale i mężowie byli zaganiani do „jazdy na żelazku”. Codzienna porcja pieluch, twardych jak diabli (zmiękczaczy tkanin NIE BYŁO), które dopiero po prasowaniu były miękkie. I prasowanie w ogóle wszystkiego. Godzina najmarniej.
Dzieciom nie dawało się antybiotyków jak cukierków, więc katar, zaziębionko, i niestrawność trwały swoje, dzieciak musiał pochorować tyle ile natura dała – katar 7 – 10 dni, sraczka zazwyczaj 3, zaziębionko – tydzień jak obszył, a inne dziecięce świństwa normalnie! Dawało się syrop z cebuli, maść majerankową pod nosek, rumianek się parzyło (normalnie się gotowało na kuchence koszyczki rumianku około 20 min żeby woda nie zawrzała, się pilnowało i cedziło przez gazę) i podawało dziecku. Dłużej chorowały, ale były odporniejsze, to pewne. 

DZISIAJ.
Pampers, za pampersem, bo niby powłoka z aloesem czy innym wynalazkiem, pojemność co najmniej kubka wody, ale ledwo dzieciak puści obłoczek sików, już ma zmianę, bo matka wyczuje każdą aktywność pęcherza! Sterta tych pieluch-istant rośnie w jakieś piramidy, których szczęśliwie nie widzimy – idą na wysypisko!
Odpada pranie i prasowanie sterty tetrowych i flanelowych pieluszek.

Ciuszki teraz takie, że i prasowanie to raczej pieszczota. Miło, że mama i tatko w ogóle prasują, oglądając sobie w tym czasie Hankę Mostowiak w zderzeniu z... rzeczywistością albo doktora House’a naszego kochanego, Taniec z gwizdami albo bez...
Mleko instant się wsypuje do flaszki, dodaje wodę i potrząsa! Szlus! Koniec!
Koperek? Rumianek – tak samo!
Zupki, owoce? O nie, żadne gotowanie!
Mateczki mają już wmówione przez lekarzy – wiernych żołnierzy firm słoiczkowych, że gotowanie dziecku w domu, to skazanie dziecka na pewną śmierć i serię strrrrasznych chorób, a i zapewne cierpień. Te, które się dały omamić (większość) skarmia swoje bobo jadłem ze słoiczka dość ohydnym w smaku, będąc przekonana, że karmienie dziecka wyjałowionym żarciem to prosta droga do sukcesu. Nie trzeba gotować, miksować, studzić – PRAWDA. Szalona oszczędność czasu i... karmienie firm słoikowych!
Choroba? Jeden telefon i przybiega lekarz z antybiotykiem. Szast – prast! I po katarku, po wszystkim! Moja młodociana sąsiadeczka była przez matkę tak (przy pomocy lekarzy) skarmiona antybiotykami, że gdy miała 9 lat w aptece nie było już antybiotyku, którego by nie brała a śledzionę miała zniszczoną jak diabli.
Ale co kichnięcie to antybiotyk! i spokój. Dziecko nie chorowało dłużej jak 3 dni.
Teraz tak myślę – co mateczki zyskały dzięki tym wszelkim urządzeniom, które według reklam OSZCZĘDZAJĄ ICH CZAS. O! To ileż one tego czasu teraz mają!
A my wszyscy pozostali obdarowywani hojnie urządzeniami, które OSZCĘDZJĄ NASZ CZAS? Te wszystkie pralko- suszarki, zmywarko-wyparzarki do naczyń, które za chwilę nawet w szafce poukładają te nasze Rosentahle i Arcopale, odkurzacze samojezdne i kosiarki do trawy (sic!) do których się nawet nie dotkniemy, a one za nas, fiku-miku, wessą, wystrzygą i same się zalogują do kontaktu? Te wszystkie maszynki do mycia zębów, grzebienie i szczotki, co same nas uszorują i uczeszą, OSZCZĘDZAJĄC, oczywiście NASZ CZAS?
Wszystkie te czasooszczędzacze dają nam w prezencie masę czasu!
To… gdzie on jest? Dlaczego na nic go nie mamy? Ani dla siebie, ani na spotkania towarzyskie, rodzinne obiady, wyjazd do znajomych?
„Nie mam czasu” – to refren współczesnych ludzi.
Może pora się zatrzymać, pomyśleć? Przeorganizować się, zastanowić, bo są tacy, co mają czas na wszystko, więc zamiast im zazdrościć – zapytać, jak oni to robią?






fot. znalezione w sieci

wtorek, 29 listopada 2011

Nie róbcie nam tego, czyli czepiam się Keiry


„Lepsze jest wrogiem dobrego” – znacie?
Oglądałam sobie niedawno Dumę i Uprzedzenie jako remake, z Keirą Nightly. Ojeja... No i po, co? Po co było robić coś, co zostało i to całkiem niedawno (1995) zrobione dobrze i ze smakiem?
Ach, o co ja się głupia pytam!
Przecież nie z tętniącego potrzebą artystyczną serca się to robi, a z nieokiełznanej chęci zysku! Żeby przyciąć na czyimś pomyśle kilka dolców i już! Lekko, łatwo przyjemnie! Niewiele potrzeba - jest scenariusz i prawie pewne powodzenie!
Prawie - bo trzeba jeszcze w remake’u tego czegoś, co trafiło poprzednią widownię w serce. Nie wystarczy Gwiazda...
Wspaniała historia ujęta w filmie Love Affair - doczekała się trzech remake’ów. Scenariusz to istotnie łzawa, słodka historia, a oddana w ręce takich aktorów jak boski (?!) Humphrey Bogart i Dorothy Mackail (1932 – nie pamiętam, nie było mnie nawet w planach perspektywicznych, ale oglądałam w Starym Kinie), później Irene Dunne i Charles Boyer (1939 – no, też nie pamiętam! Nie byłam nawet małym plemniczkiem), An Affair to Remember (zręczna zmiana tytułu) z 1957 roku z Deborach Kerr i Carry Grantem (no, miałam roczek, nie zaliczyłam tego filmu nawet później, w Starym Kinie), i współczesny w miarę, znów pod tytułem Love Affair z Anette Being i Warrenem Beatty i z Kathrine Hepburn na okrasę (rok 1994, i ten już obejrzałam), ale co poradzić, leciał myszami... Nie zapłakałam się i serce mi nie piknęło, jak nastolatce.
Także remake Doktora Żywago – filmu absolutnie, podobnie zresztą jak powieść, kultowego z 1965 roku z Omarem Sharifem i Julie Cristie (z Geraldiną Chaplin), nakręconego z pietyzmem i próbą oddania ducha tych czasów w Rosji, rozczarował mimo wciśnięcia w obsadę Wielkiej Gwiazdy – Keiry Nightely.
Poprzednie dziesięciolecie to zachłyst Keirą. Czemu? Nie mam pojęcia! Milusińska w komedii romantycznej z Hugh Grantem To Właśnie Miłość. Ma ewidentną wadę zgryzu (przodozgryz) który może zachwycać kochanka, chrzestnego i mamusię ale ładny nie jest, a obowiązująca chudość na granicy anoreksji jest przykra wizualnie, i nieprawdziwa w wielu przypadkach grania przez nią dam z poprzednich epok. Aktorsko, no, cóż nie jestem znawcą, (ale za to odbiorcą!) i jakoś nie padam z zachwytu nad Keirą, bo gra podobnie w każdym filmie. Także Duma i Uprzedzenie z nią, jest łagodnie mówiąc - nieciekawa.
Oglądałam z frajdą wielkie produkcje - radziecką i amerykańską - Wojnę i Pokój. Obie doskonałe! Amerykańska z 1956 roku ze śliczną Audrey Hepburn i Melem Ferrerem jako Bołkońskim i tylko Henry Fonda jako Pierre Bezuchow... no odbiegający od ideału. I tę rosyjską na wskroś - z Ludmiłą Sawieliewą, jako Nataszą, młodym Wiaczesławem Tichonowem jako Bołkońskim i Sergiejem Bondarczukiem jako bezapelacyjnie znakomitym Pierrem Bezuchowym.
Ale remake z 2007 roku – jako serial „nie wszedł” nie tylko mnie, ale i reszta widzów chyba też zmilczała tę klapę pt. jak Mały Jasiu... czyli jak to Włosi się porwali na rosyjską prozę.
Niedawno też zaliczyłam sobie Annę Kareninę - O! To jest dopiero zwycięska powieść, bo doczekała się czternastu adaptacji - na zmianę robili remaki Amerykanie i Rosjanie, na wyprzódki. Ja teraz zaliczyłam tę z Sophie Marceau i jednak oddam jej cześć - pięknie się spisała! Cały film był jednak dość rosyjski, choć właściwie tylko Rosjanie umieją oddać rosyjskiego ducha w pełni - nic dziwnego! A Tatiana Samojłowa jako Karenina - znakomita, choć nie tak zmysłowa jak Sophie. (no, nie te czasy... film dzisiaj rządzi się innymi prawami).
No i tylko patrzeć, jak komuś przyjdzie ochota na przycięcie kilku dolarów i zrobi remake Anny Kareniny z Keirą.
Na szczęście, na Nataszę Rostową już za... dojrzała.
No, na dzisiaj tyle...
Wasza Marudna coś kinomanka z domowej kanapy.

PS.  Właśnie zaliczyłam (leżę podziębiona) Rzymskie Wakacje. No, może i Audrey (słowami Emmy Tompson) jest nienajlepszą aktorką grająca wyłącznie elegancją i minami princessy, ale nie wyobrażam sobie remake’u Rzymskich z... Keirą.
Może teraz sięgnę po Gwiezdne Wojny? One się same zgrabnie remekują i poprawiają, a ja lubię bajki, szczególnie gdy mam 37,5 i katar XXL. 

I załączam cudne zdjęcie Ludmiły Sawieljiewej jako Nataszy Rostowej i Wiaczesława Tichonowa (tak, tak, późniejszy Shtirlitz!) z rosyjskiej wersji Wojny i Pokoju.

piątek, 25 listopada 2011

W całej Korei knajp i restauracji jak narąbał, więc tylko wybierać!


Stoją reklamy, zdjęcia potraw, weź tu i wybierz. W końcu jest! Knajpa koreańska z rysunkiem dachu domu i zdjęciami zapraszającymi do środka. A mnie po głowie chodzi taka ich specyficzna zupa... Na pięterku nic szczególnego, ot knajpka. Stara adjuma przynosi kartę i przyjmuje zamówienie na galbi stew. Czyli micha pociętych krótko żeber wołowych, które Koreańczycy uważają za najsmaczniejszą część krowy. Tak mają i już!
– Poczekaj zaraz dostaniesz te swoje miseczki! – mówi Włodek.
– Oj, – przypomniałam sobie ze chciałam zupę.
– Nie „Oj!”, zupa jest w tym daniu też, zobaczysz!
On ma rację. On wie!
Najpierw adjuma (dojrzała kobieta) niesie nam (jesień jest, więc na ciepło się wita gości) małą glinianą wazę z gorącą, ryżową herbatą. W niej mała drewniana chochelka i dwie miseczki. Tak, tak! Gliniane. Herbata ryżowa przypomina rozgotowany ryżowy krupniczek z prażonego ryżu i jeszcze tam, niewiadomowiczego. Bez soli i cukru przypomina ryżankę serwowaną w szpitalu dla chorych na dyzenterię. Ale, piję to i... wcale mnie nie odrzuca. Nawet miłe! Latem zazwyczaj to zimna woda, albo zimna herbata zielona, albo jaśminowa. Zaraz też dostajemy „poczekajkę”. Na stole adjuma stawia dwie miseczki – na jednej mały placuszek „korean pizza”, czyli naleśniczek, w którym zatopiono jakieś warzywne farfocle. W drugiej ciepły makaron ryżowy wymieszany ze smacznym czymś. Pojadamy, bo zgłodnieliśmy!
Krótko po tym na nasz stół zostaje postawiona mała maszynka gazowa, na której stoi misa z owym galbi, czyli żeberka wołowe pocięte i wcześniej ugotowane do miękkości, a teraz wrzucono do nich garść klusek ryżowych (coś jak nasze kopytka), garść czosnku i obranych kasztanów jadalnych o słodkawym smaku, plastry cebuli i białej rzepy, plasterki marchwi i grzybów shiitake, plus ostra papryczka – a jakże! To wszystko zalewa się sosem z wody, sosu sojowego, a może i ostrygowego (chyba sojowy, bo łagodny w smaku) i niech się gotuje ciesząc nasze oczy i nos! Obok ląduje 14 miseczek z różnościami. Jest miseczka z moją ulubioną, charakterystyczną, koreańską zupą (a przecież nie lubię gotowanych małży!!!). To właśnie wywar na małżach z dodatkiem pasty ze sfermentowanej soi, w której są jeszcze całe jej ziarenka. Ma charakterystyczny smak, tak jak i charakterystyczna jest polska skwaśniała mąka żytnia. Do tego kawałeczki serka tofu i młoda dymka. Pyszna jest! Włodek narzeka, że za słona. Może ciut.
Obok miseczka z taką dziwną zupką, jakby taką do popijania na bieżąco – to wywar z zielonych wodorostów, mało słona. Włodek ją lubi, ja mniej, ale jak wymieszałam obie – pycha!
Dostaliśmy też po miseczce ryżu z czerwoną fasolą. Bez soli, po azjatycku. (Bo inne rzeczy słone!) W mniejszych miseczkach mnóstwo różnego kimchi. Ze świeżutkich listków rzodkwi wymieszanych tylko z sosem sojowo-czosnkowo-papryczanym, ostrym oczywiście, są delikatne i chrupiące. Kiszone warzywa – kiełki fasoli lekko podkiszone, jasne miękkie i delikatne, zielona dymka mocno ukiszona na czerwono z papryką, kapusta koreańska też na czerwono i mała, biała rzodkiew (też kiszona – a jakże), i wodorosty kiszone, i suszone maluśkie rybki, solone, omaszczone pastą sojowo-papryczaną, marynowany w soi i papryce naleśnik w kawałeczkach i jeszcze jakieś inne „pipsztyki”, które stanowią o specyfice tej kuchni. W kubełku podano szczypce, łyżkę wazową i nożyczki, gdyby mięso potrzebowało być pocięte, ale nie potrzebowało, bo dosłownie rozpływało się w pałeczkach. Jadłam, jakby mnie głodzili.
Nie dam rady czegoś takiego uczynić w domu, musiałabym mieć różdżkę Harry’ego Pottera i znać koreańskie zaklęcie. O, zaklęcie to chyba nawet znam – Abrakadabra, hansik, cooking! (hansik – kuchnia koreańska). I nawet, jeśli coś „pomerdałam”, to wyszłoby coś z koreańskiej kuchni. Jak nie galbi stew, to galbi tang, albo inne bulgogi, kimbap czy coś.
Tylko różdżki nie mam.
Ale postaram się z głowy, z pamięci, ze zdobytej tu wiedzy, bo ja nie tylko jem, ale i uczę się, co jest czym i po co! I że nawet jak nie lubię małży to nie do końca to jest prawda, bo lubię!
A o fermentowaniu soi wiem bardzo dużo… Ale o tym kiedy indziej!

No i jest w Internecie Pani Maangchi*! Ona mi podpowie!




* specjalistka od koreańskiej kuchni w Necie

wtorek, 22 listopada 2011

Chryzantemy złociste...




Jestem w Korei Pd. jest jesień, ale właściwie to ona się kończy. W wielu miastach ludzie wprzęgnięci w pracę, i elektroniczne gadżety, w nowoczesność i pęd cywilizacyjny nadal mają potrzebę zatrzymania się i spojrzenia na piękno. Wiosną i jesienią w miastach, na placykach i deptakach ustawiane są korsa kwiatowe. Wiosną to są głównie pelargonie i begonie a jesienią chryzantemy i od niedawna – poinsecje. To dziwne i niespotykane zjawisko w Polsce tym bardziej, że owe wystawy kwiatowe ustawiane są w miejscach publicznych i stoją sobie przez nikogo nie pilnowane, a raczej wszyscy się pilnują, żeby podziwiając, oglądając, nie zniszczyć tego co cieszy oko. Dziwne – żadnego ciecia, straży miejskiej – nic! Kwiaty hodowane na tę okazję są bujne, bogate kolorystycznie i uformowane w piękne kaskady, kule, szpalery, łuki i donice kipiące kwietnym urokiem. To miejsce spotkań i wizyt każdego, kto tu zechce podejść na spacer – mamy z dziećmi, rozbawiona młodzież, osoby starsze. Ulotne piękno, takie powitanie wiosny i pożegnanie jesieni. Te chryzantemy już więdną, widziałam je dzisiaj na skwerku, już się kończy ta frajda, i nadal nikt tego nie rozkrada, nie niszczy, nie rozwala tylko po to, żeby rozwalić, dać ujście frustracji, głupocie, czczemu odruchowi niszczenia, który tak często spotykam w Polsce. Dziwne – Prawda? Swoja drogą, jakie to przykre. I tu nie brakuje osób sfrustrowanych, rozczarowanych czy złych na kogoś, na coś, ale nikomu nie przychodzi na myśl niszczenie czegoś, co cieszy bezdyskusyjnie wszystkich, jest społecznym dobrem jak huśtawki, sprzęt do fitnessu – powszechny tu i też niepilnowany przez nikogo, leśne i górskie altany, ławeczki. To chyba jest tak, że nikt tu nie uważa swojego własnego państwa za bezosobowego wroga, któremu trzeba dopiec a niestety w Polsce od lat, od zaborów jeszcze jakieś matoły uważają publiczne, społeczne dobro za coś co należy do ... „zaborcy”, „okupanta” czyli ... WROGA?!  Absurdalne, ale z dawna obserwowalne. W PRL-u „wspólne, czyli nasze” na nikim nie robiło wrażenia – wspólne, czyli NICZYJE albo inaczej – „wspólne, moje, więc se wezmę” – więc kradło się baterie z łazienek, siatkę z ogrodzeń, ławki ze skwerów, wszystko zewsząd... Szkoda gadać, to był czas Rzeczpospolitej Złodziejskiej i ... końca nie widać! Jak Koreańczycy zdołali się tak wychować, że wspólne oznacza TEŻ MOJE, ale nietykalne? Co tu działa, że nie potrzeba kamer, policji, starzy miejskiej i nikt niczego, co jest publiczne tu nie kradnie?! Przykra konstatacja szczególnie, gdy słyszę, jak wiele osób w Polsce wypowiada się o Koreańczykach z wyższością zmieszaną niemal z pogardą: „Żółtki”, a jednak daleko nam do ludzi, którzy z troską podchodzą do wszystkiego, co publiczne, wspólne, co cieszy i ułatwia życie. No, cóż mam nadzieję sama sobie robić swoje korsa kwiatowe w ogrodzie, a Te koreańskie będą miłym wspomnieniem na zdjęciach! A co do tego, że kradniemy... No cóż to już sprawa rodziców, szkoły, kościoła, żeby uświadamiać dzieciom, że zabranie sobie do domu dobra publicznego czy to zlewozmywak, czy doniczka chryzantem, to pospolita kradzież, że nie ma znaczenia czy ukradłam komuś, czy Państwu – w systemie zerojedynkowym to złodziejstwo i już.
A w Polsce zima...


niedziela, 6 listopada 2011

Wypada jakiś wstępniak, zatem :-)


Życie nas dopada i chwyta, w jakieś swoje tango. Nie chciałam za nic w świecie być nauczycielką – byłam! Nie chciałam być hotelarką... byłam. Nie umiałam pisać felietonów, wiec za namową kilku redaktorek zaczęłam, ale uczciwie przyznaję, że ta moja twórczość to wyrób felietonopodobny. Nazwałam to felek i... jakoś poszło. Obiecałam sobie, że blogerką to ja nie będę, bo nie umiem pisać bloga, i... jest to wyrób blogopobny! Czym mnie jeszcze życie zaskoczy? Stale zaskakuje.
Pisarki nie wchodzą w życie społeczne - Źle! Wchodzą – jeszcze gorzej! Facetom – pisarzom w ogóle się takich zarzutów nie stawia.
No to, zaczynam.

Małgorzata Kalicińska

czwartek, 3 listopada 2011

Żywi…

(napisane w dniu wydarzenia, wieczorem)

Od wczoraj mamy nowego bohatera narodowego, i to jakiego! ŻYWEGO całkiem! Nie zginął śmiercią tragiczną ani męczeńską, zachował się absolutnie po bohatersku, (znaczy normalnie, profesjonalnie, ale jednak po bohatersku,) i teraz cały naród powinien mu nadskakiwać, no a przynajmniej wysłać kwiaty, czekoladki, pocztówki albo telegramy z gratulacjami, a w najgorszym razie maile na ozdobnej papeterii, na ładnych e-kartkach! Kapitan Wrona jest już bohaterem na Facebooku, a to oznacza, że jest w nim w ogóle! Ogromnie się cieszę nie tylko z happy endu w iście amerykańskim stylu,(Można? Można!) ale i z tego, że on sam nie zginął był, jak nasi wielcy bohaterowie w bitwach, wojnach, wypadkach, z rąk zamachowców, a  których nazwiska noszą ulice i place i szkoły. Niepokoi mnie jednak to, co my z tym fantem zrobimy, bo nie mamy wprawy w uwielbianiu żyjących bohaterów. Może z wyjątkiem JP II, do którego i tak musiano strzelić, żebyśmy go kochali jeszcze bardziej. W PRL-u kapitan Wrona dostałby przynajmniej mieszkanie (bo nagle okazałoby się, że mieszka w ciasnym mieszkanku z piątką dzieci, teściową i chorym psem), może samochód. A przynajmniej talon na wczasy z FWP nad morzem dzisiaj? Dzisiaj dostanie medal od Pana Prezydenta, udzieli wywiadu Monice Olejnik, i może go zaprosi pan Lis do studia? Pan kapitan pobędzie sobie bohaterem, do chwili, aż przyćmi jego czyn kolejna jakaś nasza narodowa rozróba, kolejna podwyżka ropy, albo wpadka kolejnego prokuratora, czy zabawa z krzyżem w kotka i myszkę. Zapomnimy tak szybko o kapitanie jak się tylko da, bo co robić z żyjącym bohaterem to my tego nie wiemy!
Nie wiedzieliśmy co robić z profesorem Religą, harującym jak wół, jeżdżącym z Zabrza do Warszawy własnym autkiem, żebrzącym o jakieś dotacje do swojego sztucznego serca. Wreszcie dał nam powód do obrazy, bo się wdał w politykę a już kompletnie nas zawiódł nie dając sobie na nagrobku, (niebrzydkim obelisku) wyciąć "śp." i krzyża. Skandal!
Wiem, że mamy problem z kapitanem Wroną. Ja już się boję, że zaraz się okaże, że miał dziurę w bucie, że jego babcia była żydówką*, pies ma skłonności homoseksualne, a najbliższy kumpel kapitana to... gej i w dodatku ateista. Za rok zapomnimy o naszym bohaterze, a w dzienniku usłyszymy, że po badaniach i analizach komisja powypadkowa obciąży kapitana za remont podwozia. Ja mam dość tej naszej schizofrenii i zawiadamiam, że kapitan jest dla mnie Bohaterem już teraz od zaraz! Że chciałabym, aby był patronem organizacji skupiającej naszych żywych bohaterów, których warto otoczyć troską i opieką, jak choćby naszych wspaniałych niepełnosprawnych, którzy weszli na Kilimandżaro a potem na Aconcaguę i świat ich zauważył, my jakoś nie za bardzo, bo... żyją?
(No i po cholerę się tam pchali, prosząc jeszcze o jakieś tam dotacje, wsparcie. Wracać do szeregu! Na wózki i do białych lasek!)

Jako naród jesteśmy spragnieni bohaterów pozytywnych, żywych i żyjących, nie tylko w imię reklamy jakiegoś banku, ale w ogóle, w tym potwornym zalewie defetyzmu, koszmarów, świństw i podłości, które tak lubią nam serwować media jako pokarm podstawowy i treść każdych wiadomości. A jak nawet się taki bohaterunio gdzieś pokaże, to zaraz jakiś tabloid odkrywa, że to gej, żyd, cyklista albo zalega z opłatą za RTV i zaraz Urząd Skarbowy mu pokaże jego miejsce w szeregu, a IPN, że jego wujek miał wspólną łazienkę z facetem z bezpieki w latach 50. Zaraz nasze mądraski, które znają na wszystkim wytkną, że mógł lepiej! Nie umiemy kochać naszych bohaterów za życia, są jak kula u nogi! Sportowcy, przedsiębiorcy, wojskowi, lekarze, nauczyciele i inni zwyczajni ludzie z rysą bohatera, są nam... niewygodni. Przywykliśmy do trupów. Nad trupami pochylamy się nisko i nawet klękamy.

Co jest z nami nie tak?

Małgorzata Kalicińska


* mam na uwadze wyznanie