Systematyczność nie jest ostatnio moją mocną stroną. Troszkę się sama przed sobą usprawiedliwiam tym, że ponieważ wszystko się pozmieniało (o czym na pewno już wkrótce Wam opowiem) trudno mi złapać właściwy rytm i pomieścić w nim jeszcze blogowanie.
Dzisiejszą notkę przygotowałam prawie dwa tygodnie temu i częściowo straciła swoją aktualność. Ale tylko częściowo, bo myśl przewodnia: jak ja nie lubię zimy, nadal pozostaje aktualna. Boję się zimy, chyba tak należałoby to nawet ująć. Wizja ponownie marznących palców, nosa i uszu to jeden z najgorszych koszmarów. Perspektywy stania na przystanku i trzęsienia się z zimna (nic to, że na żadnych przystankach stać nie muszę, przynajmniej nieczęsto), a nawet zwykłego zdejmowania rękawiczek przy -15, aby wyszukać drobne na gazetę czy paczkę chusteczek wywołują we mnie dreszcze. Nie cieszy mnie bynajmniej myśl o oddaniu się białemu, narciarskiemu szaleństwu (które zresztą prawie zarzuciłam i tak mi się wydaje, że wspomnienia o chwilach na stoku, kiedy palce przymarzają do butów i skarpetek, a twarz owiewana jest lodowatym wichrem są główną tego przyczyną) tudzież wizja zakrycia szarości miasta białą puszystą kołderką (bo wszyscy wiemy, jak to się zwykle już po paru dniach kończy).
Oczywiście takie podejście jest mało konstruktywne, bo skoro przynajmniej najbliższej zimy nie spędzę w cieplejszym klimacie, jeśli już nie zamierzam jej polubić, to przynajmniej należałoby się z nią pogodzić i właściwie do niej przygotować, na przykład nabywając puchową kurtkę, która powinna zastąpić mój, co prawda elegancki i zgrabny, ale ewidentnie przeznaczony na rynek hiszpański, tudzież południowofrancuski, płaszczyk.
Jak zawsze morale może podnieść też odpowiednio kojące jedzenie, gorące, sycące i kaloryczne, na przykład taka zapiekanka pastuszka (czyli pasterska, ale tłumaczenie pastuszka podoba mi się bardziej). Klasyk brytyjskiej kuchni, który jest jedną z odpowiedzi na to, dlaczego ma ona taką złą opinię, bo to typowe danie dziecięce (takie jak przecierane zupki), neutralne połączenie ziemniaczanego puree z mięsem mielonym. Zupy-kremy (a nie żadne tam przecierane zupki) jednak uwielbiam, a zapiekanka pasterska również bardzo mi posmakowała.
Zapiekanka pastuszka
na podstawie tego przepisu
Składniki:
600 g ziemniaków
50 g startego żółtego sera
1 cebula pokrojona w kostkę
1 marchewka pokrojona w kostkę
1 łodyga selera naciowego, pokrojona
600-700 g mielonego mięsa (u mnie wieprzowina)
150 ml rosołu lub wody
1 łyżka mąki wymieszana z 1 łyżką masła
150 g masła
150 ml mleka
sól, pieprz
Wykonanie:
- Ziemniaki obrać i ugotować do miękkości. W czasie, kiedy się gotują, usmażyć na złoto cebulę, następnie zdjąć ją z patelni i usmażyć marchew z selerem naciowym, odstawić na bok. Na tej samej patelni podsmażyć mięso, aż zbrązowieje, dodać marchew z selerem, bulion lub wodę oraz masło z mąką. Dobrze rozmieszać i chwilę pogotować. Doprawić i przełożyć do naczynia do zapiekania.
- Ziemniaki rozgnieść ze 100 g masła, dodać tyle mleka, by puree miało dość luźną konsystencję, dodać ser, cebulkę, doprawić. Masę ziemniaczaną wyłożyć na mięso i widelcem zrobić wzorki.
- Pozostałe 50 g masła roztopić i posmarować nim zapiekankę.
- Piec około 30 minut w 220 stopniach.
A na deser na przykład pyszne ciasto czekoladowe z pierwszego zdjęcia.