Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ziemniaki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ziemniaki. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 listopada 2011

Hu hu ha. Zaklinanie zimy



Systematyczność nie jest ostatnio moją mocną stroną. Troszkę się sama przed sobą usprawiedliwiam tym, że ponieważ wszystko się pozmieniało (o czym na pewno już wkrótce Wam opowiem) trudno mi złapać właściwy rytm i pomieścić w nim jeszcze blogowanie.

Dzisiejszą notkę przygotowałam prawie dwa tygodnie temu i częściowo straciła swoją aktualność. Ale tylko częściowo, bo myśl przewodnia: jak ja nie lubię zimy, nadal pozostaje aktualna. Boję się zimy, chyba tak należałoby to nawet ująć. Wizja ponownie marznących palców, nosa i uszu to jeden z najgorszych koszmarów. Perspektywy stania na przystanku i trzęsienia się z zimna (nic to, że na żadnych przystankach stać nie muszę, przynajmniej nieczęsto), a nawet zwykłego zdejmowania rękawiczek przy -15, aby wyszukać drobne na gazetę czy paczkę chusteczek wywołują we mnie dreszcze. Nie cieszy mnie bynajmniej myśl o oddaniu się białemu, narciarskiemu szaleństwu (które zresztą prawie zarzuciłam i tak mi się wydaje, że wspomnienia o chwilach na stoku, kiedy palce przymarzają do butów i skarpetek, a twarz owiewana jest lodowatym wichrem są główną tego przyczyną) tudzież wizja zakrycia szarości miasta białą puszystą kołderką (bo wszyscy wiemy, jak to się zwykle już po paru dniach kończy).

Oczywiście takie podejście jest mało konstruktywne, bo skoro przynajmniej najbliższej zimy nie spędzę w cieplejszym klimacie, jeśli już nie zamierzam jej polubić, to przynajmniej należałoby się z nią pogodzić i właściwie do niej przygotować, na przykład nabywając puchową kurtkę, która powinna zastąpić mój, co prawda elegancki i zgrabny, ale ewidentnie przeznaczony na rynek hiszpański, tudzież południowofrancuski, płaszczyk.

Jak zawsze morale może podnieść też odpowiednio kojące jedzenie, gorące, sycące i kaloryczne, na przykład taka zapiekanka pastuszka (czyli pasterska, ale tłumaczenie pastuszka podoba mi się bardziej). Klasyk brytyjskiej kuchni, który jest jedną z odpowiedzi na to, dlaczego ma ona taką złą opinię, bo to typowe danie dziecięce (takie jak przecierane zupki), neutralne połączenie ziemniaczanego puree z mięsem mielonym. Zupy-kremy (a nie żadne tam przecierane zupki) jednak uwielbiam, a zapiekanka pasterska również bardzo mi posmakowała.



Zapiekanka pastuszka
na podstawie tego przepisu

Składniki:

600 g ziemniaków
50 g startego żółtego sera
1 cebula pokrojona w kostkę
1 marchewka pokrojona w kostkę
1 łodyga selera naciowego, pokrojona
600-700 g mielonego mięsa (u mnie wieprzowina)
150 ml rosołu lub wody
1 łyżka mąki wymieszana z 1 łyżką masła
150 g masła
150 ml mleka
sól, pieprz

Wykonanie:
  1. Ziemniaki obrać i ugotować do miękkości. W czasie, kiedy się gotują, usmażyć na złoto cebulę, następnie zdjąć ją z patelni i usmażyć marchew z selerem naciowym, odstawić na bok. Na tej samej patelni podsmażyć mięso, aż zbrązowieje, dodać marchew z selerem, bulion lub wodę oraz masło z mąką. Dobrze rozmieszać i chwilę pogotować. Doprawić i przełożyć do naczynia do zapiekania.
  2. Ziemniaki rozgnieść ze 100 g masła, dodać tyle mleka, by puree miało dość luźną konsystencję, dodać ser, cebulkę, doprawić. Masę ziemniaczaną wyłożyć na mięso i widelcem zrobić wzorki.
  3. Pozostałe 50 g masła roztopić i posmarować nim zapiekankę.
  4. Piec około 30 minut w 220 stopniach.

A na deser na przykład pyszne ciasto czekoladowe z pierwszego zdjęcia.

niedziela, 26 września 2010

Jesienne dylematy



Długo zastanawiałam się, czy w ogóle pisać o tej jesieni. Na wszystkich blogach jest jej pełno, co powoduje, że łatwo można stać się odtwórczym i nudnym. Z drugiej strony, skoro jest to najistotniejszy z tematów, coś jak najnowsze doniesienie o (chwileczkę, zrobię przegląd prasy...) świeżo wykreowanych gwiazdach Mam talent (akurat nie oglądam, ale żeby nie było podejrzeń, że sobie kpię, to Taniec z gwiazdami, jak mam okazję, to i owszem) trudno jednak o jesieni zapomnieć.

Najświeższy news jest taki, że właściwie to jej jeszcze wcale nie ma. Parę dni temu poszłam ją z aparatem udokumentować i nasunął mi się właśnie powyższy wniosek. Dzień był ciepły i słoneczny, drzewa jeszcze zielone, trawa jak na pocztówkach "Pozdrowienia z Irlandii", na ławkach, jak zwykle, zakochani i grupki panów przy czymś mocniejszym, po alejkach szalały na rolkach dzieci. Jeśli coś różniło tę jesień od lata, to najwyżej nieśmiałe zwiastuny zmieniającej się pory roku w postaci liści, które łagodnie i niezbyt licznie pałętały się po bokach alejek oraz łupinki kasztanów, które z kolei obficie ozdabiały trawniki. Ku mojemu rozczarowaniu, tylko łupinki, bo po zeszłorocznym, zakończonym obfitymi łowami sukcesie, miałam ochotę na więcej, tymczasem, współzawodnicząc w poszukiwaniach z, na oko, dziesięciolatką, udało mi się znaleźć całe dwa kasztany. Nie wiem, ile znalazła konkurentka, ale chyba była bardziej zdeterminowana. Tutaj dochodzimy do kolejnego symptomu jesieni, bo jakiś czas przed godziną siódmą ja i mój, coraz bardziej bezużyteczny, aparat, musieliśmy się udać w stronę domu, zamiast w kierunku jeszcze nieprzeszukanej, a budzącej nadzieję na kasztanowe łowy części Plant.



Skoro tak się co do jesieni rozczarowałam, stworzyłam ją sobie chociaż na patelni. Do zrobienia tego dania zachęciła mnie nazwa – Niebo i ziemia. Ziemniaki i jabłka w mojej wyobraźni stały się opowieścią o prawdziwie jesiennym spacerze (tak, wiem, doczekam się, już niedługo.) przez pola pachnące glebą i mgłą, przy czystym błękitnym niebie, upstrzonym najwyżej małymi chmurkami. Jest już dość chłodno, ale to chłód z gatunku tych przyjemnych, który łatwo da się zwalczyć rękawiczkami i szalikiem, a najwyżej przyjemnie łaskocze w nos. Niebo i ziemia to pozornie typowa kompozycja, bo zestawienia jabłko-majeranek czy ziemniaki-majeranek są bardzo oczywiste, jednak połączenie wszystkiego razem daje już oryginalny, nowy i bardzo smaczny efekt. Moim zdaniem można go wykorzystać nawet na jakimś niezbyt oficjalnym spotkaniu towarzyskim, na przykład jako dodatek do pieczonego mięsa.



Niebo i ziemia
źródło: Country Living 10/2009

Składniki:
4-6 porcji

1 kg ziemniaków
1 kg jabłek, takich, które się nie rozgotują
2-3 grube plastry boczku (albo ile chcecie) pokrojone w kostkę
masło lub olej
kilka gałązek majeranku, posiekanego (lub majeranek suszony)


Wykonanie:
  1. Ziemniaki obrać i pokroić w średnie kostki. Wrzucić do garnka z wrzącą, posoloną wodą i gotować 10 minut. Po tym czasie dorzucić jabłka, pokrojone w kawałki podobnej wielkości jak ziemniaki. Nie obierałam jabłek, bo czerwona skórka ładnie wygląda. Gotować razem, aż ziemniaki będą prawie miękkie (ok. 5-10 minut, zależy od wielkości Waszych kostek).
  2. W międzyczasie podsmażyć boczek na maśle lub oleju. Ja lubię straszne skwarki, Wy usmażcie według własnego gustu i zdejmijcie boczek z patelni.
  3. Na patelnię wrzucamy ugotowane i odsączone ziemniaki z jabłkami, ewentualnie dodając więcej oliwy lub masła, by nie przywierały do dna. Smażymy, aż wszystko się przyrumieni, dorzucamy boczek, majeranek, ewentualnie dosalamy. Gotowe.

czwartek, 4 lutego 2010

Topos marchewki w powieściach dla kobiet. Wykład. Ćwiczenia




Jest jedna cecha, która łączy mnie z bohaterkami popularnych powieści dla kobiet. Co jakiś czuję psychiczny przymus, by zdrowo się odżywiać. Nawet nie odchudzać, tylko właśnie dostarczać sobie co najmniej z połowę tych wartościowych składników odżywczych, które poznałam dzięki lekturze magazynów dla kobiet, z kolei. Udaję się wtedy na wielkie, zdrowe zakupy, a w moim koszyku lądują brokuły, sałata, duże ilości marchewki, czasem nawet kasza i wszystko co tam jeszcze uznam za niezbędne. Koniecznym punktem tych zakupów, tak u mnie jak i w powieściach, jest marchewka. Koniecznie również trzy tygodnie do miesiąca później, wszystkie te marchewki (no, większość) kończy w śmieciach, ale na tym (niestety!) moje podobieństwo do bohaterek tych powieści się kończy, bo po pracy nie chodzę na wymyślne drinki, aby w modnym klubie poznać miłość swojego życia, która po 200 stronach okaże się zimnym draniem, a ja znajdę ukojenie w ramionach najbliższego przyjaciela. Wydaję mi się jednak, że da się to jeszcze nadrobić.

Ale do rzeczy. Muszę przyznać, że z biegiem lat zrobiłam pewne postępy. Chęć zdrowego odżywiania się nawiedza mnie zdecydowanie rzadziej (to źle), ale kiedy już nabędę te marchewki, brokuły, sałaty i kasze, to staram się je przynajmniej zjadać (to dobrze). A ponieważ chwila, kiedy uznam, że minerały i witaminy zawarte w makaronie carbonara, czekoladzie i lodach nie wystarczą na zdrową cerę i lśniące włosy, na pewno w końcu nadejdzie, to równie dobrze może nadejść już teraz.

Jeśli chodzi o dzisiejszy przepis , posłużę się tutaj cytatem z Nigelli to "prostota tego dania prawie mnie zawstydza". Właściwie, ponieważ jest to aż tak proste, a nie robiłam, tego już bardzo dawno, to miałam wątpliwości, czy w ogóle jest wystarczającą dobre, żeby Wam o tym napisać. Jest, nawet bardzo. Oczywiście danie zawiera marchewkę, chociaż nie jest ona obowiązkowa, jak właściwie żaden z pozostałych składników.





Warzywna potrawa jednogarnkowa z marchewką

Składniki:

garnek z pokrywką, wielkości takiej, by zapełniony nakarmił tyle osób, ile mamy zamiar nakarmić
kiełbasa, pokrojona w plasterki – tyle, żeby przykryła dno garnka
dowolne warzywa: ziemniaki, marchew, cukinia, dynia, buraki, pieczarki, papryka itp.
żółty ser
sól


Wykonanie:

Wszystkie warzywa obieramy i kroimy w plasterki. Do garnka wlewamy olej, tyle, żeby przykrył dno, i kładziemy dość ciasno plasterki kiełbasy. Następnie warstwami układamy warzywa, zaczynając od ziemniaków, a potem dalej, te, które gotują się dłużej, bliżej dna. Solimy. Wypełniony garnek przykrywamy folią aluminiową, a na to dajemy jeszcze pokrywkę., Folię owijamy wokół garnka i pokrywki, żeby wytworzyć porządną izolację. Gotujemy ok. pół godziny na małym ogniu. Powinno być słychać, jak olej bulgoce, ale cichutko. Kilka minut przed końcem gotowania na wierzchu posypujemy żółtym serem. Jeśli nie jesteście pewni, czy warzywa są miękkie, można to sprawdzić wbijając w nie nóż.

Więcej wskazówek praktycznych
  1. Trudno tu podać proporcje składników, zależą od wielkości garnka i Waszej fantazji. Moim zdaniem najgrubsza powinna być warstwa ziemniaków, ale decyzja należy do Was.
  2. Garnek możecie spokojnie wypchać do samej krawędzi, bo warzywa podczas gotowania opadną.
  3. Ten przepis oczywiście aż zachęca do eksperymentów, chociaż wersja podstawowa jest moim zdaniem naprawdę bardzo dobra. Jeśli jednak wolicie boczek od kiełbasy albo macie ochotę na zioła albo jakiś inny rodzaj sera, nie ma przeszkód.
  4. Nie obawiajcie się, że kiełbasa się spali, przy rozsądnie małym ogniu jedynie przypiecze się trochę bardziej niż zwykle ma to miejsce, ale będzie to bardzo apetyczna skarmelizowana chrupkość.
  5. Na jedno pytanie nie znam odpowiedzi – jak elegancko wyjąć danie z garnka.

środa, 9 grudnia 2009

Zbytecznik kuchenny #2


ziemniaczane purée

Dawno, dawno temu...

...kiedy nikomu jeszcze nie śniło się o kuchni.tv, Nigelli czy Gordnie Ramsayu (chociaż całkiem możliwe, że dotarł już do nas przynajmniej odblask sławy Jamiego Olivera) oglądałyśmy z siostrą na Discovery, programy Hestona Blumenthala.

Była to nowość podwójna, bo nie dość, że ktoś pokazywał gotowanie w nieco inny sposób niż działo się to w „Gotowaniu na ekranie”, to jeszcze swoje dziwaczne wyczyny uzasadniał naukowo. Więc czekolada pasuje do sera, bo jakiś tam procent łańcuchów cząsteczek mają taki sam (niekoniecznie przekazałam to bardzo precyzyjnie, ale zarówno program, jak i moja edukacja w zakresie chemii, odbyły się jakiś czas temu), podgrzewana mieszanina na lody nie może przekroczyć iluś tam stopni, bo po tym momencie zaczyna ją czuć jajkiem, z cebuli (a może to był kalafior?) można zrobić pięć dań o różnej konsystencji, w tym lody i galaretkę, a jak się je poda na jednym talerzyku, to otrzymuje się wykwintny i smakowity posiłek. Prawdę mówiąc, po tym odcinku już zawsze chyba pozostanie mi pewna podejrzliwość w stosunku do restauracji, bo tak wymacanego jedzenia nie widziałam jeszcze nigdy.

Tym jednak, co zafascynowało nas najbardziej, było zwykłe ziemniaczane purée. Purée, którego wyjątkowy smak miało zapewnić półgodzinne moczenie ziemniaków w temperaturze dokładnie 60 stopni. W zeszłym (jak mi się zdawało) roku, na Boże Narodzenie dostałam od siostry termometr, specjalnie z przeznaczeniem do przygotowania tego purée (zgodnie z instrukcją termometr służy do mierzenia temperatury wody na herbatę). Pomyślałam sobie więc, że Święta się zbliżają i pora go wreszcie użyć. Ale wiecie, co za kompromitacja, w rzeczywistości, jak sobie uświadomiłam, termometr czeka na swoją kolej już dwa lata.

ziemniaczane purée

Więc z pewnym poślizgiem, ale dużym entuzjazmem wzięłam się do pracy. Pół godziny siedzenia przy garnku, żeby temperatura nie była ani zbyt niska, ani zbyt wysoka to dopiero przygrywka to dalszej części. Ziemniaki trzeba przed i po pierwszym gotowaniu dokładnie przepłukać. Tym płukaniem wystudzić. Dwukrotnie przepuścić przez sitko. Moje ma średnicę mniejszą niż szklanka, więc chociaż nie robiłam purée z kilograma ziemniaków, tylko z 30 deko, to i tak na długo przed końcem pierwszej tury przecierania miałam dość. A przecież czekała mnie jeszcze druga. Na końcu do ziemniaków należy dodać taką ilość masła, z której można upiec ze 100 kruchych ciasteczek (ciągle jednak mówimy o proporcjach użytych przy kilogramie ziemniaków).

Czy te wszystkie operacje spowodowały, że moje kubki smakowe drżały z rozkoszy krzycząc „więcej”?

Nie, chyba nikt się tego po mnie nie spodziewał? Nadal były to tylko ziemniaki z masłem. Bardziej kremowe i delikatne, ale ciągle tylko ziemniaki z masłem. Owszem, po tych wszystkich zabawach wokół (przygotowania to była dobra godzina piętnaście), byłam nieźle zgłodniała i zjadłam z przyjemnością, ale odważę się nawet zaryzykować, że zdarzyło mi się jeść lepsze purée, które być może Heston uznałby, za przypominające klej do tapet (bo w programie padło takie sformułowanie), a jednak było lepsze.

Nie oznacza to, że porzuciłam myśl o dalszych molekularnych eksperymentach, ani tym bardziej, że uważam próbę za nieudaną. Z pewnością takie purée dobrze nadaje się do odgrzewania i myślę, że nie trzeba tu wyczyniać całej tej magii z termometrem, a wystarczy dodać dużo masła i potem wszystko razem przepuścić, niekoniecznie przez sitko wielkości naparstka, ale może praskę do ziemniaków.

Pozostaje więc tylko zapomnieć, że kiedykolwiek obiło Wam się o uszy słowo „cholesterol” i ruszać do dzieła.

ziemniaczane purée

Purée ziemniaczane wg Hestona Blumenthala

Składniki:

1 kg ziemniaków
300 g masła
łyżka soli
ew. mleko


  1. Ziemniaki obrać, pokroić na plasterki grubości 2,5 cm, dokładnie wypłukać.
  2. W garnku podgrzać wodę do 80 stopni, wrzucić ziemniaki i gotować przez pół godziny, cały czas utrzymując temperaturę 70 stopni. Da się. Początkowo temperatura trochę się wahała, ale później, jak udało mi się ją doprowadzić do takiej ciepłoty jak trzeba, to na malutkim gazie cały czas była taka sama.
  3. Po pół godzinie ziemniaki odcedzić i płukać pod zimną wodą, aż ostygną.
  4. Wodę w garnku doprowadzić do wrzenia, osolić, wrzucić ziemniaki i gotować do miękkości (ok. 20 min.). Odcedzić, po czym postawić garnek na malutkim ogniu i jeszcze je odparować.
  5. Ziemniaki przepuścić przez praskę lub sitko. Dodawać do nich po kawałku zimne masło, a kiedy całe się rozpuści, ponownie przepuścić purée przez praskę. Podawać.
  6. Jeżeli chcielibyście je odgrzać, to należy to robić dolewając po trochu gorącego mleka, co radzę zresztą zrobić od razu, bo purée staje się bardziej kremowe.

Uwaga: ten przepis znalazłam na stronie BBC, różni się on trochę od tego, co pamiętam z programu, ale podaję za przepisem, więc jeśli jesteście spostrzegawczy, to nie dziwcie się, że w tekście jest 60, a w przepisie 70 stopni.

ziemniaczane purée

środa, 21 października 2009

Rozgrzewająca zupa indyjska


rozgrzewająca zupa indyjska

Zaczęło się na dobre. To już nie jest ta krygująca się jesień, co jeszcze trochę poświeci słoneczkiem, podroczy się zimnym porankiem, ale w dzień temperatura jest prawie letnia i zabrany na wszelki wypadek sweter tylko przeszkadza. Teraz już nie. Powietrze jest wilgotne i pełne zapachu butwiejących liści. Może i ma to swój urok, ale na pewno nie wtedy, kiedy trzeba rano wstać i w tym mglistym chłodzie się zanurzyć. A kiedy wraca się z tego szarego, przejmującego zimna, wszystko na co ma się ochotę, to talerz gorącej zupy. Gotowanie jej zaraz po powrocie jest jednak tak odpychające, że już lepiej chwycić kawałek bułki z byle czym, zalać herbatę i szybko wkraść się pod koc. Lepiej więc przygotować zupę dzień wcześniej.

Z tej zupy jestem bardzo dumna, bo wymyśliłam ją sama, w pamięci mając smaki i zapachy indyjskiej restauracji, w której kiedyś pracowałam. Po pewnym czasie poszłam do krakowskiej restauracji indyjskiej, gdzie zaserwowali... moją zupę. Chyba więc uzyskałam efekt, o który chodziło. Oczywiście, jak większość domowych potraw, składniki zwykle dobieram na oko, chociaż proporcje są mniej więcej takie, jak podałam, ale możecie je zmienić zgodnie z własnymi upodobaniami czy poeksperymentować z przyprawami. Niezależnie jednak od tego, ile czego wezmę, zupy zawsze wychodzi cały gar, ale to właściwie nie szkodzi, bo można zamrozić na chwilę, kiedy akurat nie chce Wam się gotować. Jest gęsta i rozgrzewająca, idealna na jesień i zimę, może stanowić właściwie cały zdrowy obiad, o ile przewidzicie jeszcze jakiś deser. Jeżeli widzę tu jakiś mankament, to obierania i krojenia jest sporo, za czym nie przepadam, ale zawsze można spróbować potraktować te czynności jako kuchenną psychoterapię.

jesień o poranku

Zupa indyjska

Składniki:
(ok. 6 porcji)

2 marchewki
2 cebule
4 ziemniaki
1 spora łyżka garam masali (ja dorzucam czasem dodatkowo trochę kuminu i kolendry)
8 łyżek czerwonej soczewicy
olej, masło lub ghee
bulion warzywny


Wykonanie:
  1. Warzywa obrać i pokroić na dość małe, ale niekoniecznie regularne, części.
  2. Na patelni rozgrzać ok. 2 łyżek oleju z łyżką masła, do jeszcze zimnego tłuszczu wrzucić garam masalę i ewentualnie resztę przypraw, chwilę posmażyć. Następnie dorzucić warzywa, dokładnie zamieszać, żeby pokryły się przyprawami. Smażyć chwilę, mieszając od czasu do czasu. Warzywa przełożyć do garnka po czym zalać taką ilością bulionu, żeby pokrył warzywa. Patelnię również zalać niewielką ilością wody, żeby odzyskać przyprawy, które do niej przywarły, płyn dolać do garnka. Gotować ok. 30 minut.
  3. Osobno ugotować w osolonej wodzie soczewicę . Trwa to jakieś 10 min. Odcedzić.
  4. Do miękkich warzyw dorzucić 1/3-1/2 soczewicy, zmiksować. Jeżeli zupa będzie za gęsta, dolać trochę wody, w razie potrzeby dosolić. Jeśli nie macie zamiaru jej jeść tego samego dnia, z dolewaniem wody poczekajcie do podawania, bo po leżakowaniu całą noc, dodatek wody i tak pewnie będzie konieczny.
  5. Nakładać porcje do miseczek, każdą udekorować łyżką odłożonej soczewicy. Podawać z chlebem (rzecz jasna, najlepiej indyjskim).

rozgrzewająca zupa indyjska
Jesienny poranek w drodze do pracy. Czasem nie bywa aż tak źle.

niedziela, 20 września 2009

Sezon jesień/zima 2009/2010 w mojej kuchni


Zupa cebulowa

Wrześniowe magazyny dla kobiet, w jeszcze większej części niż zwykle, składają się ze zdjęć chudych i bladych modelek, odzianych w to, co zdaniem kilku osób, powinni nosić wszyscy. Przynajmniej, jeżeli aspirują do jakiegoś poziomu. A ja, naiwna ofiara konsumpcyjnego stylu życia, uwielbiam to oglądać, przewracać kartki tam i z powrotem, starając się ułożyć jak najkrótszą listę tego, co chciałabym mieć.

Jeżeli jeszcze nie wiecie, uprzejmie informuję, że w tym sezonie, z zaledwie niewielkimi modyfikacjami, modne jest to, co zwykle, wkażdym razie zwykle od kilku lat. Asymetria, greckie drapowania, zwierzęce wzory, błyskotki, mundurki, motywy rosyjskie.

Jest to chyba oczywiste, ale czy świadomie zastanawialiście się kiedyś, że to, co jemy, też podlega modom?

Kiedy byłam dzieckiem, popularny niedzielny obiadek składał się z pieczonego kurczaka, ziemniaczków i sałaty (masłowej!) ze śmietaną. Pamiętacie? Później śmietana zaczęła pojawiać się równie często, jak sos vinegret z torebki. Trzy łyżki oleju, trzy wody, wymieszać, polać, wymieszać. A potem pojawiła się oliwa z oliwek. Po pewnym czasie okazało się, że koniecznie extra vergine i do tego niezbędny jest ocet balsamico. Wymieszać, doprawić, a otrzyma się pyszny i zdrowy sos do mieszanki sałat lub sałaty lodowej.

Niby ciągle można by przyrządzić taką masłową ze śmietaną, ale dzisiaj wydaje mi się to bardzo ekstrawaganckim pomysłem, a spróbowanie tego dania wymagałoby sporej odwagi.

Kilkakrotnie natrafiłam już na różnych guru od gotowania, którzy mówili, co zdaniem kulinarnych autorytetów, albo może tylko ich samych, dokładnie nie pamiętam, obecnie modnie wkładać do garnka i wykładać na talerz.

Pomyślałam, właściwie, ciekawy pomysł. Żeby nauczyć się czegoś nowego. Częściej jeść to, co lubię. Zmusić (o tak!) do gotowania zdrowiej. Postanowiłam jednak sama być swoim guru i tak powstała poniższa lista . Kulinarną czernią tej jesieni i zimy będą:

jabłka
kasze
kurczak (wszystko, tylko nie filet!)
kuchnia rosyjska
zupy

Zacznę od zupy. Jest naprawdę przepyszna. Dotychczas kawałki cebuli pływające w bulionie nie wydawały mi się zbyt apetyczne i zupę cebulową jadałam i gotowałam jedynie w wersji miksowanej. Dla tego przepisu robię wyjątek. Planowałam część zamrozić, na jakąś chwilę lenistwa, ale się nie udało. Czy jako zachęta wystarczy, jeśli napiszę, że jadłam ją trzy dni pod rząd?

Zupa cebulowa

Zupa cebulowa
przepis według tej strony

Składniki:
(dla 4 osób)

4-5 dużych cebul (białe lub czerwone, lub pół na pół – ja tak zrobiłam)
2-4 gałązki świeżego tymianku (dałam suszony)
3-5 listków laurowych
3-5 ząbków czosnku (nie dałam)
sól, pieprz
2-3 łyżki mąki
1-2 filiżanki (cups) wina*
8 uncji bulionu wołowego (moim zdaniem ok. 1,25 l, dałam warzywny)

do grzanek: bułka, żółty ser


*Spór białe czy czerwone trwa. Miałam czerwone i takie dałam.

Wykonanie:
  1. Cebulę posiekać, ogólnie rzecz biorąc, na takie kawałki, jakie macie ochotę jeść. Na ogniu rozgrzać sporą łyżkę masła, wrzucić cebulę, tymianek, liście laurowe. Nie mieszać, aż do momentu, kiedy cebula stanie się szklista. Dodać czosnek. Smażyć, już mieszając, dalej, jeżeli coś się lekko przypali, to nawet lepiej, skarmelizowane części nadadzą zupie smak. Dodać sól i pieprz.
  2. Nalać wino, gotować do momentu, aż prawie wyparuje. Jeżeli używaliśmy świeżych ziół, wyjąć je z cebuli. Posypać ok. 2 łyżkami mąki, wymieszać, gotować chwilę, aż mąka się wchłonie i straci surowy smak. Jeżeli jest to konieczne, można trochę rozprowadzić bulionem. Dodać resztę bulionu, gotować 20-30 min. bez przykrycia. Część płynu powinna wyparować, a zupa zgęstnieć. Jeżeli uznamy to za wskazane, dodać jeszcze trochę mąki, pamiętając, by rozprowadzić ja wcześniej w odrobinie wody lub bulionu.
  3. Bułkę pokroić w kromki, położyć na nie po plasterku sera. Zupę rozlać do miseczek, na każdej położyć po grzance (lub więcej, w zależności od wielkości grzanek i miseczek), zapiec w piekarniku, aż ser się rozpuści i zacznie bąbelkować. Można to też zrobić w mikrofalówce. Jak widać na zdjęciu, ja grzanki zrobiłam osobno, ale nie polecam, bo bułka za mało potem nasiąkała zupą.

Zupa cebulowa

niedziela, 9 sierpnia 2009

Samosy. Pierożki indyjskie


samosy z ziemniakami i groszkiem

Kiedy zdarza mi się tłumaczyć obcokrajowcowi, co to są pierogi, zazwyczaj wdaję się w dość zawiłe i pokrętne wyjaśnienia. Odkąd, nie tylko politycznie, ale także kulinarnie, otwarliśmy się na świat, ratunek, który zwykle przychodzi mi do głowy, to odpowiedź „coś w rodzaju ravioli”. A przecież, chociaż akurat ruskie (sic!), z kaszą gryczaną czy z kapustą i grzybami, są charakterystyczne dla naszej kultury, to rodzina pierogowatych na nich i na ravioli się nie kończy. Są przecież pielmieni, empanadas, kołduny, pierożki chińskie, żydowskie kreplach oraz właśnie samosy, smażone w głębokim tłuszczu pierożki indyjskie.

Samodzielnie przygotowane samosy należą do moich ulubionych dań. Po raz pierwszy robię je jednak z klasycznym nadzieniem, a przynajmniej tym, najczęściej jako farsz, obok mięsa, podawanym, czyli z ziemniakami i groszkiem. Jeżeli potrzebowalibyście inspiracji przy dalszych próbach, to dotychczas w czołówce wypełnień znalazły się: pół na pół kukurydza i cebula (może brzmi dziwnie, ale uwierzcie mi, to jest pyszne), boczek + ser + śmietana, pomidorki + mozzarella + bazylia + oliwki + gęsty sos pomidorowy. Tego typu danie aż zachęca do eksperymentów i na pewno będę jeszcze szukać nowych smaków.

Przy tych temperaturach, stanie nad garnkiem z gorącym olejem nie wydało mi się specjalnie pociągające, więc pierożki upiekłam. Próba była dość udana i na pewno, w chwilach lenistwa, będę do wersji piekarnikowej wracać, chociaż wolę samosy z oleju, bo te pieczone w piekarniku są mniej soczyste i chrupiące. Przygotowanie tego dania może nie zajmuje pięciu minut, ale też nie jest jakieś szczególnie czasochłonne, zwłaszcza, kiedy dojdziecie do wprawy w klejeniu i użyjecie do smażenia dużego garnka. Polecam, mam nadzieję, że samosy staną się także jednym z Waszych ulubionych dań.

samosy z ziemniakami i groszkiem

samosy z ziemniakami i groszkiem

samosy z ziemniakami i groszkiem

Samosy z ziemniakami i groszkiem
przepis na 16-20 sztuk

Ciasto:
300 g mąki
4 łyżki oleju/ghee
200 ml wody
łyżeczka soli


Nadzienie:
4 średnie ziemniaki
1/2 szklanki groszku (może być mrożony, ale błagam, nie z puszki)
1/2 średniej cebuli
2 cm kawałek imbiru, startego
przyprawy: kumin, kolendra, słodka i ostra papryka, kurkuma (lub gotowa mieszanka garam masala + kurkuma, bo musi być żółto!)


Wykonanie:
  1. Przygotować nadzienie: ziemniaki obrać, ugotować na półtwardo (ok. 15 min). Pokroić w kostkę.
  2. Na patelni rozgrzać olej lub ghee, na jeszcze zimny tłuszcz wrzucić przyprawy i imbir, chwilę posmażyć. Dodać cebulę, kiedy trochę się zeszkli, ziemniaki i groszek. Smażyć, aż groszek zmięknie. Dosolić. Nie podaję ilości przypraw, bo zawsze sypię „na oko”, ale moim zdaniem wszystkiego ok. 1/2 łyżeczki, tylko ostrej papryki mniej, chyba że lubicie.
  3. Składniki ciasta zagnieść. Ciasto ma być dość miękkie, ale nieklejące. Podzielić je na 8-10 kulek. Każdą kulkę rozwałkować na koło o średnicy ok. 12 cm, podzielić na pół. Nałożyć farsz i złożyć zgodnie z instrukcją obrazkową.
  4. Gotowe samosy smażyć w głębokim oleju na złoty kolor. Można też upiec w piekarniku ok. 20 min. w 180 stopniach C. Żeby pierożki za bardzo się nie zeschły, z obu stron posmarowałam je olejem. Jeżeli macie tak samo kiepski piekarnik jak ja i po większej części pieczenia okaże się, że tylko dolna część pierożka jest przyrumieniona, to po prostu je obróćcie.
  5. Samosy podawać z raitą, chutneyem lub po prostu jogurtem wymieszanym z czosnkiem i przyprawami, które lubicie.
samosy z ziemniakami i groszkiem

samosy z ziemniakami i groszkiem

czwartek, 23 lipca 2009

Alu kofta. Jak ziemniaki i kalafior, to nie tylko z jajkiem




Moja siostra wyprowadza się z domu do innego miasta. Przed wyjazdem powiedziała, że mam wreszcie napisać o czymś łatwym, żeby miała co gotować. A ja na to, że wszystko tu jest łatwe. A ona, że tak, ale...

No a ja wiem, bo też nie zawsze jem to anchois czy suszone pomidory. Więc dzisiaj będzie swojsko i bez wydziwiania. Zgodnie z życzeniem, również wegetariańsko. Kalafior i ziemniaki.

Mała dygresja, bo nie mogę się powstrzymać. Czy zauważyliście, jaki kalafior jest piękny? Jak mu się przyjrzeć z bliska, to cały składa się z malutkich białych kwiatuszków. Pomysł na relaks: wycieczka szkłem powiększającym po powierzchni kalafiora. A wiecie, że można go chrupać również na surowo?

Wracając do właściwej treści, dzisiejsze danie, to warzywne kulki alu kofta, podobne do tych, które jadłyśmy niedawno razem w indyjskiej restauracji. Tam były prawie wielkości piłek tenisowych i w sosie curry, u mnie są nieco mniejsze niż piłeczki do ping ponga (i tak jest, moim zdaniem, lepiej) i z sosem pomidorowym tym razem, ale na pewno pomyślę, jak odtworzyć ten z restauracji. Wersja, którą przyrządziłam wypadła bardzo łagodnie w porównaniu do oryginału, więc jeżeli lubicie ostre dania, proponuję dodać więcej przypraw niż w przepisie.

Więc dzisiaj na obiad: kalafior i ziemniaki. Czy o to chodziło?



Warzywne kulki alu kofta
przepis za: Kulinarny atlas świata. Indie południowe i środkowe (bezpłatny dodatek do Gazety Wyborczej)

Składniki:

Kulki:
Zrobiłam z trochę mniejszej ilości i wyszło ok. 15 kulek.
5 ziemniaków
pół kalafiora
10 dag mąki z ciecierzycy lub pszennej (dałam pszenną)
3 łyżki posiekanej świeżej kolendry (dałam pietruszkę)
sól
pieprz
garam masala
olej do smażenia


Sos:
1 kg posiekanych pomidorów bez skórki (m0gą być puszki, ja dałam jedną puszkę i moim zdaniem to wystarczy dla 3 osób)
1 łyżka ghee (dałam trochę oleju i trochę masła)
1 łyżeczka startego imbiru
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka kuminu
sól
pieprz
chili
1 mały jogurt


Wykonanie:
  1. Przygotować sos: do gorącego ghee dodać imbir i chili, jak zapachnie, dodać resztę przypraw i chwilę smażyć, mieszając. Dodać pomidory i dusić na małym ogniu, aż sos będzie gesty. Przetrzeć przez sitko*, wymieszać z jogurtem.

    *i ja to zrobiłam, chociaż moje sitko ma, naprawdę nie przesadzam, z sześć centymetrów średnicy. Jeśli po prostu zmiksujecie pomidory, to nie będzie to samo, bo nadal konsystencja nie będzie całkiem gładka, a o to chodzi, jeżeli sos ma idealnie obklejać kuleczki. Jeżeli więc nie chce Wam się przecierać, to moim zdaniem lepiej użyć przecieru pomidorowego (nie mylić z koncentratem!).

  2. Ziemniaki i kalafior podgotować na półtwardo. Zetrzeć na tarce z dużymi oczkami, wymieszać z resztą składników, dobrze wyrobić. Z masy formować kulki, smażyć w gorącym oleju na rumiano. Nie wiedziałam, jak głęboki ten olej ma być, więc smażyłam na takim na wysokość 1-1,5 cm i myślę, że było w porządku. Podawać z ciepłym sosem pomidorowo-jogurtowym. Jeżeli poprzedniego dnia przygotujecie sos i podgotujecie warzywa, to będzie to naprawdę szybki obiad.