Pokazywanie postów oznaczonych etykietą piekarnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą piekarnia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Drożdżówki z ulicy Stolarskiej





Jeżeli jakiś turysta przypadkowo zabłąka się na ulicę Stolarską w Krakowie, ma dużą szansę natrafić na dość niezwykły w naszych czasach widok: przed jednym z budynków będzie stała spora grupa ludzi. Stała i czekała. Co zawsze mnie dziwiło, bez zniecierpliwienia i bez przepychania, z doskonałą zgodą na to, że taka musi być kolej rzeczy (choć możliwe, że po prostu nie trafiłam na ten właściwy moment). Przypadkowy przechodzień prawdopodobnie szybko odkryje to, co każdy, nawet przyjezdny Krakus z krótkim stażem dobrze wie: ten tłumek w gruncie rzeczy nie ma się do czego pchać, bo za kilka chwil może mu być odebrana nadzieja, albo, co spotyka pewnie mniejszość, ulicę Stolarską opuszcza z przepustką do ziemskiego raju, bo budynek, przed którym tłumek stoi, to Konsulat Amerykański. Jeśli jednak nie interesuje nas chwilowo podróż do Stanów, to ta część ulicy jest raczej nieciekawa, brakuje jej klimatu i tajemnicy, znajdujące się także w okolicy konsulaty (chyba) niemiecki, francuski oraz luksusowy salon piękności wyznaczają prymat zasobnego zachodniego świata nad romantyczną ruinkowatością, która króluje zaledwie kilka kroków wcześniej.

Bo wchodząc w Stolarską od strony Małego Rynku przez chwilę wielbiciele malowniczych ruder i rozsypujących się kamienic (tacy jak ja), mogą poczuć przyjemne mrowienie w brzuchu. Pierwsze po lewej witają nas zatrzaśnięte na głucho okiennice, a gdzieś pomiędzy rynną a kruszącym się murem można dostrzec opuszczoną pajęczynę. Dalej jest przyjemna kawiarnia o bardzo długiej nazwie*, a jeszcze parę budynków dalej, po prostu Cukiernia. Wcale się nie zdziwię, jeśli przypadkowy turysta ominie to miejsce. Chyba, że jest poszukiwaczem mocnych wrażeń lub ma sentymentalną naturę, bo wielki bukiet sztucznych róż w witrynie, od pierwszej chwili może wywołać nostalgię za dawno minionymi czasami, tym większą, im mniej się miało z nimi do czynienia. W przeciwieństwie do lodziarni, o której kiedyś pisałam, tutaj nie ma mowy o wyreżyserowanym peerelowskim uroku, tutaj wszystko po prostu jest takie, jakie było kiedyś, mimo kilku nowszych gadżetów oraz niepasującej do wspomnień, bo bardzo miłej pani sprzedawczyni, która zakupione ciastka spakuje w cienki szary papier (prawdziwie szary, nie beżowo-brązowy, zwany szarym), a potem (ha, jednak coś się zmieniło) włoży do małej foliowej reklamówki. Cukiernia słynna jest z powodu obojętnych mi marcepanków, bo to, co dla mnie się liczy, to sprzedawane na wagę drożdżówki z serem. Drożdżówka, nawet jeśli się tak z początku nie wydaje, zawsze jest ogromna, a ciasto jednocześnie zbite i mięciutkie, niezbyt słodkie, serowe nadzienie trochę grudkowate, a całość polana lukrem, który podstępnie atakuje palce z każdej strony i skutecznie utrudnia spożycie ciastka w plenerze. Muszę uczciwie przyznać, że moje rodzeństwo, poczęstowane kiedyś tymi drożdżówkami, nie wyraziło takiego zachwytu jak ja, ale a) M. nie smakował jakby niedopieczony ser, który mnie właśnie smakuje b) P. zamiast drożdżówki z serem wziął z makiem, bo myślał, że to o niej mowa. Faceci!

Dzisiejszy przepis to moja wersja brioszek, które zaproponowała Viridianka w ramach 74 Weekendowej Piekarni. Są zupełnie niepodobne do drożdżówek opisywanych powyżej, jednocześnie bardziej kruche i puszyste, ale warto spróbować i jednych i drugich.

*Pierwszy lokal na Stolarskiej po lewej stronie idąc od Małego Rynku



Brioszki à la drożdżówki z serem

Składniki:

ciasto:
2 łyżeczki suchych drożdży instant
2 łyżki ciepłej wody
500 g mąki
50 g cukru
1 i 1/2 łyżeczki soli (ja dałam 1 łyżeczkę)
5 jajek (+ 1 jajko do smarowania wierzchu)
350 g niesolonego masła, bardzo miękkiego (i to chyba jeden z niewielu wypadków, kiedy warto mieć mikrofalówkę)


masa serowa:
400 g twarogu do sernika
100 g cukru
2 łyżeczki cukru waniliowego
30 g masła
1 żółtko


lukier:
12 łyżek cukru pudru
2-3 łyżki gorącej wody


Wykonanie:
  1. Ciasto: drożdże wymieszać z ciepłą wodą i odstawić na 10 - 15 minut (po tym czasie drożdże powinny się spienić, jeśli nic się nie dzieje, należy powtórzyć z innymi drożdżami). Do dużej miski przesiać mąkę, dodać rozpuszczone w wodzie drożdże, cukier, sól i 3 jajka. Składniki wymieszać drewnianą łyżką. Stopniowo dodawać pozostałe 2 jajka, wyrabiając ciasto ręką. Wyrabiać przez około 10 minut aż ciasto będzie gładkie i elastyczne. Można też wyrabiać mikserem, specjalnym hakiem do ciasta drożdżowego, początkowo na wolnych obrotach, później zwiększyć do średnich.
  2. Stopniowo dodawać masło, po dwie łyżki, mieszając lub miksując. Szybko dodawać kolejne 2 łyżki masła, jak tylko poprzednie zmiesza się z ciastem. Miskę przykryć przeźroczystą folią i odstawić w ciepłe miejsce bez przeciągów, do czasu aż podwoi swoją objętość, na około 1 i 1/2 do 2 godzin. Uderzyć pięścią w ciasto, ponownie przykryć i wstawić do lodówki na noc.
  3. Masa serowa: cukier zmiksować z masłem, żółtkiem i cukrem waniliowym, a następnie stopniowo dodawać ser i miksować, aż wszystkie składniki się połączą.
  4. Ciasto rozwałkować na lekko posypanej mąką powierzchni, na prostokąt o wymiarach około 30 x 45 cm, cienki na 1/2 cm. Rozsmarować masę serową. Złożyć krótsze boki ciasta do środka, tak aby spotkały się pośrodku, przekroić ciasto w tym miejscu na dwie części. Każdą połówkę pokroić w poprzek na 12 pasków (lub 8). Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, w odległości 2 cm od siebie. Luźno przykryć folią i odstawić do wyrośnięcia na około 1 i 1/2 godziny.
  5. Piekarnik nagrzać do 190 stopni. Wierzch ciasta posmarować lekko roztrzepanym jajkiem. Piec na złoty kolor przez około 15 - 20 minut. Studzić na blasze ustawionej na metalowej kratce. Wystudzone posmarować lukrem (cukier puder zmieszać z gorącą wodą).

poniedziałek, 4 stycznia 2010

A jeśli ideał jednak istnieje?


Chleb metodą Jima Lahey'a

Marzenie o upieczeniu prawdziwego chleba, z rumianą, chrupiącą skórką i puszystym miąższem z uwięzionymi bąbelkami powietrza, towarzyszyło mi chyba od czasu, kiedy w ogóle zaczęłam gotować.

Pierwszy samodzielny chleb, który pamiętam, upiekłam wspólnie z tatą, z przepisu z Kuchni polskiej. Ciekawe, czy oprócz mnie, ktoś jeszcze to sobie przypomina? Miał nieco zbyt spieczoną skórkę, ale był całkiem smaczny.

Zaczęłam też kolekcjonować wszystkie przepisy na chleb, które udało mi się znaleźć. Nie szukałam ich specjalnie, ale wszystko na temat pieczywa, co wpadło mi w ręce, uważnie czytałam, niektóre artykuły zachowywałam, a inne tylko starałam się zapamiętać.

Studia te były prowadzone oczywiście w celu upieczenia bochenka idealnego, więc z niespecjalnie dużą, ale jednak pewną regularnością, przez okres pewnie kilkunastu (a 10 to już na pewno) lat podejmowałam takie próby. Większości nie można nazwać zupełnie nieudanymi, bo upieczone przeze mnie chleby były jadalne, czasem nawet całkiem smaczne, ale miały dwie wady: nie wyglądały jak chleb i nie smakowały jak chleb.

Jakiś czas temu u Liski pojawił się wpis dotyczący nowej, rewolucyjnej metody pieczenia chleba. A efekt miał być oszałamiający. Eksperyment wymagał poświęcenia jedynie kwadransa faktycznej działalności twórczej i niecałego pół kilo mąki.

Po raz pierwszy w życiu z pieca wyciągnęłam chleb marzeń. Tak. Wyglądał jak chleb i smakował jak chleb. Chyba ciężko mi będzie wypróbować jakieś przepisy nie opierające się na tej metodzie, bo to ideał zarówno dla leniwych, jak i początkujących. Dotychczas robiłam go dwa razy i za każdym razem był dokładnie taki, jak powinien. Jednak on również ma, niestety, dwie wady: przygotowanie wymaga przestrzegania przynajmniej podstawowych zasad BHP (żeliwne naczynie, w którym piecze się chleb, po nagrzaniu w piekarniku jest naprawdę bardzo gorące), a z tym bywa ciężko, ale i tak mam szczęście, że moją rękę zdobi tylko jedno malutkie oparzenie. A ta druga wada? Zjada się go znacznie więcej niż chleba z piekarni. Ale, trawestując kultową cytatę: Nothing is perfect.

PS Ciasteczka na styczeń oczywiście będą, ale ponieważ ostatnio były właściwie same ciasteczkowe przepisy, postanowiłam ich premierę trochę przesunąć.

Chleb metodą Jima Lahey'a

Chleb metodą Jima Lahey'a
(Opisuję tak, jak ja to robiłam. Więcej wskazówek na White plate)

Składniki:

400 g mąki
3 g drożdży
350 ml wody
2 łyżeczki soli


Wykonanie:
  1. Mąkę wsypać do sporej miski, dodać sól. Drożdże rozpuścić w ciepłej wodzie, mieszaninę dolać do mąki, mieszać łyżką 20 sekund. Ja rozumiem to tak: aż składniki się połączą. Przykryć ściereczką i zostawić w temperaturze pokojowej na 12-18 godzin.
  2. Po tym czasie przełożyć ciasto na stolnicę, obficie posypaną mąką (ciasto jest bardzo lepiące), z wierzchu również obficie posypać mąką i rozwałkować na kwadrat o boku 35 cm (ale oczywiście bez przesady z dokładnością), złożyć na 4 (czyli na kwadrat o boku 18 cm). Jeszcze raz obficie posypać mąką, przykryć ściereczką i zostawić na godzinę do wyrośnięcia.
  3. Piekarnik rozgrzać do 225 stopni. W piekarniku (jeszcze zimnym) umieścić żeliwne naczynie z pokrywką i pozwolić, by się nagrzało.
  4. Nagrzane naczynie wyjąć z piekarnia i przełożyć do niego wyrośnięte ciasto, przykryć pokrywką, z powrotem umieścić w piekarniku. Po dwudziestu minutach przykrywkę usunąć i dopiekać jeszcze 10-20 minut, aż skorka będzie rumiana.
  5. Wyjąć z piekarnika, wyjąkać "wow" i chwycić za nóż, by przekonać się, czy środek jest równie spektakularny. Albo po prostu wystudzić na kuchennej kratce.

niedziela, 4 października 2009

Weekendowa piekarnia #45 i jesienne spacery. Kasztany i czosnek.




Zdarza Wam się czasami, że jedna mała rzecz odmienia cały dzień? To może być drobiazg, który dla kogoś innego nie miałby żadnego znaczenia.

Tamtego dnia, to były kasztany.

W Krakowie kasztanowce widoczne są właściwie wszędzie.. Jak Planty (to ten park otaczający Rynek) długie, kasztanowcem jest chyba co drugie drzewo. Liście i łupiny rzucają się w oczy na każdym kroku.

Właśnie. Drzewa, liście i łupiny. Nie kasztany. Tą częścią Plant, którą zwykle chodzę, przechodzą też codziennie tłumy przedszkolaków, uczniów, studentów, starszych pań z pieskami i panów z laptopami, wszyscy po prostu. Jeśli tylko nieznaczna cześć z nich zbierze po jednym kasztanku, okaże się, że dla mnie nie ma już nic. Zwykle, jeżeli udawało mi się znaleźć chociaż jednego, było to bardzo radosne wydarzenie.

Pewnego dnia, przechodząc obok niezbyt zachęcającej bramy, na placu który się za nią znajdował, zobaczyłam je. Nie tylko łupinki i liście, ale ka-szta-ny. Po krótkiej chwili wahania (no bo jak to dorosły człowiek może tak po prostu, bez żadnego uzasadnienia, zbierać kasztany?), weszłam i zaczęłam wrzucać je do woreczka, który, niestety, musiało opuścić drugie śniadanie, Mijający mnie robotnicy pewnie myśleli, że jestem jakąś pomyloną przedszkolanką, pukając się przy tym w czoło. Dołączyli do mnie starsi państwo, ci się uśmiechnęli i powiedzieli, że oni zbierają dla wnuka.

Oczywiście, jak to zwykle bywa, po tym szczęśliwym przypadku, znalazłam jeszcze wiele kasztanów. W innej bramie (chodzenie po bramach stało się ostatnio moim hobby). W innej niż zwykle części Plant. W tej części Plant, gdzie nigdy ich dla mnie nie starczało. Co chwila słyszę wokół mnie dźwięki zielonych kolczastych kulek, które, upadając na asfaltowe alejki, wyrzucają błyszczące cuda. A chociaż mam ich już tyle, to i tak zwykle nie mogę się powstrzymać, podnoszę chociaż jednego i obracam w dłoniach idąc dalej. Kiedy dochodzę do domu i muszę poszukać kluczy, zazwyczaj kolejny kasztan zasila kolekcję rzeczy niezbędnych w mojej torebce. Nie jest to jednak porównywalne z tym pierwszym razem, kiedy zbierałam je na pustym placu, zamiast, jak to miałam w planach, przykładnie zmierzać w kierunku pracy.

Przechodzę już do przepisu, który zawiera punkt, który też mnie bardzo ucieszył. Ogromnie lubię, kiedy przepis twierdzi, że trzeba rzucić blachą o podłogę, żeby wyrównać ciasto. Albo można podzielić czekoladę na kawałeczki, uderzając nią o kuchenny blat. Chlebek z regionu Vandée, który pieczony jest w ramach 45 Weekendowej Piekarni, wymaga przywalenia w niego deseczką. Jak można się było oprzeć i to stracić? Do tego jest niezwykle prosty w wykonaniu i nawet tak niedoświadczona piekarka jak ja, nie miała się czego obawiać. Podaję przepis tak jak ja to robiłam (zmiany wynikały głównie z braków – czosnku i czasu), oryginał i zdjęcia kolejnych etapów przygotowań, u mnie zdjęcia są dość skąpe, bo rodzina zaczęła się niecierpliwić, u gospodyni tej edycji Weekendowej Piekarni, Zapbook.



Chleb z regionu Vandée
Przepis z książki Tous les pains Basila Kamira

Składniki:

Ciasto:
300 g mąki
180 ml ciepłej wody
20 g drożdży
7,5 g soli (ok. 1,5 łyżeczki)

Nadzienie:
6 ząbków czosnku, drobno posiekanych (ja przepuściłam przez praskę)
100 g masła
sól, pieprz


Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki ciasta wymieszać, zagniatać, aż ciasto będzie gładkie i elastyczne, przykryć wilgotną ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce. U mnie leżakowanie trwało 45 min.
  2. Z ciasta wypuścić powietrze uderzając w nie dłonią, podzielić na dwie kule, z których uformować bagietki, przełożyć je na blachę do dalszego leżakowania, u mnie na ok. 30 min.
  3. Masło wymieszać z pozostałymi składnikami nadzienia.
  4. Piekarnik nagrzać do 240 stopni Celcjusza, wstawiając miseczkę z wodą.
  5. Bagietki naciąć w kratkę, wstawić do piekarnika na 10 min.
  6. Na wpół upieczone bagietki przycisnąć mocno drewnianą deseczką, przeciąć wzdłuż na pół i obficie posmarować masłem czosnkowym, przykryć i wstawić do piekarnika na 15-20 min. Jeżeli zaczęłyby się za bardzo rumienić , zmniejszyć temperaturę do 180 stopni.
  7. Ja podałam chlebki z sałatką z pomidorów (czyli w praktyce pomidorem z cebulką ;) . Zniknło wszystko do ostatniego okruszka.




niedziela, 2 sierpnia 2009

"Śniadanie na trawie" a kwestia croissantów


Croissants

Przyjrzeliście się kiedyś, co jedzono podczas Śniadania na trawie? Wygląda na to, że niewiele, z koszyka wypada parę brzoskwiń, trochę czereśni, obok smętnie leży jakaś kajzerka. Można by zaryzykować, że obraz pokazuje scenę już po posiłku, ale w takim razie, gdzie brudne kubki i talerzyki, papierki i serwetki? Wygląda na to, że to nie jedzenie było dla bohaterów scenki najważniejsze, jednak retorycznie zapytam: czy mogłyby się tam pojawić croissanty?

Otóż, raczej jest to mało prawdopodobne. Obraz pochodzi z 1863 roku, a chociaż słynny dziś rogalik był już wtedy we Francji znany (przywiozła go nieszczęsna królowa Maria Antonina), to pierwsze drukowane przepisy na ten przysmak pojawiają się dopiero na początku XX wieku.

Mimo, że dzisiaj pewnie mało kto pamięta o jego wiedeńskim rodowodzie, a croissant stał jednym z symboli kulinarnych Francji, to on sam, swojego pochodzenia wcale nie kryje. Tego typu wypieki, ni to pieczywo, ni to ciasto, nazywane są po francusku "viennoiserie" (od Vienne, czyli Wiedeń). Co ciekawe, w historii croissantów jest również wątek polski, bo po raz pierwszy wiedeńscy piekarze wykonali je dla uczczenia zwycięstwa Sobieskiego. Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej o ciekawej historii pysznego rogalika, to możecie to zrobić na przykład tutaj.

A ja przechodzę już do rzeczy, bo chociaż bohaterowie Maneta, przynajmniej tamtego poranka, przywiązywali małą wagę do jedzenia, to ze mną jest całkiem inaczej i nie mogłam się doczekać, aż croissanty wreszcie będą gotowe, a proces przygotowania, niestety, trochę trwa. Ciasto wykonałam według instrukcji słowno-obrazkowej Liski i postępując zgodnie z jej radami, okazało się to naprawdę nietrudne. Może nie łatwe, ale naprawdę niezbyt trudne. Próbowałam już wcześniej robić takie typowe ciasto francuskie, w smaku było nie najgorsze, ale zawsze w trakcie wałkowania masło gdzieś tam wypływało po bokach, placek był nierówny i nie czułam się z wypieku zadowolona. Tym razem nic nie wypłynęło, a ciasto po ostatnim wałkowaniu niespodziewanie okazało się być idealnym (no, prawie) prostokątem i było cudownie jedwabiste w dotyku, musiałam się powstrzymywać, żeby go nie głaskać, bo to by mu mogło jednak zaszkodzić.

W przygotowania trzeba włożyć trochę wysiłku, ale warto spróbować, bo satysfakcja jest ogromna, no i za cały Wasz trud otrzymujecie nagrodę w postaci cudownego, maślanego smaku, który trudno znaleźć w kupnym rogaliku. Samodzielnie wykonywane croissanty mają jedną wadę: ponieważ przed włożeniem do pieca muszą dwie godziny rosnąć, aby naprawdę zjeść je na śniadanie, trzeba wstać baaardzo wcześnie.

Croissants

Croissants

Oryginalny przepis, wraz z instrukcją obrazkową, znajdziecie w Pracowni Wypieków.

Składniki:
(zrobiłam z połowy)

28 g świeżych drożdży
3 i 3/4 szklanki mąki pszennej
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka soli
1 szklanka mleka


oraz: 500 g zimnego masła

Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki (oprócz masła) miksować na małych obrotach 1-2 minuty. Jeżeli ciasto jest za suche, dodać trochę mleka (maksymalnie 3 łyżki). Miksować dalej na najwyższych obrotach przez 3 minuty. Oczywiście można też zagnieść. Ciasto zawinąć w folię i włożyć na noc do lodówki (rośnie!).
  2. 500g masła zmiksować. Ciasto rozwałkować na, mniej więcej, prostokąt o wymiarach 25x42 cm. Na środku położyć masło, przykryć jednym bokiem, potem drugim, zlepić górną i dolną cześć paczuszki tak, żeby nie było widać masła.
  3. Rozwałkować ciasto na prostokąt o wymiarach 65x35 cm, a następnie złożyć na 3 części, zakładając jeden bok na drugi, tak jak poprzednim razem (tylko oczywiście nie kłaść masła na środek). Owinąć folią, włożyć do lodówki na 2 godziny. Operację powtórzyć (łącznie z leżakowaniem w lodówce).
  4. Ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 65x35 cm i złożyć na 4: najpierw dwa boki do środka, a potem całość na pół (na kształt portfela). Zawinąć w folię i włożyć do lodówki na co najmniej 2 godziny. W tej postaci ciasto może leżeć w lodówce do kilku dni. Oczywiście na każdym etapie, jeśli jest to konieczne, podsypujemy ciasto mąką.
  5. Ciasto podzielić na 2 części, rozwałkować. Proponuję pociąć najpierw na pasy kilkunastocentymetrowej szerokości, a potem te pasy w trójkąty, powiedzmy, równoboczne lub równoramienne, ale może macie jakiś własny patent. Zwinąć na kształt rogalika.
  6. Gotowe croissanty ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i zostawić na dwie godziny do wyrośnięcia.
  7. Piekarnik nagrzać do 220 stopni C. Croissanty posmarować żółtkiem rozmieszanym z odrobiną soli. Piec 10-12 min.
Uwagi Liski:

  • ciasto na każdym etapie wałkowania musi by zimne, dlatego jeżeli klei się do wałka, trzeba podsypać je mąką i schłodzić w lodówce, a potem kontynuować;
  • rogaliki powinny rosnąć dwie godziny, bo wpływa to na listkowanie, więc nie próbujcie tego czasu skracać!

Uwagi moje:

  • przestrzegajcie czasu pieczenia, bo w takiej temperaturze trwa to krótko i ciasto szybko się przypala;
  • no dobrze, przyznaję się, miałam pewien niedosyt, bo kształt nie był idealny, ale to na moje własne życzenie. Jeśli chcecie uniknąć efektu rozklejania się, trójkąty, które zwijacie, muszą być raczej długie, a zwinięty rogalik powinien "siedzieć" na swoim końcu;
  • moje rogaliki miały podstawę ok. 12 cm i były mniejsze niż te, które można zwykle kupić, więc jeżeli zależy Wam na dużych rogalikach, to sugerowałabym podstawę długości ok. 15 cm.

Przyznaję się, że:

  • nie miałam tyle czasu, żeby na pierwszym etapie zostawić ciasto w lodówce na noc i były to tylko jakieś 4 godziny;
  • rozwałkowywałam niezbyt zgodnie z podanymi rozmiarami, bo zrobiłam z połowy składników i nie bardzo wiedziałam, jak się do tego odnieść, co było dość wygodne.

Croissants

niedziela, 19 lipca 2009

Nareszcie bułka z masłem. Weekendowa Piekarnia #40






Miałam napisać, że pada. I że jest zimno. Ale w końcu można napić się z przyjemnością herbaty. Albo... rozmrozić wreszcie lodówkę. Albo coś upiec, nie czując się w kuchni, jak w łaźni parowej. Na szczeście się przejaśniło. Z pieczenia jednak nie zrezygnowałam.

Tadam! Z dumą i radością prezentuję Wam moje pierwsze bułki. A właściwie podkarpackie proziaki. Byłoby przekłamaniem, że są to pierwsze bułki, jakie w ogóle kiedykolwiek upiekłam. Na pewno jednak pierwsze od bardzo dawna, które nadają się nie tylko do jedzenia, ale i do prezentacji.
W związku z tym, chyba mogę uznać, że "Bułka z masłem" została oficjalnie otwarta.

Przepis na proziaki podała Muffingirl, która jest w tym tygodniu gospodynią Weekendowej Piekarni. Na jej blogu możecie też przeczytać, o co właściwie z tymi proziakami chodzi. Bułeczki są naprawdę śliczne, wyjątkowo łatwe i szybkie do zrobienia, a podczas pieczenia robi im się w połowie apetyczne pęknięcie. Bardzo polecam, nie sposób tutaj niczego zepsuć.

PS W piątek rano, zaraz przed wyjściem do pracy, siedziałam sobie i dumałam (hmm, tak, zwykle zostaje mi kilka wolnych minut na dumanie) i nagle mnie olśniło. Proziak to nic innego, jak swojski z nazwy, jak wtedy myślałam, prosiak, który przywiozła mi z podkarpackiej wycieczki koleżanka, nie dalej jak dwa tygodnie temu. Dzięki Aniu :) Przygotuj się jutro na degustację mojego "prosiaka".



Podkarpackie proziaki

przepis z Kuchni Doliny Strugu
proporcje na 40 sztuk (ja zrobiłam z połowy i wyszło mi 15 proziaków, więc może były większe niż przepis przewiduje)

Składniki:

1 kg mąki
pół litra zsiadłego mleka (dałam kefir)
1,5 łyżeczki sody
1 łyżeczka soli
2-3 jajka


Wykonanie:

Do miski wlać kefir, dodać pozostałe składniki, długo wyrabiać (ja robiłam to już na stolnicy). Rozwałkować ciasto na 1,5-2 cm i szklanką wykrawać proziaki. Piec na blasze (korzystając z rady Muffingirl, upiekłam na papierze do pieczenia) w 170 stopniach C, 15-20 min., z obu stron, aż będą rumiane. Nie wiem, czy o to właśnie chodziło, ale po prostu jak bułeczki były już od dołu przyrumienione, to odwróciłam je na drugą stronę.

bułka z masłem

bułka z masłem