Tylko dla osób o mocnych nerwach i ugruntowanych przekonaniach
Nawet przy założeniu, że lubicie święta, to jest to zwykle bardzo stresujący okres. Najpierw, przez minimum dwa tygodnie, trzeba intensywnie sprzątać, gotować, biegać za prezentami (lub o tym wszystkim intensywnie myśleć, co też jest stresujące), aby potem przez dwa dni z kawałkiem ten porządek sukcesywnie rujnować, a przygotowane i wyczekiwane cały rok rzeczy zjadać; aby trzeciego dnia odczuwać wstręt na sam widok tych pysznych potraw i w co dramatyczniejszych wypadkach można już pędzić do sklepów wymieniać otrzymane przedmioty na inne*, przedzierając się przez sterty jeszcze niesprzątniętych, wczoraj tak bardzo pożądanych, a dzisiaj, mimo iż przecenionych o połowę, przez nikogo niechcianych świątecznych gadżecików, wegetujących na sklepowych półkach niczym ilustracja vanitas godna szkolnego podręcznika**.
A do tego, obojętnie, czy święta upłynęły Wam na leniwym oglądaniu wszystkich powtórkowych filmów w telewizji, tudzież nielegalnych nowości na DVD, cudem zdobytych parę dni wcześniej, czy też na męczących posiedzeniach rodzinnych,*** ze szczególnym uwzględnieniem wysłuchania problemów zdrowotnych wszystkich cioć, licytacja kto jest najbardziej chory, gratis, to czeka Was jeszcze najgorsze: dzień PO świętach. Taki jak dzisiaj, szary, beznadziejny, deszczowy dzień, kiedy trzeba zwlec się z łóżka o 7.35 (i tak mam dużo szczęścia) i usiłować przez 7 godzin (znowu mam szczęście) zdusić w sobie poświątecznego kaca nieróbstwa.
A jest jeszcze gorsza wiadomość: za tydzień czeka nas dokładnie to samo.
Jeśli są osoby, których defetystyczny wydźwięk tego tekstu, tak bardzo sprzeczny z pogodnym duchem Bożego Narodzenia, nie powstrzymał od dobrnięcia aż tutaj, to teraz nastąpi wyjaśnienie.
O ile czytelnik bloga kulinarnego (co zbadałam na własnej, niereprezentatywnej, próbie) lubi myśli gładkie, przyjemne i optymistyczne, to pisanie o rzeczach beznadziejnych, gdzie można przedawkować ironię i sarkazm, pławić się w negatywnych przymiotnikach i puszczać wodze fantazji w wymyślaniu niezwykłych i mało dla czytelnika zrozumiałych przenośni, piszącemu dostarcza o wiele więcej satysfakcji i zadowolenia z własnej elokwencji i kreatywności. Więc to jest taki poświąteczny prezent dla mnie.
Jednak jeśli wyjdziemy poza przyjemność pisania i skupimy się na istocie, albo przynajmniej jakiejś jej części, Bożego Narodzenia, to prawda jest taka, że nadal z dziecięcą naiwnością co roku oczekuję świąt z przekonaniem, że będzie to okres radości i beztroski, kiedy dwudniowa cudowna amnezja pozwoli nie pamiętać o codziennych kłopotach, czas radosnego obżarstwa bez skutków ubocznych, pogodnych piosenek w radiu, jeszcze bardziej uśmiechniętych niż zwykle prezenterów w telewizji i lampek wesoło migających na choince (w tym roku nie było, gdzieś się zgubiły).
Są i prezenty, wymarzone i wyczekane, jak te foremki w kształcie anielskich skrzydełek, które dostałam od Bei. Chyba pierwszy raz w życiu coś wygrałam (o co chodzi możecie przeczytać klikając tu) . To wprawiło mnie w świąteczny nastrój o wiele lepiej niż odkurzanie i mycie okien.. Nic więc chyba dziwnego, że musiałam ich (foremek) czym prędzej użyć, przepis na ciastka oczywiście również pochodzi od Bei.
*przesadzam? A ilu z Was nie wysłuchało/przeczytało przedświątecznej praktyczne porady, jak wymienić coś nieposiadając dowodu zakupu?
**ok, tu już przesadziłam.
***wcale nie twierdzę, że wszystkie rodzinne spotkania są męczące. U mnie w rodzinie zwykle nie są, ale pisanie o tych męczących podnosi poziom dramatyzmu.
A do tego, obojętnie, czy święta upłynęły Wam na leniwym oglądaniu wszystkich powtórkowych filmów w telewizji, tudzież nielegalnych nowości na DVD, cudem zdobytych parę dni wcześniej, czy też na męczących posiedzeniach rodzinnych,*** ze szczególnym uwzględnieniem wysłuchania problemów zdrowotnych wszystkich cioć, licytacja kto jest najbardziej chory, gratis, to czeka Was jeszcze najgorsze: dzień PO świętach. Taki jak dzisiaj, szary, beznadziejny, deszczowy dzień, kiedy trzeba zwlec się z łóżka o 7.35 (i tak mam dużo szczęścia) i usiłować przez 7 godzin (znowu mam szczęście) zdusić w sobie poświątecznego kaca nieróbstwa.
A jest jeszcze gorsza wiadomość: za tydzień czeka nas dokładnie to samo.
Jeśli są osoby, których defetystyczny wydźwięk tego tekstu, tak bardzo sprzeczny z pogodnym duchem Bożego Narodzenia, nie powstrzymał od dobrnięcia aż tutaj, to teraz nastąpi wyjaśnienie.
O ile czytelnik bloga kulinarnego (co zbadałam na własnej, niereprezentatywnej, próbie) lubi myśli gładkie, przyjemne i optymistyczne, to pisanie o rzeczach beznadziejnych, gdzie można przedawkować ironię i sarkazm, pławić się w negatywnych przymiotnikach i puszczać wodze fantazji w wymyślaniu niezwykłych i mało dla czytelnika zrozumiałych przenośni, piszącemu dostarcza o wiele więcej satysfakcji i zadowolenia z własnej elokwencji i kreatywności. Więc to jest taki poświąteczny prezent dla mnie.
Jednak jeśli wyjdziemy poza przyjemność pisania i skupimy się na istocie, albo przynajmniej jakiejś jej części, Bożego Narodzenia, to prawda jest taka, że nadal z dziecięcą naiwnością co roku oczekuję świąt z przekonaniem, że będzie to okres radości i beztroski, kiedy dwudniowa cudowna amnezja pozwoli nie pamiętać o codziennych kłopotach, czas radosnego obżarstwa bez skutków ubocznych, pogodnych piosenek w radiu, jeszcze bardziej uśmiechniętych niż zwykle prezenterów w telewizji i lampek wesoło migających na choince (w tym roku nie było, gdzieś się zgubiły).
Są i prezenty, wymarzone i wyczekane, jak te foremki w kształcie anielskich skrzydełek, które dostałam od Bei. Chyba pierwszy raz w życiu coś wygrałam (o co chodzi możecie przeczytać klikając tu) . To wprawiło mnie w świąteczny nastrój o wiele lepiej niż odkurzanie i mycie okien.. Nic więc chyba dziwnego, że musiałam ich (foremek) czym prędzej użyć, przepis na ciastka oczywiście również pochodzi od Bei.
*przesadzam? A ilu z Was nie wysłuchało/przeczytało przedświątecznej praktyczne porady, jak wymienić coś nieposiadając dowodu zakupu?
**ok, tu już przesadziłam.
***wcale nie twierdzę, że wszystkie rodzinne spotkania są męczące. U mnie w rodzinie zwykle nie są, ale pisanie o tych męczących podnosi poziom dramatyzmu.
Kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe
Składniki:
150 g masła
100 g cukru
szczypta soli
2 żółtka
otarta skórka z 1 pomarańczy
50 g gorzkiej czekolady (posiekanej bardzo drobno, bo zbyt duże kawałki uniemożliwią Wam rozwałkowanie ciasta, tak, jak trzeba. Przetestowałam ;)
25 g kandyzowanej skórki pomarańczowej, drobno posiekanej (ja dałam tak z dwa razy więcej, ale i tak uważam, że to było trochę za mało)
250 g mąki
polewa czekoladowa lub lukier do dekoracji
Wykonanie:
- Masło utrzeć, dodać cukier, sól, żółtka i ucierać do białości, następnie dodać otartą skórkę, posiekaną czekoladę, kandyzowaną skórkę pomarańczową i mąkę, dokładnie wszystko wymieszać (od pewnego momentu robiłam to już rękami). Z ciasta uformować kulę i włożyć do lodówki na 10 minut.
- Ciasto rozwałkować na grubość 7 mm i wycinać dowolne kształty. Ciasteczka piec w w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez około 11 minut, powinny być zaledwie lekko złote.
- Po wystudzeniu można udekorować czekoladą lub lukrem.