Dochodzę do siebie po powrocie z Polski. Kolejny raz przekonałam się, że wyjazd do domu nijak ma się do pojęcia „urlop” ani tym bardziej „wakacje”. Myślę, że najbardziej trafnie mogłoby taki wyjazd podsumować coś na kształt: „nieustanny zapierdol, za który nie dość że nikt mi nie zapłaci, to jeszcze pożre sporą część oszczędności, doprowadzi do skurczy żołądka i chęci rzucenia się ze skarpy w przyjazne odmęty Bałtyku”.
Czas spędziłam starając zadowolić się moich rodziców, Młodego, Lubego oraz rodziców Lubego. (Nie udało mi się zadowolić przyjaciół i znajomych, którzy już powoli zaczynają mnie nienawidzić.) A że nasze domy rodzinne znajdują się w odległości 450km od siebie było to zadanie karkołomne, wymagające dobrej organizacji, niespóźniających się pociągów i na pewno nie pomógł nam w tym ponad godzinny przymusowy postój zainicjowany przez policjantów z drogówki jakiegoś miejsca w Polsce, o którym wiem tylko tyle, że był tam las po obu stronach prostej drogi i ograniczenie do 90km, które Luby przekroczył o bagatela 35km (zachęcany moimi okrzykami „szybciej!szybciej! bo będziemy się telepać do moich rodziców przez następny tydzień!”).
Wreszcie jestem w mojej ukochanej pracy, która może i jest stresująca, męcząca, wysysa ze mnie energię witalną ale przynajmniej mi za to płacą i czasami mogę wyjść na kawę. Nie wiem, jak załatwimy wizytę u naszych rodzin następnym razem, ale jedynie sensownym rozwiązaniem wydaje mi się kupno domu, gdzie będzie wystarczająco dużo miejsca by nasze rodziny mogły nas odwiedzać kiedy tylko poczują tęsknotę lub chęć zobaczenia wnuka. A na urlopy będziemy sobie jeźdźić do krajów, gdzie jest ciepłe morze i zbyt słodkie drinki z palemkami i gdzie nie będziemy zmuszani co dwa dni pakować się i przeprowadzać w inne miejsce (no, chyba że – nie pozwól na to o Losie! – zdecydujemy się na niezwykle atrakcyjną cenowo wycieczkę objazdową).