Ponieważ należę
do osób dosyć metodycznych opisywanie i usystematyzowanie różnych rzeczy pomaga
mi ogarnąć rzeczywistość, to ten pierwszy niezwykle trudny tydzień diety
postanowiłam tutaj podsumować:
- pierwsze trzy dni to totalna rozpacz i obłęd w
oczach zwłaszcza w temacie śniadań
- chleb bezglutenowy w moim odczuciu jest niejadalny,
za to makaron bezglutenowy jak najbardziej tak
- mleko roślinne bardzo łatwo zrobić samemu, ale jak
mam pić np. owsiane to wolę nie pić żadnego ;)
- mogę wyprowadzić się do Azji, jadać zupy na trzy
posiłki dziennie, do tego jakieś jedno bardziej konkretne danie i jestem w
kulinarnym raju
- mam wielką nadzieję, że skutkiem ubocznym diety
będzie ubytek kilku kilogramów (mam tylko nadzieję, że znikną one z mojego brzucha a nie z twarzy czy
rąk).
A teraz
konkrety.
Śniadanie jest
dla mnie najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Musi być sycące, długo
uwalniające energię w ciągu dnia, nie może być słodkie (jakimś miłym słodkim
akcentem może się zakończyć, ale najpierw musi być wytrawny konkret). Wydawało
mi się, że utrzymanie takiego standardy problemem nie będzie. Na pierwszy ogień
poszedł chleb bezglutenowy kupiony w sklepie. Szczęśliwa zrobiłam sobie kanapki
z ulubionymi dodatkami (choć z wyłączeniem masła i nabiału) i niestety okazało
się, że nie jestem w stanie zjeść tego chleba. Był suchy, w ustach rozsypywał
się na twarde okruszki. Miałam wrażenie, że jem piasek. Śniadania nie dojadłam.
Poszłam głodna do pracy, w pracy zjadłam zawartość kanapek wyłączeniem chleba
bo przy drugiej próbie tenże wydał mi się jeszcze bardziej niesmaczny. Wiem, że
osoby chore na celiakię całe życie są na takim pieczywie i bardzo im
współczuję. Może trafiłam pechowo z kupnym chlebem, ale postanowiłam już więcej
nie eksperymentować w tej kwestii. Odstawiam chleb na tych 8 tygodni.
Następny dzień
to próba zjedzenia owsianki z mlekiem roślinnym zrobionym własnoręcznie.
Zrobiłam sobie mleko owsiane. To żadna filozofia, koszt niemal żaden, zatem
radość podwójna. Rano niestety okazało się, że wcisnęłam w siebie większość
owsianki, ale ostatnie łyżki wpychałam na siłę wmawiając sobie, że jak nie zjem
to będę głodna. W pracy zjadłam banana i 3 mandarynki. Byłam głodna L
Kolejne
podejście do śniadania to znów owsianka. Wyrzucona do śmieci po 3 łyżkach.
Więcej nie dałam rady. W pracy sałatka z kapusty pekińskiej z odrobiną
kukurydzy i papryką. Kolejny dzień byłam głodna do obiadu. Desperacja i rozpacz
tchnęły we mnie pomysł, że przecież kocham zupy, a w Azji na śniadanie jada się
właśnie zupy (przy obu pobytach w Azji ani razu nie zjadłam żadnego pieczywa i
byłam szczęśliwa i najedzona). Postanowiłam ugotować tajską zupę śniadaniową
congee. I to był strzał w dziesiątkę. Miseczka takiej rozgrzewającej i sycącej
zupy nie tylko pysznie smakuje (choć myśl o kleiku ryżowym budzi wątpliwości w
tej kwestii) to jest szybkim sposobem na zaspokojenie głodu rano kiedy każda
minuta cenniejsza jest niż złoto.
Oczywiście nie
zamierzam przez 8 tygodni jeść codziennie zupy congee, ale generalnie planuję
jadać właśnie zupy. Gdzieś kiedyś słyszałam od lekarza podchodzącego
holistycznie do pacjenta, że właśnie miseczka zupy na śniadanie, zwłaszcza w
naszym klimacie jest śniadaniem idealnym w przeciwieństwie do kanapek. Teraz
będę to sprawdzać na własnej skórze. Do pracy robię sobie jakieś sałatki, np. z
tuńczykiem czy pieczoną piersią z kurczaka.
Obiady i kolacje
to po prostu jeden posiłek jedzony na raty. W porze obiadu jadam generalnie
zupy bo mam je ugotowane wcześniej (była zupa krem marchwiowo – ziemniaczana,
pomidorowa niezabielana z makaronem bezglutenowym, ostro – kwaśna zupa chińska
z makaronem ryżowym).
Natomiast
kolacja to np. kasza gryczana odsmażana ze skwarkami i jajkiem sadzonym.
Gdzieś dodatkowo
wyczytałam, że owoce powinno się w ogóle ograniczać i nie powinny być jedzone
częściej niż raz dziennie. Ponieważ mam tak wiele ograniczeń, że jedno więcej
czy mniej nie robi różnicy. Tym sposobem jadam je w pracy jako małą
przyjemność. Najczęściej jest to mała kiść winogron i banan.
A efekty
wyrzeczeń????
Powiem krótko:
są i to pozytywne. Wiem, że bycie na diecie to stan umysłu a nie tylko fizyczne
wpychanie określonego jedzenia do żołądka, ale jestem przekonana, że diagnoza
postawiona była prawidłowo a i sposób łagodzenia dolegliwości jest jak
najbardziej trafiony. To nastraja mnie pozytywnie i mobilizująco, dodatkowo
mobilizuje myśl, że może kilka kilogramów pójdzie sobie precz (jest taka realna
możliwość).
Tak sprytnie
wyliczyłam czas trwania diety, że na Boże Narodzenie będę już mogła powoli
wprowadzać do jadłospisu niewielkie ilości niektórych zabronionych produktów i
tej myśli się trzymam J
PS 1. Ogórki są
generalnie dozwolone, ale ponieważ dietę opracowali Australijscy lekarze to nie
uwzględnili ogórków kiszonych. Zaryzykowałam i zjadłam, niestety trafiły na
moja listę produktów zakazanych.
PS 2 próbowałam
zrobić tortille meksykańskie z mąki kukurydzianej – totalny niewypał,
poprzestanę przy naleśnikach gryczanych.
Taka aura panowała 1 listopada, a dzisiaj termometr w samochodzie pokazywał 18 stopni :)