piątek, 28 listopada 2014

Pasta z makreli z suszonymi pomidorami i nie tylko


Wędzona makrela to moja ulubiona wędzona ryba. Najchętniej zjadam ją w postaci pasty, dotąd jadałam taką, a teraz do ulubionych dołączyła ta dzisiejsza. Doskonale pasuje do razowego chleba, niestety musiałam się zadowolić „tekturami” ryżowymi, pozostali domownicy takich ograniczeń nie mieli.



Pasta z makreli z suszonymi pomidorami i nie tylko


1 wędzona makrela
3 jajka ugotowane na twardo
6 – 7 połówek suszonych pomidorów z oliwy
1 ½ łyżki kaparów
1 grillowana marynowana papryka
2 łyżki szczypiorku
1 łyżka majonezu
sól, pieprz

Makrelę rozdrobnić dokładnie usuwając ości. Dodać drobno posiekane jajka, pokrojone w kawałeczki pomidory, paprykę oraz posiekane kapary i szczypiorek. Dodać majonez a całość doprawić solą i pieprzem, wymieszać dokładnie.
Smacznego!!!




Nigdy nie reklamuję i promuję konkretnych produktów konkretnych firm, ale zrobię wyjątek, bo ostatnio odkryłam marynowaną grillowaną paprykę. Kupuję ją w Lidlu i uważam, że jest pyszna. W tej paście doskonale się sprawdziła. Ale i samą bardzo chętnie zjadam.


środa, 26 listopada 2014

Moja nowa miłość, pasternak – krem z pasternaku ZnP*

Wiem, wiem.
Dzisiaj jest środa, na dodatek wieczór, ale mam drobny falstart ;)

Nie jestem chyba specjalnie kochliwa, ale tym razem miłość dopadła mnie  znienacka, najpierw nieśmiało (sałatka naciepło z pieczonych warzyw) a potem jak grom z jasnego nieba. Moją nową miłością stał się pasternak, a zawojował moje serce w postaci kremu podanego z płatkami migdałów. Dopiero w tym daniu mógł on zaprezentować w całej okazałości swoje walory.  Zupa okazała się niezwykle delikatna, aromatyczna i lekko słodkawa choć zupełnie nie nachalnie. Rok temu testowałam topinambur, który mnie nie zachwycił, a w tym taka miłość J



Krem z pasternaku


750 g pasternaku
1 marchewka
 kawałek selera
1 nieduża pietruszka
2 średnie ziemniaki
1 ½ l bulionu drobiowego
sól, pieprz

płatki migdałowe do podania

Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. Pasternak umyć, obrać, pokroić na mniejsze kawałki, ułożyć na blaszce, lekko posolić i skropić oliwą. Piec przez około 30 minut do miękkości warzyw. Marchew, seler i pietruszkę obraną i pokrojoną na mniejsze kawałki ugotować w bulionie drobiowym, kiedy warzywa są prawie miękkie dodać upieczony pasternak i pokrojone w kostkę obrane ziemniaki. Gotować jeszcze około 10 – 15 minut aż ziemniaki staną się miękkie. Zupę lekko wystudzić, zmiksować na krem. Jeśli chcemy mieć idealnie gładką zupę można przetrzeć ją dodatkowo przez sitko (ja tego nie robię, bo konsystencja zmiksowanego kremu jest dla mnie wystarczająco gładka). Doprawić solą i pieprzem do smaku. Płatki migdałów uprażyć na suchej patelni.
Gorącą zupę serwować posypaną migdałami.
Smacznego!!!



Warto pamiętać, że pieczone warzywa mają bogatszy smak od tych gotowanych w wodzie. Ma to zasadnicze znaczenie zwłaszcza teraz , kiedy warzywa z powodu przechowywania powoli tracą swoje właściwości. 




piątek, 21 listopada 2014

Sałatka na ciepło z pieczonych warzyw z dodatkiem boćwiny


Jestem otwarta na nowe smaki. Kiedy mam okazję spróbować czegoś nowego chętnie to robię. Ostatnio na forum kulinarnym dyskutowałyśmy o pasternaku, którego nie znałam ani z wyglądu ani ze smaku. Kiedy zobaczyłam w moim osiedlowym sklepie  (jak ja kocham mój sklep, w którym różne „dziwactwa” można kupić, wiosną czosnek niedźwiedzi, teraz jarmuż, topinambur i właśnie pasternak) obok pietruszki pasternak od razu postanowiłam kupić słuszną porcję tego warzywa. Po chwili zastanowienia co z nim zrobić pomyślałam, że najlepszym pomysłem będzie upieczenie warzyw w tym pasternaku i zjedzenie ich w formie ciepłej sałatki. Można wówczas każde warzywo zjeść osobno i poczuć jego smak i aromat. Teraz wiem, że pasternak smakuje mi bardzo i jeśli będzie w sklepie dostępny będę kupować go i jeść z wielką przyjemnością. Równocześnie postanowiłam wykorzystać kilka okazów (nędznych bo nędznych) boćwiny, czyli buraka liściowego, które cudem uchowały się przed pogromem ślimakowym. W sumie powstało danie lekkie, proste, doskonałe na kolacje czy jak w naszym przypadku na obiad.



Sałatka na ciepło z pieczonych warzyw z dodatkiem boćwiny


2 – 3 korzenie pasternaku
1 batat
ok. ½ kg kawałek dyni piżmowej (dynia piżmowa zachowuje konsystencję podczas pieczenia)
2 marchewki
1 małe chilli
ulubione zioła ( u mnie świeże tymianek, oregano i cząber zebrane z grządki w ogrodzie)
oliwa z oliwek
sól, pieprz

ok. 10 liści boćwiny
garść orzechów włoskich

1 łyżka melasy z granatów
1 łyżeczka cukru
3 - 4 łyżek oliwy z oliwek
1 łyżka gorącej wody
sól, pieprz

Warzywa umyć, obrać. Wszystkie (z wyjątkiem boćwiny) pokroić w kostkę podobnej wielkości. Chilli pozbawić pesteczek, pokroić w cieniutkie krążki. Do naczynia żaroodpornego wlać około łyżki oliwy, wrzucić warzywa, lekko posolić, popieprzyć skropić oliwą i wymieszać tak, aby oliwa i przyprawy otoczyły każdą kostkę. Na wierzch wrzucić świeże zioła. Naczynie wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na około 30 minut (warzywa mają być miękkie, ale nie rozpadające się). Orzechy włoskie podprażyć na suchej patelni. Gdy warzywa się już dopiekają umyć, pokroić na małe kawałki boćwinę. Na patelni rozgrzać łyżkę oliwy, wrzucić łodyżki boćwiny (potrzebują dłuższego czasu aby zmięknąć) lekko posolić, smażyć cały czas mieszając. Kiedy łodyżki lekko zmiękną dorzucić pokrojone liście i smażyć jeszcze chwilkę. Następnie dodać pół łyżki syropu z granatów, szczyptę soli i dokładnie wymieszać. Kiedy boćwina zmięknie odstawić z ognia. Upieczone warzywa wyjąć z piekarnika, dodać boćwinę, wymieszać a całość doprawić winegretem przygotowanym z połowy łyżki melasy z granatów, gorącej wody (należy dodać ją wraz z cukrem do melasy z granatów), cukru, soli, pieprzu i oliwy z oliwek. Całość posypać orzechami włoskimi.  Sałatkę podawać gorącą. Można do niej przygotować grzanki, wtedy posiłek staje się bardziej sycący.
Smacznego!!!





Zapas pasternaku zrobiłam, więc będę z nim eksperymentować dalej J Na drugi ogień pójdzie zupa krem, jeszcze nie wiem z jakimi dodatkami (nadal mam ogromne ograniczenia żywieniowe) ale mam nadzieję, że brak pewnych produktów nie wpłyną na atrakcyjność dania, tak jak stało się w przypadku tej sałatki. Ona dowodzi, że można jeść smacznie i atrakcyjnie nawet na dosyć restrykcyjnej diecie.

wtorek, 18 listopada 2014

Kurczak w marokańskim stylu


Kurczak nie należy do ulubionych mięs mojej rodziny. Muszę się nieźle natrudzić, aby danie z kurczaka zjedli ze smakiem. Tym razem się udało. Panowie nie tylko zjedli chętnie obiad ale i kazali zapamiętać przepis na przyszłość, bo powtórki będą mile widziane.
Czy może być coś milszego dla kucharza?
Przepis jest moją inwencją twórczą dostosowaną do mojej diety (co prawda wykorzystałam suszone owoce, ale sama ich nie jadłam a oddały fajny smak).  Przepis inspirowany jest kuchnią marokańską i aromatami ją reprezentującymi.


Kurczak w marokańskim stylu


8 kawałków kurczaka (u mnie 4 nogi kurczaka podzielone na udo i podudzie)
1 puszka krojonych pomidorów
garść suszonych moreli
garść rodzynek
garść zielonych oliwek
przyprawa Ras El Hanout (przepis poniżej)
3-4 suszone papryczki piri piri (u mnie malutkie, takie o długości ok. 1 ½ cm)
sól
oliwa

Kurczaka umyć, osuszyć, natrzeć solą i przyprawą Ras El Handout, pozostawić w lodówce na co najmniej 2 godziny – u mnie leżały w przyprawach całą noc.
Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. Obsmażyć kawałki kurczaka. Do brytfanny (naczynia żaroodpornego) wlać pokrojone pomidory z puszki, lekko je posolić. Na pomidorach układać obsmażone kawałki mięsa. Dodać morele, rodzynki i oliwki oraz papryczki. Całość lekko skropić oliwą, przykryć i wstawić do rozgrzanego piekarnika na 45 minut. Po tym czasie brytfannę wyjąć kurczaka podlać wytworzonym sosem, ponownie przykryć i dopiekać jeszcze 30 do 45 minut.
Gotowe danie serwować najlepiej z ryżem lub kuskusem.
Smacznego!!!


Ras El Hanout


 2 łyżeczki mielonego imbiru
2 łyżeczki mielonego kardamonu
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka mielonego ziela angielskiego
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
½ łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
½ łyżeczki mielonego białego pieprzu
½ łyżeczki pieprzu Cayenne
½ łyżeczki mielonego anyżu (pominęłam)
¼ łyżeczki mielonych goździków
¼ łyżeczki sumaku

Przyprawy wymieszać ze sobą dokładnie. Niewykorzystaną od razu przyprawę można przechowywać w zamkniętym słoiczku.
Smacznego!!!


Różyczki zerwane w ogrodzie :)

Ps. Malusiowe wieści
Malusia zakończyła leczenie, może zacząć szukać domu. Fundacja udostępniła ogłoszenie, ja też intensywnie pytam wszystkich o możliwość zaadoptowania Malusi.


niedziela, 16 listopada 2014

Nalewka Bożonarodzeniowa


W sumie nie do końca jest to nalewka, raczej owoce i orzechy w nalewce. Podobno smakują wybornie (nie robiłam jej wcześniej) a i wyglądają bardzo atrakcyjnie. Jeśli chcielibyście podarować komuś niebanalny prezent gwiazdkowy można zrobić taką nalewkę. W sieci znajdziecie sporo przepisów na nią. Mój nie będzie prezentował aptekarskiej precyzji przygotowania, gdyż uważam, że każda proporcja jest dobra w zależności od naszych upodobań. Jedyne co jest ważne to czas jaki damy nalewce się zrobić i przegryźć. Im dłużej będzie stała tym będzie lepsza. Jeśli w tym roku chcielibyście podarować taki prezent to musicie się już spieszyć, 4 – 6 tygodni to minimalny czas przygotowania.



Nalewka Bożonarodzeniowa


owoce suszone: śliwki, morele, daktyle, figi, rodzynki, żurawiny, wiśnie
orzechy
pomarańcza
kawałki lasek cynamonu
goździki
anyż gwiazdkowaty (jeśli lubimy)
cukier
wódka
ciemny rum

Nalewkę można zrobić w dużym słoju, można też, tak jak ja, zrobić od razu w małych słoikach, w których ją podarujemy.
W słoikach układamy warstwami suszone owoce, plasterki dobrze wyszorowanej pomarańczy oraz orzechy. Do każdego słoika wkładamy kawałek cynamonu, 2 -3 goździki i 1 anyż gwiazdkowaty (jeśli lubimy). Całość zasypujemy cukrem (może być brązowy), na pół litrowy słoik dajemy 3 łyżki cukru, a następnie zalewamy wódką do ¾ objętości. Pozostałą część uzupełniamy rumem. Słoiki zamknąć i odstawić w ciemne miejsce. W trakcie leżakowania słoiki potrząsać aby cukier mógł się rozpuścić.
Po wymaganym czasie nalewka i owoce nadają się do zjedzenia, jednak nie jest to produkt psujący się i może w barku czy spiżarni spędzić sporo czasu.
Smacznego!!!



Owoce i orzechy z nalewki doskonale nadają się do wykorzystania ich w ciastach, tortach czy innych deserach do „podkręcenia” smaku. 



 Ps. wieści undergroundowe:
Malusia nadspodziewanie dobrze zniosła narkozę i zabieg. W kontaktach z ludźmi też robi postępy. Nie siedzi już tylko zamknięta w klatce bytowej, ale ma dla siebie całą piwnicę. Trochę Ją to przeraża, ale chęć pieszczot jest silniejsza od lęku - a to dobrze wróży.

czwartek, 13 listopada 2014

Historia zatoczyła koło :(


Od 4 listopada Malusia znów mieszka w mojej piwnicy L
Ci, którzy czytają mojego bloga od dłuższego czasu, mają szansę pamiętać Jej dramatyczne losy. W kilku zdaniach przypomnę, kim jest Malusia.



4 listopada ubiegłego roku złapałam na prośbę karmicielki wycieńczoną kotkę w tak złym stanie, że nie było wiadomo, czy przeżyje. Walka o życie, późniejsze leczenie i rekonwalescencja trwały mniej więcej 3 miesiące. Została wysterylizowana, zaszczepiona i zaczęła wyglądać jak kot, w przeciwieństwie do stanu, w jakim była tuż po złapaniu.
Dała się poznać jako niezwykle łagodna, ale i strachliwa koteczka. Od początku było wiadomo, że to kot samotnik idealny do spokojnego domu bez zwierząt i małych dzieci. Warunki mojej piwnicy nie pozwoliły na pełną socjalizację tej delikatnej kocinki, więc z wielką radością i wdzięcznością przyjęłam pomoc Gosianki Wrocławianki, która wzięła do siebie Malusię. To Ona szukała dla Niej domu.
Nie mam osobistego doświadczenia w poszukiwaniu domów, jednak praca dla Fundacji Kocie Życie nauczyła mnie jednego – koty to nie towar szybko psujący się i czasem trzeba poświęcić więcej czasu aby dom, który znajdujemy, był tym właściwym.
Gosianka dom znalazła i konsultowała ze mną oddanie tam Malusi. Miałam wówczas spore wątpliwości, z którymi nie zgodziła się Gosianka i nie wzięła ich pod uwagę. Uznałam, że skoro nie mam stałego kontaktu z Malusią to jest możliwe, ze mylę się w ocenie.
Tak bardzo cieszyłam się, że ktoś chce pokochać Malusię. Podziwiam Magdę i jestem Jej wdzięczna za tę próbę. Wiem, że miała dobre intencje. Niestety to nie wystarczyło, aby los Malusi odmienił się na dobre. Malusia trafiła do domu z energicznym Kocurkiem, który tak stresował ją swoim zachowaniem- nie agresywnym, ale typowym dla młodego kota- że po kilku miesiącach zapadła decyzja o zmianie domku. Malusia trafiła do osoby, która dobrze Ją znała, bo opiekowała się Nią podczas nieobecności Magdy. Jednak po dobrym początku nastąpiła powtórka z rozrywki. Malusia tak bardzo zaczęła się stresować obecnością innej kotki w domu, że zaczęła sikać pod siebie. W tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna – Malusia musi stamtąd odejść. I tak historia zatoczyła koło i 4 listopada, po 9 miesiącach, kicia znów znalazła się w mojej piwnicy. Na początku intensywnie zajęłam się Jej zdrowiem – na wszelki wypadek sprawdziliśmy nerki (posikiwania) i wątrobę, aby wiedzieć, w jakim stanie jest koteczka. Okazało się, że wszystko jest w idealnym porządku z wyjątkiem dziąseł i jednego ząbka, które będą wymagały solidnej interwencji. Objawiało się to kłopotami z jedzeniem, nawet mokrej karmy, co zauważyłam już po dobie pobytu Malusi w mojej piwnicy. Teraz jest już lepiej. Dostaje leki, a w piątek zostanie poddana zabiegowi.
Kiedy dojdzie już do siebie, znów będzie szukać domu. Wiem, że to nie będzie łatwe, o ile w ogóle możliwe. Warunki są jasne – żadnych zwierząt i dzieci w domu, a ludzie ją adoptujący muszą liczyć się z tym, że sama Malusia nie będzie wykazywała inicjatywy w kontaktach z ludźmi. Kocha być głaskana, robi baranki, miesi chlebek na sam widok człowieka, ale równocześnie odczuwa lęk przed wykazaniem inicjatywy, jest wycofana ale równocześnie bardzo kochana. Nie ma w niej nawet cienia agresji.
Będę niezwykle cierpliwa. Staram się tak urządzić piwnicę, aby móc trzymać Ją poza klatką. Będzie tam mieszkać, aż znajdzie się odpowiedni dom dla Niej. Nie jest to Ritz czy Hilton, ale dach nad głową, 12 metrów kwadratowych, jedzenie i uwaga kochającego Ją człowieka. Niestety ma to jeden niekorzystny skutek uboczny – muszę na ten czas zamknąć mój undergroundowy szpitalik koci.




Może znacie kogoś, kto chciałby dać szansę tej wrażliwej istotce po ciężkich przejściach?


poniedziałek, 10 listopada 2014

Zupa krem z dyni, pomarańczy i bananów z kandyzowanymi pomarańczami o nucie imbirowej – ZnP*


Diety ciąg dalszy. 
Co prawda na liście produktów zakazanych jest dynia, ale równocześnie na liście tych dozwolonych jest dynia piżmowa. Ponieważ to mój ulubiony gatunek dyni więc wykorzystuję to skrupulatnie.
Pomysł na uwzględnienie w zupie dyniowej bananów podsunęła mi Bajaderka. Pomysł tym bardziej mnie zaintrygował, że wg Bajaderki banany nie dominują smaku. I tak jest w rzeczywistości. Dają jedynie miłą konsystencję i słodkawy posmak.
Kandyzowane pomarańcze z imbirem mogą być wykorzystane również w innych potrawach, albo jak u mnie zjedzone po plasterku samodzielnie jako rozkoszny deser :)




Krem z dyni, pomarańczy i bananów z kandyzowaną pomarańczą o nucie imbirowej



ok. 1 kg dyni
1 duża pomarańcza
2 banany
1 łyżka utartego imbiru
1 małe chilli (ilość może być inna w zależności od ulubionego stopnia ostrości)
ok. 1 ¼ l bulionu warzywnego
sól, pieprz

kandyzowane pomarańcze:
1 pomarańcza
1 szklanka cukru
1 szklanka wody
4 cienkie plasterki imbiru

Dynię pokroić w mniejsze kawałki (bez obierania), skropić leciutko oliwą, upiec do miękkości w piekarniku nagrzanym do 180 stopni (około 40 minut).  Miękką dynię oddzielić od skóry.
Zagotować bulion, dodać do niego imbir, pokrojone w plasterki chilli, upieczoną dynię, banany. Całość zagotować i gotować przez około kwadrans do miękkości bananów. Pomarańczę dokładnie wyszorować, wycisnąć z niej sok, który należy dodać do gotującej się zupy. Całość gotować jeszcze przez kilka minut. Zupę lekko przestudzić, zmiksować na krem, ostatecznie doprawić.
W między czasie przygotować kandyzowane pomarańcze. W tym celu w rondelku zagotować wodę z cukrem i plasterkami imbiru. Do gotującego syropu wrzucić cienkie plasterki uprzednio wyszorowanej pomarańczy. Całość gotować na małym ogniu przez około 1 godzinę. Pomarańcze powinny stać się szkliste a syrop mocno zgęstnieć.
Zupę podawać gorącą udekorowaną plasterkami pomarańczy.
Smacznego!!!






Dziś rozpoczynam trzeci tydzień diety. Jest mi coraz łatwiej, coraz mniej tęsknię do pewnych produktów. Dużo łatwiej zaplanować mi posiłki. Jedynie kłopot jest gdy trzeba zjeść poza domem. Wczoraj byliśmy na niedzielnej wycieczce. Długo studiowałam menu restauracji aż w końcu wybrałam potrawy, które w najmniejszym stopniu odbiegały w moim przekonaniu od zasad diety. Trochę powydłubywałam, trochę zjadłam ;)


środa, 5 listopada 2014

Ponad tydzień diety za mną


Ponieważ należę do osób dosyć metodycznych opisywanie i usystematyzowanie różnych rzeczy pomaga mi ogarnąć rzeczywistość, to ten pierwszy niezwykle trudny tydzień diety postanowiłam tutaj podsumować:

  1. pierwsze trzy dni to totalna rozpacz i obłęd w oczach zwłaszcza w temacie śniadań
  2. chleb bezglutenowy w moim odczuciu jest niejadalny, za to makaron bezglutenowy jak najbardziej tak
  3. mleko roślinne bardzo łatwo zrobić samemu, ale jak mam pić np. owsiane to wolę nie pić żadnego ;)
  4. mogę wyprowadzić się do Azji, jadać zupy na trzy posiłki dziennie, do tego jakieś jedno bardziej konkretne danie i jestem w kulinarnym raju
  5. mam wielką nadzieję, że skutkiem ubocznym diety będzie ubytek kilku kilogramów (mam tylko nadzieję, że znikną one  z mojego brzucha a nie z twarzy czy rąk).

A teraz konkrety.
Śniadanie jest dla mnie najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Musi być sycące, długo uwalniające energię w ciągu dnia, nie może być słodkie (jakimś miłym słodkim akcentem może się zakończyć, ale najpierw musi być wytrawny konkret). Wydawało mi się, że utrzymanie takiego standardy problemem nie będzie. Na pierwszy ogień poszedł chleb bezglutenowy kupiony w sklepie. Szczęśliwa zrobiłam sobie kanapki z ulubionymi dodatkami (choć z wyłączeniem masła i nabiału) i niestety okazało się, że nie jestem w stanie zjeść tego chleba. Był suchy, w ustach rozsypywał się na twarde okruszki. Miałam wrażenie, że jem piasek. Śniadania nie dojadłam. Poszłam głodna do pracy, w pracy zjadłam zawartość kanapek wyłączeniem chleba bo przy drugiej próbie tenże wydał mi się jeszcze bardziej niesmaczny. Wiem, że osoby chore na celiakię całe życie są na takim pieczywie i bardzo im współczuję. Może trafiłam pechowo z kupnym chlebem, ale postanowiłam już więcej nie eksperymentować w tej kwestii. Odstawiam chleb na tych 8 tygodni.
Następny dzień to próba zjedzenia owsianki z mlekiem roślinnym zrobionym własnoręcznie. Zrobiłam sobie mleko owsiane. To żadna filozofia, koszt niemal żaden, zatem radość podwójna. Rano niestety okazało się, że wcisnęłam w siebie większość owsianki, ale ostatnie łyżki wpychałam na siłę wmawiając sobie, że jak nie zjem to będę głodna. W pracy zjadłam banana i 3 mandarynki. Byłam głodna L
Kolejne podejście do śniadania to znów owsianka. Wyrzucona do śmieci po 3 łyżkach. Więcej nie dałam rady. W pracy sałatka z kapusty pekińskiej z odrobiną kukurydzy i papryką. Kolejny dzień byłam głodna do obiadu. Desperacja i rozpacz tchnęły we mnie pomysł, że przecież kocham zupy, a w Azji na śniadanie jada się właśnie zupy (przy obu pobytach w Azji ani razu nie zjadłam żadnego pieczywa i byłam szczęśliwa i najedzona). Postanowiłam ugotować tajską zupę śniadaniową congee. I to był strzał w dziesiątkę. Miseczka takiej rozgrzewającej i sycącej zupy nie tylko pysznie smakuje (choć myśl o kleiku ryżowym budzi wątpliwości w tej kwestii) to jest szybkim sposobem na zaspokojenie głodu rano kiedy każda minuta cenniejsza jest niż złoto.
Oczywiście nie zamierzam przez 8 tygodni jeść codziennie zupy congee, ale generalnie planuję jadać właśnie zupy. Gdzieś kiedyś słyszałam od lekarza podchodzącego holistycznie do pacjenta, że właśnie miseczka zupy na śniadanie, zwłaszcza w naszym klimacie jest śniadaniem idealnym w przeciwieństwie do kanapek. Teraz będę to sprawdzać na własnej skórze. Do pracy robię sobie jakieś sałatki, np. z tuńczykiem czy pieczoną piersią z kurczaka.
Obiady i kolacje to po prostu jeden posiłek jedzony na raty. W porze obiadu jadam generalnie zupy bo mam je ugotowane wcześniej (była zupa krem marchwiowo – ziemniaczana, pomidorowa niezabielana z makaronem bezglutenowym, ostro – kwaśna zupa chińska z makaronem ryżowym).
Natomiast kolacja to np. kasza gryczana odsmażana ze skwarkami i jajkiem sadzonym.
Gdzieś dodatkowo wyczytałam, że owoce powinno się w ogóle ograniczać i nie powinny być jedzone częściej niż raz dziennie. Ponieważ mam tak wiele ograniczeń, że jedno więcej czy mniej nie robi różnicy. Tym sposobem jadam je w pracy jako małą przyjemność. Najczęściej jest to mała kiść winogron i banan.

A efekty wyrzeczeń????

Powiem krótko: są i to pozytywne. Wiem, że bycie na diecie to stan umysłu a nie tylko fizyczne wpychanie określonego jedzenia do żołądka, ale jestem przekonana, że diagnoza postawiona była prawidłowo a i sposób łagodzenia dolegliwości jest jak najbardziej trafiony. To nastraja mnie pozytywnie i mobilizująco, dodatkowo mobilizuje myśl, że może kilka kilogramów pójdzie sobie precz (jest taka realna możliwość).
Tak sprytnie wyliczyłam czas trwania diety, że na Boże Narodzenie będę już mogła powoli wprowadzać do jadłospisu niewielkie ilości niektórych zabronionych produktów i tej myśli się trzymam J  



PS 1. Ogórki są generalnie dozwolone, ale ponieważ dietę opracowali Australijscy lekarze to nie uwzględnili ogórków kiszonych. Zaryzykowałam i zjadłam, niestety trafiły na moja listę produktów zakazanych.

PS 2 próbowałam zrobić tortille meksykańskie z mąki kukurydzianej – totalny niewypał, poprzestanę przy naleśnikach gryczanych.



Taka aura panowała 1 listopada, a dzisiaj termometr w samochodzie pokazywał 18 stopni :)

poniedziałek, 3 listopada 2014

Bezglutenowe placki ziemniaczane zgodne z dietą FODMAP


Bardzo smaczne danie obiadowe i praktycznie zupełnie niewyczuwalna różnica w porównaniu z klasycznymi plackami. Może wyszły ciut bardziej zwięzłe, ale generalnie smak i konsystencja jak najbardziej w porządku.
Aby dostosować przepis do wymogów diety FODMAP musiałam zrezygnować z bardzo ważnego składnika czyli utartej cebuli, ale ten brak jest w zasadzie niewyczuwalny.


Bezglutenowe placki ziemniaczane  

ok. 1 kg ziemniaków
1 jajko
3 łyżki mąki kukurydzianej
1 płaska łyżka mąki ryżowej
sól, pieprz
olej do smażenia

Ziemniaki umyć, obrać, zetrzeć na tarce na drobnych oczkach. Do ziemniaków dodać jajko, oba rodzaje mąk. Całość posolić, popieprzyć, dokładnie wymieszać. Jeśli masa jest zbyt mokra można dodać jeszcze trochę mąki kukurydzianej.
Na patelni rozgrzać olej, smażyć placki partiami, osączyć na ręczniku papierowym z nadmiaru tłuszczu i podawać gorące z cukrem lub solą. U mnie obowiązkowo z cukrem. Można też z dodatkiem śmietany.
Smacznego!!!

 Ze względu na nietolerancję laktozy zrezygnowałam z dodatku kwaśniej śmietany, ale i bez niej placki były bardzo smaczne. Wystarczy popatrzeć na minę Buni czatującej na moją nieuwagę. 



Niestety bardzo pilnowałam swojego obiadu i żaden placek nie został ukradziony, Bunia nie była z tego powodu zadowolona i życzyła mi wszystkiego najgorszego J


Jadłam bardzo ostrożnie i nie udławiłam się. A swoją drogą nie wiem co jest w plackach ziemniaczanych, ale mój Tato opowiadał, że w czasie wojny największym przysmakiem dla ich kota był właśnie pacek ziemniaczany.