Zbieram się do napisania długiej notatki. W przeciągu tego roku już kilka takich miałam w planach. (najpierw odkrywanie z Sewerynem Włoch, potem winobranie we Francji i wysokie alpy w ktróych przywitałam jesień, potem moja i Kazika podróż i zauroczenie się dobytkiem filmowym Kieślowskiego, kolejne wywołane klisze). Niestety, próby kończyły się na pomyśle w głowie i kilku zdaniach na papierze. Największy problem jest w tym że nienawidzę otwierać komputera. Od kiedy zamknęłam go po drugiej obronie, otworzyłam go dosłownie kilka razy. Myślę, że nie więcej niż mam palców w obu dłoniach. (A te obrony to ja chyba miałam ponad rok temu, dwa?) Fizycznie odczuwam, że mi niedobrze. Chce mi się wymiotować. Męczy mnie sama myśl ślęczenia przed kompem i jego niebieskim światłem. Usunięcie fejsbuka i wyrzucenie ze swojego życia komputera były najlepszymi decyzjami ubiegłego roku (w odróżnieniu do decyzji obcięcia głowy na zapałkę). Informacje i media załatwiam na smartfonie albo przy okazji jak ktoś obok ma otwarty komputer. Ale lubiłam wysyłać te myśli w wirtualny świat na bloga. Chciałabym nadal, od czasu do czasu znaleźć na to czas. Myślę, że nie zdążę dziś wrzucić tej konkretnej notatki ale mam inny szybki impuls, którym chciałabym się podzielić. Po męczącym dniu w pracy, dzwoniłam do wszystkich. Zaraz, nie teraz, później, potem. Wsiadłam więc na rower Kaśki, który zostawiła mi pod Talerzykiem, po drodze zahaczyłam o piekarnię w której kupiłam sobie dwadzieścia deko twarogowych mini-pączków (podobno w Radomiu - "kasztanków") . Nie zdejmując butów, wzięłam oszczędności z biurka - w sumie prawie 30 złotych. Wystarczy. Nakarmiłam koty i wybiegłam. O 17:20 miałam seans. Po raz pierwszy w życiu w kinie byłam sama.
Nie wiem jak to się stalo, że wcześniej mi to umknęło."Prowadź swój pług przez kości umarłych" to jedna z moich ulubionych książek. Pokochałam książki Tokarczuk w klasie maturalnej jak Basia mi podrzuciła "Prawiek i inne czasy", który ona połknęła w jedną noc. Potem był "Dom dzienny, dom nocny", który Basi mama wzięła z biblioteki i już poszło, i tak ze 4 lata temu na pewno - natrafiłam na "prowadź swój pług". Moja mama pożyczyła od Bożeny- swojej przyjaciółki. Bo zobaczyła nazwisko, pamiętała że ją lubię. (Pamiętam ten egzemplarz. Ksiązka była wygięta w specyficzny sposób - jak ją czytała musiała zawijać kartki do tyłu, jak w gazecie.) Potem książkę podrzuciłam mamie, a z dwa lata później, kupiłam ją Kaśce pod choinkę. Nawet w to Boże Narodzenie, myślałam, że chciałabym kupić mojemu bratu jakąś "moją" książkę. Żeby zobaczył troche świat mojej wyobraźni, to co mnie kręci w literaturze, mimo, że jego świat leży na innym biegunie. I pomyślałam, właśnie o "Prowadź...", że to idealny środek pomiędzy jego a moim światem. Że w tej magicznej obyczajowej codzienności jest ta akcja i zagadka. I żałuję, że zrezygnowałam z tego pomyslu, bo chciałabym, żeby Marcin najpierw przeczytał książkę, która jest zdecydowanie lepszą pozycją niż film. Ale film też. Siedziałam w kinie, śmiałam się i płakałam. Kilka razy. I bardzo mi się podoba ten obraz. Te lasy.Te mocne sceny. To przecież tak wygląda. I znam tez ludzi, którzy są prawie identyczni. I jak Duszejko, i jak ta druga- zła strona. Nie wiem jak to się stało, że mi to umknęło. Umknęło mi to, że "Pokot" film, stworzony w oparciu o jedną z moich ulubionych książek jest w produkcji. Jak usłyszałam miesiąc temu w radio, że lada dzień premiera, zadzwoniłam do mamy - ona już wiedziała. Nie chcę analizować. Podsumowując chcę polecić. Ale preferuję kolejność: książka a film dopiero potem jako sentymentalny powrót do tego świata. I polecam pójść czasem do kina samemu.
(Czytajmy książki, żeby zdążyć przed adaptacjami filmowymi, wtedy tego co widzieliśmy w głowie nikt nam nie zabierze! Ps. To prawda.)