Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steampunk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steampunk. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 lutego 2016

Trzy mroźne książki na zimę

Pogoda już praktycznie wiosenna, ale kto wie, co nas czeka. Przez globalne ocieplenie wszyscy staliśmy się trochę ciotami, przy minus dziesięć najchętniej nie ruszalibyśmy się z domu, za moich czasów jeździło się do szkoły psim zaprzęgiem dwadzieścia kilometrów przy minus trzydziestu. Na starość będziemy hodować banany i kokosy na działce, ale póki co możemy spodziewać się jeszcze ujemnych temperatur, a w takiej sytuacji najlepiej jest wziąć gorącą kąpiel, zrobić sobie herbatę z wódką i poczytać o tym, jak inni mają ciężko. W ramach tego polecam trzy książki, w których temperatura spada grubo poniżej zera.



1. Dan Simmons, "Terror"

Osadzona w realiach XIX wieku historia załóg statków Terror i Erebus, które w poszukiwaniu drogi morskiej z Europy do Azji wiodącej przez Ocean Arktyczny utknęły w lodzie. Historia opisywana jest z perspektywy doświadczonego oficera Croziera, komandora Franklina oraz młodego, entuzjastycznego lekarza Goodsira. Początkowo wszyscy są bardzo elo do przodu, jako że dysponują najnowocześniejszą jak na owe czasy technologią oraz mnóstwem puszkowanego jedzenia, szybko jednak okazuje się, że był to błąd. Po utknięciu w lodzie marynarze czekają na lato i ustąpienie lodu - lato jednak nie nadchodzi. W dodatku tajemnicza istota przypominająca nadnaturalnych rozmiarów niedźwiedzia polarnego zaczyna polować na członków załogi.

"Terror" jest monumentalną powieścią o niesamowitym klaustrofobicznym klimacie pełnym strachu, woli walki i desperacji. Noc polarna, odosobnienie, głód, choroby i powoli narastające szaleństwo. Mimo że brak tutaj niespodziewanych zwrotów akcji, to czyta się świetnie, dosłownie mrozi krew w żyłach. Zakończenie było dla mnie nieco rozczarowujące, moim zdaniem niepotrzebnie wprowadzono elementy fantastyki, niemniej jednak całość - biorąc pod uwagę również oddanie realiów oraz emocji i przemyśleń bohaterów - wynagradza te słabe moim zdaniem punkty.

Jeśli chodzi o twórczość Simmonsa, to czytałam wcześniej cykl "Hyperion" i w trzeciej części pt. "Endymion" autor przedstawił mroźny, lodowy świat planety Sol Draconi Septem i moim zdaniem był to jeden z najlepszych momentów całego cyklu. Po przejęciu władzy przez totalitarną katolicką organizację Pax na planecie ocalały resztki technologii i niedobitki ludzi, którzy przystosowali się ewolucyjnie do skrajnie niskich temperatur i przemierzają lodowe tunele, polując na śnieżne demony.


2. Michelle Paver, "Cienie w mroku"

Wciągający, klimatyczny horror do przerobienia w dwa wieczory. Powieść napisana w formie pamiętnika Jacka, członka wyprawy, która w 1937 roku wyrusza na Spitzbergen w celu prowadzenia badań meteorologicznych. Standardowo stary kapitan ostrzega uczestników przed zatrzymaniem się w wybranym przez nich miejscu, ci jednak nie słuchają i źle kończą. Po raz kolejny - brak fabularnych fajerwerków, ale klimat sprawia, że od książki nie można się oderwać. Klasyczna, niemal gotycka historia o duchach z napięciem narastającym pomału aż do uczucia paniki.


3. Jacek Dukaj, "Lód"

"Lód" to jest kwintesencja tego, co nazywam powieścią totalną. Objętościowo może przerażać, ale nie widzę opcji skrócenia, zresztą np. "Władca Pierścieni" to też jedna książka, tylko wydawana w trzech częściach dla wygody, a "Lód" to jest książka XIX-wieczna, na długie wieczory i mroźne noce, dziwna, absolutnie niepodobna do czegokolwiek, wschodnioeuropejska, filozoficzna, matematyczna i dziejąca się w innym wymiarze. Czytałam dwa razy, raz latem, raz zimą, i nadal brak mi słów na określenie, jakim polotem i jaką wyobraźnią wykazał się Dukaj. Weźmy pierwsze zdanie: "14 lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję." Czujecie ten klimat?

Generalnie "Lód" przedstawia alternatywną historię, w której meteoryt tunguski sprowadził na świat anioły lodu - lute, istoty, które wpływają na klimat, skuwając wschodnią Europę lodem, ale wpływają również na historię, powodując jej zamrożenie. Tym samym Polska nadal znajduje się pod zaborami, a główny bohater, matematyk i hazardzista Benedykt Gierosławski (postać nijaka niczym Frodo Baggins, czyli klasyczny everyman) otrzymuje od rządu carskiego misję odnalezienia ojca, który za działalność niepodległościową został zesłany na Syberię i, jak głoszą plotki, porozumiewa się z lutymi. Bohater wsiada w kolej transsyberyjską i mamy teoretycznie klasyczną powieść drogi, odkrywanie siebie w trakcie misji itp. - z tym że to jest tylko jeden trop. A tropów jest cała masa, klasyczne elementy fabularne są przepisywanie, dekonstruowane, odkrywane na nowo i wywracane na lewą stronę.

Powiedzmy sobie szczerze, że "Lód" wymaga pewnego wyrobienia od czytelnika. Archaiczna stylizacja językowa, wyżej wspomniane tropy literackie oraz alternatywna fizyka świata przedstawionego nie zaciemniają fabuły i stanowią wartość samą w sobie. Bardzo istotne dla konstrukcji świata przedstawionego są również pojęcia logiki dwuwartościowej i rozmytej, a jak ktoś ma tendencje do rozkminiania, to równie dobrze może przejść z tego punktu prosto do fizyki kwantowej, materiału do przemyśleń mamy tutaj zresztą mnóstwo. Przychodzi mi na myśl również Hegel, ale pan od filozofii mówił, że nawet Hegel nie rozumiał Hegla. Warto wspomnieć również o postaciach historycznych pojawiających się w książce, a mianowicie Piłsudskim, Rasputinie i Tesli. Chciałabym napisać, że każdy znajdzie w tej książce coś dla siebie, ale nie mogę. "Lód" jest po prostu inny niż wszystko.


środa, 14 stycznia 2015

Pyramids of Mars + gdzie oglądać Classic Who

Nie ukrywam, że do obejrzenia trzynastego epizodu dwunastego sezonu Doktora zachęcił mnie tytuł. Starożytny Egipt i Mars - to się zajebiście klei, pachnie starożytnymi kosmitami i teorią spiskową, czego chcieć więcej?
Tak sobie myślę, że na Marsie mogła istnieć kiedyś cywilizacja, która wysłała jakieś niedobitki na Ziemię w momencie, gdy Mars stał się niezdatny do zamieszkania, niedobitki nie przetrwały fizycznie, ale pozostały w zbiorowej świadomości jako bóstwa egipskie czy babilońskie. Wiem, że to głupie, ale teoretycznie możliwe i w ogóle czemu nie, byłoby fajnie.

"Pyramids" to drugi po "Leisure Hive" obejrzany przeze mnie epizod z Czwartym i już na tym etapie propsuję go, doceniam i nie dziwi mnie, że jest to najbardziej popularny Doktor. Jest po prostu szalenie doktorowy ze swoją ekscentrycznością, geniuszem i nieprzewidywalnością, ma przy tym dziwną mordę, a szalonym stylem bycia przypomina Dziewiątego. Nierzadko ratuje sytuację całkiem nieoczekiwanie, gdy wszyscy są już nastawieni na porażkę, mimo żelków i szaliczka potrafi być bezwzględny i twardy.

Napiszę to jeszcze raz: jeśli jesteście w stanie znieść poziom efektów specjalnych w klasycznych Doktorach, to naprawdę warto. Ponownie fabuła wciągnęła mnie na maksa, ponownie wyobraziłam sobie, jakie emocje musiały wiązać się z oczekiwaniem na kolejny odcinek. Tym razem Doktor wraz z Sarą Jane trafiają do wiktoriańskiej posiadłości (w sposób tradycyjny, tj. przeniesieni automatycznie przez TARDIS tam, gdzie akurat dzieją się dziwne rzeczy). Okazuje się, że właściciel domu, kolekcjoner egipskich zabytków profesor Scarman, uwolnił z sarkofagu dziwną i potężną moc, reprezentowaną póki co przez trzy humanoidalne mumie z Marsa...


śmierć z ręki (a raczej klaty) przerażających marsjańskich robotów

Po tym, jak Scarman zaginął, posiadłość przejął Egipcjanin Ibrahim Namin, który za pośrednictwem sarkofagu przyzywa starożytne bóstwo. Dalej zaczyna się szaleństwo i jazda bez trzymanki, wspomniany pokorny sługa egipskiego boga Sutekha zostaje niecnie przez niego wykorzystany do otwarcia czasoprzestrzennego tunelu, przez który Sutekh zamierza dotrzeć na Ziemię. Jest on oczywiście ukrywającym się na Marsie kosmitą, ostatnim ze złowrogiej i szalonej rasy Ozyrian. Sygnał z Marsa zostaje zaś wykryty przez prymitywny radioteleskop wynaleziony przez brata zaginionego profesora, w międzyczasie zaś zaczyna wywierać hipnotyczny wpływ na mieszkańców...

BTW - Sutekh czytany jest dokładnie tak jak się pisze, z niemym "H", co przy niezbyt wysublimowanym poczuciu humoru jest źródłem nieustającej beki.

Jak już wspomniałam, przez wszystkie cztery odcinki fabuła pędzi naprzód jak sonda na Marsa, dłużyzn brak, kryzysy pojawiają się regularnie i wyglądają groźniej niż w większości nowych epizodów (przynajmniej od piątego sezonu). Klimat jest absolutnie niepowtarzalny, pomieszanie steam-punku z zakazaną archeologią i staroświeckim science-fiction. Sarah Jane w porównaniu z Zoe i Peri posiada charakter i wolną wolę, a cała ta dobroć okraszona jest bardzo, ale to bardzo dosłowną muzyką. Dziś po prostu nie robi się takich rzeczy, przy wielokrotnie wyższym budżecie i większych możliwościach technicznych w większości przypadków i tak wychodzi kupa.



Gdzie oglądać klasyczne epizody? Jeśli chodzi o wersję z polskimi napisami, jest to dosyć problematyczne, ponieważ część odcinków została przetłumaczona (napisy dostępne np. na Gallifrey), problem jest jednak z synchronizacją. Osobiście bardzo nie lubię się bawić w ręczne przesuwanie napisów. Niektóre odcinki z wbudowanymi napisami są dostępne na chomiku whomanistyka, online można obejrzeć co nieco na blogu whomaniaki. Wszystkie odcinki (chyba) są dostępne w oryginale na kanale Mr Meat Science na dailymotion i tam też oglądam, niemniej jednak czasami nie jarzę niuansów i muszę co nieco doczytać. Zapisałam się za to na angielski organizowany przez sektę zwaną dla niepoznaki organizacją studencką, co mnie trochę przeraża, bo będą tam mili ludzie i będę musiała z nimi rozmawiać, ale czego się nie robi dla Doktora i ewentualnie dla podniesienia kompetencji.

sobota, 20 grudnia 2014

Steampunk z 1954 r., czyli "20 000 mil podmorskiej żeglugi"

To jest filet z węża morskiego. To jest pierś kolcobrzucha, nadziewana mackami kałamarnic, polana tłuszczem z pąkli. Krem, oczywiście, pochodzi z mleka wieloryba. A te przewspaniałe owoce, które właśnie spożywacie zostały przyrządzone z anemonów morskich.
Kapitan Nemo

Moją wyobraźnię w dzieciństwie ukształtowały w równym stopniu brutalne baśnie Andersena i Wilde'a, co powieści Verne'a i mniej więcej tłumaczyłoby to mój aktualny stan umysłu. Właśnie wróciłam do "Tajemniczej wyspy" (pewnie będzie o tym w kolejnej notce), a w międzyczasie obejrzałam sobie klasyczną ekranizację "20 000 mil podmorskiej żeglugi", produkcji Disneya z 1954. I to było zdumiewająco dobre. Dawno tak świetnie się nie bawiłam, oglądając film.

Efekty specjalne są lepsze niż w niejednej współczesnej produkcji, a na pewno lepsze niż w pierwszym sezonie Doktora, lol. Fakt, że produkcja była zajebiście wysokobudżetowa, ale warto zaznaczyć również, że były to klasycznie robione efekty - wszystko zbudowane w studiu, łącznie z modelem wielkiej kałamarnicy. Obecnie mamy do dyspozycji komputery, a i tak atak rekina w 1954 został zrobiony dziesięć razy bardziej wiarygodnie niż w "Sharknado" - zdaje się, że otrzymano go podobnie, tj. za pomocą kompilacji niezależnie nakręconych ujęć.


od lewej: profesor, Popeye, Conseil i Nemo

Przechodząc do fabuły - profesor Pierre Aronnax wraz ze swoim asystentem Conseilem (z ryja zresztą typowy sontaranin) trafia na okręt wojenny, którego załoga ma zbadać pogłoski o potworze morskim atakującym statki. Potwór okazuje się być steampunkową łodzią podwodną, na którą trafiają - opuszczeni przez uciekającą załogę - razem z marynarzem Popeyem, który jest typem pociesznego koleżki z Olsztyna, lubi kurwy i chleb ze smalcem, a także zarobić a się nie narobić. Ekipa poznaje tajemniczego kapitana Nemo, który początkowo zamierza utopić jednostki nieużyteczne społecznie, tj. Conseila i Popeye'a, jednak widząc, że profesor pójdzie za nimi, postanawia zachować na Nautiliusie całą trójkę. Popeye zaczyna knuć plan ucieczki, oddając się niewymyślnym rozrywkom w towarzystwie foki Esmeraldy.


Popeye i Esmeralda - still better love story than Twilight

Ogólnie u Verne'a panuje totalna gejoza. Albo nie potrafił wymyślić wiarygodnej kobiety, albo po prostu przedkładał szorstką męską przyjaźń nad wdzięki niewieście. Strasznie brakuje mi tam czasami postaci kobiecych, które - jeśli już występują - to czekają w domu, aż panowie wrócą z naukowej wyprawy. Fajnie by było wymienić chociażby Conseila i część załogi na laski. Ale to lata 50., nie wymagajmy zbyt wiele. Zwłaszcza, że wizualnie film jest steampunkowo-hollywoodzką orgią dla oczu, a muzyka jest tak absurdalnie dosłowna, że aż chwyta za serce. Stare wysokobudżetowe filmy mają to do siebie.



Fabuła rozwija się dynamicznie, raczej bez pościgów, fajerwerków i strzelanin, niemniej jednak emocje są większe niż w programie Discovery "Polowanie na wielką kałamarnicę" (oglądałam, najciekawsze było jak wyciskali nasienie z nasieniowodów samca i wywnioskowali, że został schwytany w trakcie kopulacji). "20 000 mil" nie jest paździerzowate, jak już to oldschoolowe i teatralne. Są ciężkie dylematy moralne i płomienne przemowy, są nienachalne elementy komiczne. Wszystko, czego można oczekiwać po wysokobudżetowym filmie, a czego jakoś nie mogę znaleźć we współczesnych produkcjach.



Czytam "Tajemniczą wyspę". Jest grubo.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...