Piętnaście lat temu Verne był dla mnie po prostu magiczny. Pamiętam, że "Tajemnicza wyspa" wydawała mi się masakrycznie gruba i byłam dumna z siebie, że biorę się za taką książkę - ma niecałe czterysta stron. Po latach czytelniczego doświadczenia nie robi to już oczywiście wrażenia, tym bardziej w formie pliku epub, ale coś niecoś z tej magii pozostało. Warto wyłączyć wewnętrznego krytyka i podejść do pomysłów Verne'a bez rozsądnego sceptycyzmu. Dlaczego - o tym poniżej.
Książka opisuje historię jeńców z wojny secesyjnej, którzy dokonali brawurowej ucieczki z obozu balonem, po czym potężny sztorm zniósł ich na pacyficzną wyspę obfitującą w bogactwa naturalne. Sam fakt, że się nie rozbili, zakrawa na cud, a później jest coraz grubiej. Na ekipę zwaną kolonistami (w sumie beka, bo kolonia bez kobiet trochę mija się z celem) składa się genialny inżynier Cyrus Smith, który robi za Mc Gyvera, błyskotliwy dziennikarz Gedeon Spilett, marynarz Bonaventura Pencroff (typ swojskiego koleżki z Olsztyna, za to robotny), gimbus Harbert znający się na zielarstwie i zwierzętach, służący Nab (nazywany nieodmiennie przez całą powieść "poczciwym Murzynem") oraz pies Top. Nawiasem mówiąc inżynier jest gorącym orędownikiem wyzwolenia czarnoskórych, ale Poczciwy Murzyn bardzo kocha swojego pana i nie chce go opuszczać. Poza tym jest poczciwy.
Verne jest piewcą naukowego światopoglądu, mnóstwo u niego scjentycznych odpowiedników opisów przyrody u Orzeszkowej - przyznaję bez bicia, że częściowo je omijałam, bo ileż można czytać, że wybrzeże miało dziesięć mil długości, ukształtowane było ze skały wulkanicznej bogatej w żelazo, ciśnienie wynosiło 1000 hP, a temperatura ileś tam stopni. Kiedy przychodzi do opisu wynalazków i rozwiązań technologicznych wymyślonych przez kolonistów, człowiek uświadamia sobie, jak niewiele pamięta z liceum.
No i spoko, może i niewiele pamiętam z liceum, ale z drugiej strony nie sądzę, żeby możliwe było podzielenie narysowanego na piasku koła na równe 360 stopni bez żadnych narzędzi, a takich kwiatków jest więcej, więc najlepiej nie zwracać na to uwagi i cieszyć się fabułą. Mimo że Verne robi spoilery, mianowicie każdy rozdział zaczyna się od podtytułów typu "krytyczna sytuacja, geniusz inżyniera i nieoczekiwanie rozwiązanie". Ogólnie wszystko w tej książce jest genialne i nieoczekiwane, poza zagadkowymi zdarzeniami, które znajdują wyjaśnienie w finale, bohaterowie są w stanie zapewnić sobie wszystkie niezbędne środki do życia bez narzędzi i innych zasobów - tylko i wyłączenie czerpiąc z bogactw naturalnych. Całkiem przypadkowo wyspa obfituje w zwierzynę, rośliny jadalne, węgiel, żelazo i inne kopaliny, a że wszyscy są genialni, a najgorszym wypadku "silni i zręczni" (i poczciwi), to uzyskanie schronienia, broni itp. nie nastręcza trudności. Aczkolwiek jak doszli do telegrafu, to lekko wymiękłam.
Czytanie "Tajemniczej wyspy" przypomina trochę granie w klasyczną przygodówkę, w której rozwiązania problemów nasuwają się same i wszystkie elementy układanki dopasowują się krok po kroku. Można wyciągnąć z tego sporo dobrej zabawy mimo staroświeckiego sposobu prowadzenia fabuły i kreacji bohaterów. Po prostu dzisiaj nikt nie pisze takich książek i w sumie dobrze, bo konflikt, kryzys i napięcie wypadają u Verne'a mało realistycznie. Kręcę bekę, ale z drugiej strony szanuję XIX-wieczne podejście do nauki i optymizm. Współczesny człowiek skończyłby pewnie jak bohater opowiadania Stephena Kinga, który wylądowawszy na bezludnej wyspie naćpał się heroiną, a potem zjadł własne stopy.
wtorek, 30 grudnia 2014
piątek, 26 grudnia 2014
DIY - koszulka "The Room"
Moja siostra nie jest kucykiem tak jak ja, lecz zalicza się do pewnego rodzaju ptactwa dzikiego. Lubi pociągi i złe filmy, więc na święta przygotowałam dla niej koszulkę z motywem z najgorszego filmu świata.
Cytat pochodzi z tej oto kultowej sceny:
Tommy Wiseau był zdecydowanie trudniejszy do zrobienia niż szympans, ale dałam radę. Jeśli ktoś nie zna "The Room", polecam to nadrobić, najpierw jednak należy zaopatrzyć się w konkretną ilość alko lub bakłażanów, ponieważ na trzeźwo nie da się tego oglądać. Sama nie wytrzymałam pełnej wersji, dobre podsumowanie całości przygotował Nostalgia Critic.
P.S. Dostałam plakat Adventure Time, siostry jednak dobrze się znają.
Cytat pochodzi z tej oto kultowej sceny:
Tommy Wiseau był zdecydowanie trudniejszy do zrobienia niż szympans, ale dałam radę. Jeśli ktoś nie zna "The Room", polecam to nadrobić, najpierw jednak należy zaopatrzyć się w konkretną ilość alko lub bakłażanów, ponieważ na trzeźwo nie da się tego oglądać. Sama nie wytrzymałam pełnej wersji, dobre podsumowanie całości przygotował Nostalgia Critic.
P.S. Dostałam plakat Adventure Time, siostry jednak dobrze się znają.
Ateizm a święta
Praktycznie w każdej dyskusji dotyczącej wiary i jej braku pada argument o rzekomej hipokryzji ateistów, którzy obchodzą święta Bożego Narodzenia. A raczej bardzo stare zimowe święto, które w naszej epoce historycznej i kręgu kulturowym zostało podpięte pod chrześcijaństwo. Sianko umieszczone pod obrusem, kolędowanie, upominki dla dzieci - wszystkie te zwyczaje wywodzą się ze słowiańskiego zwyczaju Szczodrych Godów, święta przypadającego na dzień przesilenia. Jeśli zaś chodzi o talerz dla zbłąkanego wędrowca, był on pierwotnie przeznaczony dla duchów przodków, które miały nawiedzać domostwa w okresie Szczodrych Godów. Choinka przybyła do nas z Niemiec dopiero w XIX wieku, więc tym bardziej zabawne jest traktowanie jej jako rdzennej tradycji. Wcześniej pod sufitem wieszano ozdobioną gałąź drzewa iglastego zwaną podłaźniczką.
Abstrahując od religijnego wymiaru świąt, fakt, że dni zaczynają robić się dłuższe, a noce krótsze, sam w sobie jest powodem do świętowania. Jest o tyle potrzebne, że aktualnie nasz grajdołek znajduje się w czarnej dupie planety, słońce pojawia się na kilka godzin dziennie i trzeba rozjaśnić ten czas lampkami choinkowymi oraz wspólnym żarciem, bo inaczej cały kontynent popadłby w depresję.
Jakoś nie widzę zresztą, żeby osoby podające się za wierzące przeżywały religijny wymiar świąt - są mandarynki, jest Kevin i trochę wolnego. Nie wiem, jak miałoby wyglądać zarzucenie obchodzenia Wigilii przez ateistów - mam zadzwonić do babci i powiedzieć że sorry, że nie jem sernika w tym roku i będę siedzieć sama w domu, bo nie chcę być hipokrytką? A może babcia sama powinna dojść do wniosku, że sernika niet, bo nie chodzę do kościoła? Może mam powiedzieć w pracy, że absolutnie nie chcę wolnego i nie chcę odwiedzić dawno niewidzianej rodziny, bo to święto katolickie i honor mi nie pozwala?
Tak czy inaczej - wszystkiego najlepszego z okazji czegoś tam, przede wszystkim z powodu stopniowego powrotu słońca. Poniżej podłaźniczka.
Abstrahując od religijnego wymiaru świąt, fakt, że dni zaczynają robić się dłuższe, a noce krótsze, sam w sobie jest powodem do świętowania. Jest o tyle potrzebne, że aktualnie nasz grajdołek znajduje się w czarnej dupie planety, słońce pojawia się na kilka godzin dziennie i trzeba rozjaśnić ten czas lampkami choinkowymi oraz wspólnym żarciem, bo inaczej cały kontynent popadłby w depresję.
Jakoś nie widzę zresztą, żeby osoby podające się za wierzące przeżywały religijny wymiar świąt - są mandarynki, jest Kevin i trochę wolnego. Nie wiem, jak miałoby wyglądać zarzucenie obchodzenia Wigilii przez ateistów - mam zadzwonić do babci i powiedzieć że sorry, że nie jem sernika w tym roku i będę siedzieć sama w domu, bo nie chcę być hipokrytką? A może babcia sama powinna dojść do wniosku, że sernika niet, bo nie chodzę do kościoła? Może mam powiedzieć w pracy, że absolutnie nie chcę wolnego i nie chcę odwiedzić dawno niewidzianej rodziny, bo to święto katolickie i honor mi nie pozwala?
Tak czy inaczej - wszystkiego najlepszego z okazji czegoś tam, przede wszystkim z powodu stopniowego powrotu słońca. Poniżej podłaźniczka.
czwartek, 25 grudnia 2014
"Szef kompanii" - Guillaume Apollinaire
Moje usta mieć będą żary gehenny
Moje usta będą ci piekłem słodyczy i pokusy
Aniołowie moich ust wejdą na tron twego serca
Żołnierze moich ust wezmą cię szturmem
Księża moich ust owieją kadzidłem twoją urodę
Twoja dusza drżeć będzie jak okolica podczas trzęsienia ziemi
Twoje oczy naładują się wtedy całą miłością nagromadzoną w spojrzeniach ludzkości od jej zarania
Moje usta będą armią przeciw tobie armią pełną przeciwieństw
Zmienną jak czarnoksiężnik który potrafi zmieniać swoje postaci
Orkiestra i chóry moich ust wypowiedzą ci moją miłość
Usta ją szepcą tobie z daleka
Kiedy oczy utkwiwszy w zegarku oczekuję wyznaczonej minuty ataku
Moje usta będą ci piekłem słodyczy i pokusy
Aniołowie moich ust wejdą na tron twego serca
Żołnierze moich ust wezmą cię szturmem
Księża moich ust owieją kadzidłem twoją urodę
Twoja dusza drżeć będzie jak okolica podczas trzęsienia ziemi
Twoje oczy naładują się wtedy całą miłością nagromadzoną w spojrzeniach ludzkości od jej zarania
Moje usta będą armią przeciw tobie armią pełną przeciwieństw
Zmienną jak czarnoksiężnik który potrafi zmieniać swoje postaci
Orkiestra i chóry moich ust wypowiedzą ci moją miłość
Usta ją szepcą tobie z daleka
Kiedy oczy utkwiwszy w zegarku oczekuję wyznaczonej minuty ataku
niedziela, 21 grudnia 2014
Zamiast kwejka pooglądaj sztukę
Kiedyś na kwejku były śmieszne obrazki, a na demotywatorach demotywatory. Obecnie wchodzę tam od czasu do czasu jak ktoś coś zalinkuje albo z wrodzonego masochizmu. Głównymi użytkownikami wydają się być poważne gimby gardzące chłopakami w rurkach (jakoś nie dostrzegam tej plagi), słuchające tzw. prawdziwej muzyki typu Queen i Srabaton oraz posiadające szeroką wiedzę na tematy społeczno-polityczne. Jeśli ktoś lubi kompulsywnie przewijać obrazki, to zamiast tych ryjących banię mądrości mogę polecić dwa serwisy z naprawdę ciekawym wyborem dzieł sztuki.
POKING SMOT
Dużo dobrej klasycznej fotografii, sztuka współczesna, XX- i XIX-wieczna plus ciekawostki ze sztuki dawnej. Trochę abstrakcji, trochę surrealizmu, impresjonizmu - podziwiam research twórców serwisu.
Belgravia, London by Bill Brandt, 1951
Illustration for Hans Christian Andersen’s “The Wild Swans” by Nadezhda Illarionova
The Last Cosmology by Kikuji Kawada, 1980-90s
by Victor Man (widziałam w Zachęcie, splendor)
THIS ISN'T HAPPINESS
Tumblr z wyborem nieco bardziej współczesnych obrazów, fotografii i memów dość mocno odstających od tego, co serwują popularne serwisy. Dużo ironii, postmodernizmu, komiksów i artystycznych sesji modowych. Są również zdjęcia kosmosu i pejzaży, ale większość contentu raczej w melancholijnym klimacie.
Dear Diary by Olivia Bee
Wish you were here
Too cute
In stitches, María Aparicio Puentes
Jeśli znacie inne dobre stronki tego typu, linkujcie w komentarzach.
POKING SMOT
Dużo dobrej klasycznej fotografii, sztuka współczesna, XX- i XIX-wieczna plus ciekawostki ze sztuki dawnej. Trochę abstrakcji, trochę surrealizmu, impresjonizmu - podziwiam research twórców serwisu.
Belgravia, London by Bill Brandt, 1951
Illustration for Hans Christian Andersen’s “The Wild Swans” by Nadezhda Illarionova
The Last Cosmology by Kikuji Kawada, 1980-90s
by Victor Man (widziałam w Zachęcie, splendor)
THIS ISN'T HAPPINESS
Tumblr z wyborem nieco bardziej współczesnych obrazów, fotografii i memów dość mocno odstających od tego, co serwują popularne serwisy. Dużo ironii, postmodernizmu, komiksów i artystycznych sesji modowych. Są również zdjęcia kosmosu i pejzaży, ale większość contentu raczej w melancholijnym klimacie.
Dear Diary by Olivia Bee
Wish you were here
Too cute
In stitches, María Aparicio Puentes
Jeśli znacie inne dobre stronki tego typu, linkujcie w komentarzach.
sobota, 20 grudnia 2014
Steampunk z 1954 r., czyli "20 000 mil podmorskiej żeglugi"
To jest filet z węża morskiego. To jest pierś kolcobrzucha, nadziewana mackami kałamarnic, polana tłuszczem z pąkli. Krem, oczywiście, pochodzi z mleka wieloryba. A te przewspaniałe owoce, które właśnie spożywacie zostały przyrządzone z anemonów morskich.
Kapitan Nemo
Moją wyobraźnię w dzieciństwie ukształtowały w równym stopniu brutalne baśnie Andersena i Wilde'a, co powieści Verne'a i mniej więcej tłumaczyłoby to mój aktualny stan umysłu. Właśnie wróciłam do "Tajemniczej wyspy" (pewnie będzie o tym w kolejnej notce), a w międzyczasie obejrzałam sobie klasyczną ekranizację "20 000 mil podmorskiej żeglugi", produkcji Disneya z 1954. I to było zdumiewająco dobre. Dawno tak świetnie się nie bawiłam, oglądając film.
Efekty specjalne są lepsze niż w niejednej współczesnej produkcji, a na pewno lepsze niż w pierwszym sezonie Doktora, lol. Fakt, że produkcja była zajebiście wysokobudżetowa, ale warto zaznaczyć również, że były to klasycznie robione efekty - wszystko zbudowane w studiu, łącznie z modelem wielkiej kałamarnicy. Obecnie mamy do dyspozycji komputery, a i tak atak rekina w 1954 został zrobiony dziesięć razy bardziej wiarygodnie niż w "Sharknado" - zdaje się, że otrzymano go podobnie, tj. za pomocą kompilacji niezależnie nakręconych ujęć.
od lewej: profesor, Popeye, Conseil i Nemo
Przechodząc do fabuły - profesor Pierre Aronnax wraz ze swoim asystentem Conseilem (z ryja zresztą typowy sontaranin) trafia na okręt wojenny, którego załoga ma zbadać pogłoski o potworze morskim atakującym statki. Potwór okazuje się być steampunkową łodzią podwodną, na którą trafiają - opuszczeni przez uciekającą załogę - razem z marynarzem Popeyem, który jest typem pociesznego koleżki z Olsztyna, lubi kurwy i chleb ze smalcem, a także zarobić a się nie narobić. Ekipa poznaje tajemniczego kapitana Nemo, który początkowo zamierza utopić jednostki nieużyteczne społecznie, tj. Conseila i Popeye'a, jednak widząc, że profesor pójdzie za nimi, postanawia zachować na Nautiliusie całą trójkę. Popeye zaczyna knuć plan ucieczki, oddając się niewymyślnym rozrywkom w towarzystwie foki Esmeraldy.
Popeye i Esmeralda - still better love story than Twilight
Ogólnie u Verne'a panuje totalna gejoza. Albo nie potrafił wymyślić wiarygodnej kobiety, albo po prostu przedkładał szorstką męską przyjaźń nad wdzięki niewieście. Strasznie brakuje mi tam czasami postaci kobiecych, które - jeśli już występują - to czekają w domu, aż panowie wrócą z naukowej wyprawy. Fajnie by było wymienić chociażby Conseila i część załogi na laski. Ale to lata 50., nie wymagajmy zbyt wiele. Zwłaszcza, że wizualnie film jest steampunkowo-hollywoodzką orgią dla oczu, a muzyka jest tak absurdalnie dosłowna, że aż chwyta za serce. Stare wysokobudżetowe filmy mają to do siebie.
Fabuła rozwija się dynamicznie, raczej bez pościgów, fajerwerków i strzelanin, niemniej jednak emocje są większe niż w programie Discovery "Polowanie na wielką kałamarnicę" (oglądałam, najciekawsze było jak wyciskali nasienie z nasieniowodów samca i wywnioskowali, że został schwytany w trakcie kopulacji). "20 000 mil" nie jest paździerzowate, jak już to oldschoolowe i teatralne. Są ciężkie dylematy moralne i płomienne przemowy, są nienachalne elementy komiczne. Wszystko, czego można oczekiwać po wysokobudżetowym filmie, a czego jakoś nie mogę znaleźć we współczesnych produkcjach.
Czytam "Tajemniczą wyspę". Jest grubo.
Kapitan Nemo
Moją wyobraźnię w dzieciństwie ukształtowały w równym stopniu brutalne baśnie Andersena i Wilde'a, co powieści Verne'a i mniej więcej tłumaczyłoby to mój aktualny stan umysłu. Właśnie wróciłam do "Tajemniczej wyspy" (pewnie będzie o tym w kolejnej notce), a w międzyczasie obejrzałam sobie klasyczną ekranizację "20 000 mil podmorskiej żeglugi", produkcji Disneya z 1954. I to było zdumiewająco dobre. Dawno tak świetnie się nie bawiłam, oglądając film.
Efekty specjalne są lepsze niż w niejednej współczesnej produkcji, a na pewno lepsze niż w pierwszym sezonie Doktora, lol. Fakt, że produkcja była zajebiście wysokobudżetowa, ale warto zaznaczyć również, że były to klasycznie robione efekty - wszystko zbudowane w studiu, łącznie z modelem wielkiej kałamarnicy. Obecnie mamy do dyspozycji komputery, a i tak atak rekina w 1954 został zrobiony dziesięć razy bardziej wiarygodnie niż w "Sharknado" - zdaje się, że otrzymano go podobnie, tj. za pomocą kompilacji niezależnie nakręconych ujęć.
od lewej: profesor, Popeye, Conseil i Nemo
Przechodząc do fabuły - profesor Pierre Aronnax wraz ze swoim asystentem Conseilem (z ryja zresztą typowy sontaranin) trafia na okręt wojenny, którego załoga ma zbadać pogłoski o potworze morskim atakującym statki. Potwór okazuje się być steampunkową łodzią podwodną, na którą trafiają - opuszczeni przez uciekającą załogę - razem z marynarzem Popeyem, który jest typem pociesznego koleżki z Olsztyna, lubi kurwy i chleb ze smalcem, a także zarobić a się nie narobić. Ekipa poznaje tajemniczego kapitana Nemo, który początkowo zamierza utopić jednostki nieużyteczne społecznie, tj. Conseila i Popeye'a, jednak widząc, że profesor pójdzie za nimi, postanawia zachować na Nautiliusie całą trójkę. Popeye zaczyna knuć plan ucieczki, oddając się niewymyślnym rozrywkom w towarzystwie foki Esmeraldy.
Popeye i Esmeralda - still better love story than Twilight
Ogólnie u Verne'a panuje totalna gejoza. Albo nie potrafił wymyślić wiarygodnej kobiety, albo po prostu przedkładał szorstką męską przyjaźń nad wdzięki niewieście. Strasznie brakuje mi tam czasami postaci kobiecych, które - jeśli już występują - to czekają w domu, aż panowie wrócą z naukowej wyprawy. Fajnie by było wymienić chociażby Conseila i część załogi na laski. Ale to lata 50., nie wymagajmy zbyt wiele. Zwłaszcza, że wizualnie film jest steampunkowo-hollywoodzką orgią dla oczu, a muzyka jest tak absurdalnie dosłowna, że aż chwyta za serce. Stare wysokobudżetowe filmy mają to do siebie.
Fabuła rozwija się dynamicznie, raczej bez pościgów, fajerwerków i strzelanin, niemniej jednak emocje są większe niż w programie Discovery "Polowanie na wielką kałamarnicę" (oglądałam, najciekawsze było jak wyciskali nasienie z nasieniowodów samca i wywnioskowali, że został schwytany w trakcie kopulacji). "20 000 mil" nie jest paździerzowate, jak już to oldschoolowe i teatralne. Są ciężkie dylematy moralne i płomienne przemowy, są nienachalne elementy komiczne. Wszystko, czego można oczekiwać po wysokobudżetowym filmie, a czego jakoś nie mogę znaleźć we współczesnych produkcjach.
Czytam "Tajemniczą wyspę". Jest grubo.
środa, 17 grudnia 2014
Tego nie mów Lamperce
...czyli mój osobisty ranking tekstów, które słyszę notorycznie i które mnie wpieniają.
1. Bo ty taka chuda jesteś/bo ty tyle jesz i nie tyjesz
Znalazłam kiedyś zajebistą bluzkę w lumpeksie, nówka, z koronki, idealnie dopasowana. Wychodzę zadowolona z przymierzalni i mówię, że bierę, pani że pięć złotych, a wszystkie baby w lumpeksie:
- ŁO WIDZISZ GRAŻYNKO, TAKIE ŁADNE TO TYLKO NA TAKIE CHUDE SZYJO.
- BEZ KITU LUCYNKO, NA TAKIE SZCZYPAWY.
To był akurat dosyć drastyczny przykład, ale teksty typu "bo ty taka chuda jesteś" słyszę regularnie. Spoko, powiedzcie mi coś czego nie wiem, przytyłam dobrych parę kilo a i tak nie chcą ode mnie krwi. "Tak dużo jesz i nie tyjesz" - kolejny hicior, jem dużo, ale jem jedzenie i w czasie jak opierdalam w pracy odgrzany w mikrofali obiad, Grażyna wypija karton mleka czekoladowego, a potem zdziwko, bo przecież nic nie je, a przytyła. Praktyczna porada: mleko czekoladowe nie jest jedzeniem, a dupa od niego rośnie.
2. Bo ty wszystko wiesz
Pierwszy raz usłyszałam to chyba w grupie przedszkolnej, kiedy jako jedyna umiałam czytać. Potem przewijało się to przez całą podstawówkę, gimbazę, LO (fakt faktem, że uczyć się zaczęłam dopiero do matury, co też jest trochę niefajne, bo nie miałam wyrobionej systematyczności), a potem przyszedł piękny czas studiów. W czasie sesji - klasyka gatunku: "borze jaki zapierdol dziesięć egzaminów cały dzień się uczyłam ale nic nie umiem idę kupić tira energetyków hehe śmieszne koty w internecie". Siedziałam cicho, bo bynajmniej nie uczyłam się całymi dniami, tylko kilka razy po parę godzin w bibliotece, za to bez hasła do wifi. A potem znowu było "bo ty wszystko wiesz". Tak, ale napracowałam się nad tym, nie trąbiąc na prawo i lewo, jaki mam zapierdol.
3. Nie wiem, gdzie idziemy, wymyśl coś
Spoko, w takim razie jeśli lubisz kulturalne, czyste i pachnące lokale, zaprowadzę cię do Desperadosa, jeśli nie lubisz tańczyć - do Number One, a jeśli liczysz na grubą imprezę - pójdziemy do Zeza posłuchać brzdąkania na pianinie i dyskusji o sztuce. I niech ekipa nie jęczy później, że drogo, śmierdzi czy cokolwiek. Mogę wybierać lokal, ale nie notorycznie.
4. A tobie nie jest zimno?
Nie jest. Siedzę właśnie w pracy, obok dziewczyny w swetrach, a mi jest za ciepło w bluzce na ramiączkach, co jest o tyle ciekawe, że ciśnienie mam niskie. Znajomy zasugerował, że pewnie mam guza mózgu, który uciska mi ośrodek termoregulacji, ale jakoś tego nie kupuję. Śpię przy otwartym oknie i jest zajebiście. Nienawidzę szalików, bardzo źle znoszę upały. Chyba zrobię sobie koszulkę z napisem "nie jest mi zimno", po czym zacznę mówić wszystkim ludziom zakutanym w puchówkę i sweter "ŁO JEZU A TOBIE NIE JEST GORĄCO?"
P.S. Pracowy intranet nigdy nie przestanie mnie zadziwiać:
pozdro
1. Bo ty taka chuda jesteś/bo ty tyle jesz i nie tyjesz
Znalazłam kiedyś zajebistą bluzkę w lumpeksie, nówka, z koronki, idealnie dopasowana. Wychodzę zadowolona z przymierzalni i mówię, że bierę, pani że pięć złotych, a wszystkie baby w lumpeksie:
- ŁO WIDZISZ GRAŻYNKO, TAKIE ŁADNE TO TYLKO NA TAKIE CHUDE SZYJO.
- BEZ KITU LUCYNKO, NA TAKIE SZCZYPAWY.
To był akurat dosyć drastyczny przykład, ale teksty typu "bo ty taka chuda jesteś" słyszę regularnie. Spoko, powiedzcie mi coś czego nie wiem, przytyłam dobrych parę kilo a i tak nie chcą ode mnie krwi. "Tak dużo jesz i nie tyjesz" - kolejny hicior, jem dużo, ale jem jedzenie i w czasie jak opierdalam w pracy odgrzany w mikrofali obiad, Grażyna wypija karton mleka czekoladowego, a potem zdziwko, bo przecież nic nie je, a przytyła. Praktyczna porada: mleko czekoladowe nie jest jedzeniem, a dupa od niego rośnie.
2. Bo ty wszystko wiesz
Pierwszy raz usłyszałam to chyba w grupie przedszkolnej, kiedy jako jedyna umiałam czytać. Potem przewijało się to przez całą podstawówkę, gimbazę, LO (fakt faktem, że uczyć się zaczęłam dopiero do matury, co też jest trochę niefajne, bo nie miałam wyrobionej systematyczności), a potem przyszedł piękny czas studiów. W czasie sesji - klasyka gatunku: "borze jaki zapierdol dziesięć egzaminów cały dzień się uczyłam ale nic nie umiem idę kupić tira energetyków hehe śmieszne koty w internecie". Siedziałam cicho, bo bynajmniej nie uczyłam się całymi dniami, tylko kilka razy po parę godzin w bibliotece, za to bez hasła do wifi. A potem znowu było "bo ty wszystko wiesz". Tak, ale napracowałam się nad tym, nie trąbiąc na prawo i lewo, jaki mam zapierdol.
3. Nie wiem, gdzie idziemy, wymyśl coś
Spoko, w takim razie jeśli lubisz kulturalne, czyste i pachnące lokale, zaprowadzę cię do Desperadosa, jeśli nie lubisz tańczyć - do Number One, a jeśli liczysz na grubą imprezę - pójdziemy do Zeza posłuchać brzdąkania na pianinie i dyskusji o sztuce. I niech ekipa nie jęczy później, że drogo, śmierdzi czy cokolwiek. Mogę wybierać lokal, ale nie notorycznie.
4. A tobie nie jest zimno?
Nie jest. Siedzę właśnie w pracy, obok dziewczyny w swetrach, a mi jest za ciepło w bluzce na ramiączkach, co jest o tyle ciekawe, że ciśnienie mam niskie. Znajomy zasugerował, że pewnie mam guza mózgu, który uciska mi ośrodek termoregulacji, ale jakoś tego nie kupuję. Śpię przy otwartym oknie i jest zajebiście. Nienawidzę szalików, bardzo źle znoszę upały. Chyba zrobię sobie koszulkę z napisem "nie jest mi zimno", po czym zacznę mówić wszystkim ludziom zakutanym w puchówkę i sweter "ŁO JEZU A TOBIE NIE JEST GORĄCO?"
P.S. Pracowy intranet nigdy nie przestanie mnie zadziwiać:
pozdro
wtorek, 16 grudnia 2014
Nabierz perspektywy - "Miliardy miliardy" Carla Sagana
Chciałbym wierzyć, że po śmierci powrócę do życia i że jakaś myśląca, pamiętająca, czująca część mnie będzie trwać. Ale chociaż bardzo pragnę znaleźć w sobie tę wiarę, chociaż pradawne, ogólnoludzkie tradycje mówią, że istnieje życie pozagrobowe, nie wiadomo mi o żadnym fakcie, który wskazywałby, że wierzenia te nie są tylko pobożnym życzeniem. (...) Świat jest tak piękny, tak pełen miłości i moralnej głębi, że nie ma sensu oszukiwać się ładnymi historyjkami, na których poparcie mamy niewiele dowodów. Wydaje mi się, że o wiele lepiej spojrzeć Śmierci w oczy i każdego dnia odczuwać wdzięczność za te krótkie, lecz wspaniałe chwile dawane przez życie.
Carl Sagan, Miliardy miliardy
Zawsze czekam na większą imprezę albo na możliwość wydania większego hajsu na buty/kosmetyki/bieliznę wielce napalona, a po wszystkim czuję się wypalona i pusta wewnętrznie, bo uświadamiam sobie, że nie kręci mnie to już tak jak kiedyś. Tym razem było combo, bo i zakupy, i korpo impreza (na której zresztą trochę mnie poniosło). Ponownie przyszedł czas, żeby złapać oddech, nabrać dystansu i pomyśleć o tym, co naprawdę ważne. Z pomocą ponownie przyszedł mi Carl Sagan.
Uwielbiam Sagana, uwielbiam "Kontakt" i serię dokumentalną "Kosmos". "Miliardy miliardy" to książka wydana u schyłku życia autora, zawierająca rekapitulację jego poglądów na życie, wszechświat i całą resztę. Stanowi zbiór luźno powiązanych esejów dotykających najistotniejszych tematów, którymi zajmował się Sagan - tytułowe "Miliardy miliardy" to przypisywane mu powiedzenie, odnoszące się do kwestii bardzo podstawowych z punktu widzenia współczesnej nauki, ale w gruncie rzeczy nie do ogarnięcia. Rozmiary wszechświata. Wzrost zaludnienia na Ziemi. Atomy, molekuły, wirusy, bakterie. E=mc2.
Żyjemy w pięknych czasach - już w szkole podstawowej uświadamia się nam, jak złożona jest natura wszechświata. Mamy powszechną edukację, skuteczną antykoncepcję, czystą wodę, błyskawiczną komunikację, względnie przyzwoity poziom medycyny (mam na myśli, że w Europie nie umieramy już na gruźlicę/cukrzycę/whatever). Biorąc pod uwagę rosnącą popularność pseudonauki, odnoszę wrażenie, że mało kto to docenia. Dopiero patrząc z odpowiedniej perspektywy, życie jako takie wydaje się warte przeżycia. Sagan pozwala tę perspektywę dostrzec.
Rozwój nauki to jedno, druga kwestia to fantastyczna przypadkowość istnienia. Jest sprawą zdumiewającego zbiegu okoliczności, że Ziemia znalazła się w odpowiedniej odległości od Słońca, że ma idealną wielkość, skład chemiczny i pole magnetyczne, że znalazła się na linii ostrzału obfitujących w proste związki organiczne komet (obecnie chyba najbardziej popularna teoria początków życia), że nastąpiło jedno i drugie wielkie wymieranie i pozwoliło gadom ssakokształtnym, a następnie ssakom przejąć znany nam świat. Wszystkie te zbiegi okoliczności zebrane do kupy są zdecydowanie bardziej zajebiste niż wersja ze spersonifikowanym, wszechmocnym bytem, który nie wiedzieć czemu jest szalenie zainteresowany naszym życiem seksualnym, ubiorem oraz zwyczajami żywieniowymi.
Sagan patrzy również na etykę z naukowego, sceptycznego punktu widzenia, analizując zasady moralne przewijające się przez całą historię ludzkości w świętych księgach i kodeksach oraz zasadność ich stosowania w przypadku konfliktów politycznych. Odwołuje się również do teorii gier i opisuje stricte naukowe argumenty pro choice i pro life - bardzo to odmienne od emocjonalnej debaty, jaką na co dzień serwują media. Żyjemy ostatnimi czasy w terrorze emocji i podejścia opartego na partykularnych interesach.
Autor stara się również uświadomić czytelnika, jak bardzo zniszczona jest nasza planeta i jak wielki wpływ mamy na ekosystem - o ile szary człowiek niewiele może w tej kwestii zdziałać, o tyle warto mieć świadomość, że gospodarka jest istotna, lecz długofalowe koszty mogą potencjalnie przeważyć nad zyskami. I nie będzie żadnej gospodarki.
Ostatni rozdział buduje niemal prywatną więź z czytelnikiem - generalnie polecam przeczytać, ponieważ są to sprawy najwyższej wagi opisane w książce o dość skromnych rozmiarach. Pokazuje ona, że ateistyczny racjonalizm posiada własną etykę - moim zdaniem głębszą i bardziej dojrzałą niż ta podyktowana religią. Jako gatunek jesteśmy niczym osoba zaciągająca kredyt bez zamiaru spłaty, nie licząc się z tym, że zadłużenie odziedziczą jej dzieci.
Tu możecie adoptować pszczołę.
Tu możecie polubić mnie na facebooku.
Carl Sagan, Miliardy miliardy
Zawsze czekam na większą imprezę albo na możliwość wydania większego hajsu na buty/kosmetyki/bieliznę wielce napalona, a po wszystkim czuję się wypalona i pusta wewnętrznie, bo uświadamiam sobie, że nie kręci mnie to już tak jak kiedyś. Tym razem było combo, bo i zakupy, i korpo impreza (na której zresztą trochę mnie poniosło). Ponownie przyszedł czas, żeby złapać oddech, nabrać dystansu i pomyśleć o tym, co naprawdę ważne. Z pomocą ponownie przyszedł mi Carl Sagan.
Uwielbiam Sagana, uwielbiam "Kontakt" i serię dokumentalną "Kosmos". "Miliardy miliardy" to książka wydana u schyłku życia autora, zawierająca rekapitulację jego poglądów na życie, wszechświat i całą resztę. Stanowi zbiór luźno powiązanych esejów dotykających najistotniejszych tematów, którymi zajmował się Sagan - tytułowe "Miliardy miliardy" to przypisywane mu powiedzenie, odnoszące się do kwestii bardzo podstawowych z punktu widzenia współczesnej nauki, ale w gruncie rzeczy nie do ogarnięcia. Rozmiary wszechświata. Wzrost zaludnienia na Ziemi. Atomy, molekuły, wirusy, bakterie. E=mc2.
Żyjemy w pięknych czasach - już w szkole podstawowej uświadamia się nam, jak złożona jest natura wszechświata. Mamy powszechną edukację, skuteczną antykoncepcję, czystą wodę, błyskawiczną komunikację, względnie przyzwoity poziom medycyny (mam na myśli, że w Europie nie umieramy już na gruźlicę/cukrzycę/whatever). Biorąc pod uwagę rosnącą popularność pseudonauki, odnoszę wrażenie, że mało kto to docenia. Dopiero patrząc z odpowiedniej perspektywy, życie jako takie wydaje się warte przeżycia. Sagan pozwala tę perspektywę dostrzec.
Rozwój nauki to jedno, druga kwestia to fantastyczna przypadkowość istnienia. Jest sprawą zdumiewającego zbiegu okoliczności, że Ziemia znalazła się w odpowiedniej odległości od Słońca, że ma idealną wielkość, skład chemiczny i pole magnetyczne, że znalazła się na linii ostrzału obfitujących w proste związki organiczne komet (obecnie chyba najbardziej popularna teoria początków życia), że nastąpiło jedno i drugie wielkie wymieranie i pozwoliło gadom ssakokształtnym, a następnie ssakom przejąć znany nam świat. Wszystkie te zbiegi okoliczności zebrane do kupy są zdecydowanie bardziej zajebiste niż wersja ze spersonifikowanym, wszechmocnym bytem, który nie wiedzieć czemu jest szalenie zainteresowany naszym życiem seksualnym, ubiorem oraz zwyczajami żywieniowymi.
Sagan patrzy również na etykę z naukowego, sceptycznego punktu widzenia, analizując zasady moralne przewijające się przez całą historię ludzkości w świętych księgach i kodeksach oraz zasadność ich stosowania w przypadku konfliktów politycznych. Odwołuje się również do teorii gier i opisuje stricte naukowe argumenty pro choice i pro life - bardzo to odmienne od emocjonalnej debaty, jaką na co dzień serwują media. Żyjemy ostatnimi czasy w terrorze emocji i podejścia opartego na partykularnych interesach.
Autor stara się również uświadomić czytelnika, jak bardzo zniszczona jest nasza planeta i jak wielki wpływ mamy na ekosystem - o ile szary człowiek niewiele może w tej kwestii zdziałać, o tyle warto mieć świadomość, że gospodarka jest istotna, lecz długofalowe koszty mogą potencjalnie przeważyć nad zyskami. I nie będzie żadnej gospodarki.
Ostatni rozdział buduje niemal prywatną więź z czytelnikiem - generalnie polecam przeczytać, ponieważ są to sprawy najwyższej wagi opisane w książce o dość skromnych rozmiarach. Pokazuje ona, że ateistyczny racjonalizm posiada własną etykę - moim zdaniem głębszą i bardziej dojrzałą niż ta podyktowana religią. Jako gatunek jesteśmy niczym osoba zaciągająca kredyt bez zamiaru spłaty, nie licząc się z tym, że zadłużenie odziedziczą jej dzieci.
Tu możecie adoptować pszczołę.
Tu możecie polubić mnie na facebooku.
czwartek, 11 grudnia 2014
Zlokalizuj se mózg
Szkoleniowiec opowiadał nam kiedyś, jak weszła usługa wideorozmowy i - cytuję - klienci mieli na jej punkcie totalnego pierdolca. Obecnie takim hitem są usługi lokalizacji telefonu. Pisałam już o klientach typu JP na 100%, którzy sądzą, że mogą sami wymierzyć sprawiedliwość złodziejom. Jednak lokalizator służy nie tylko do tych celów.
Jestem właśnie po półgodzinnej rozmowie z przychlastem, który czuje się robiony w wała przez własnego pracownika. Najpierw omówiliśmy kwestie loginów i haseł do kont klienta, bo podobno pracownik jest bardzo sprytny i wszystko mu pozmieniał, więc trzeba było poustawiać to tak, żeby nie miał do niczego dostępu. A później pojawiła się kwestia lokalizacji...
Czemu to nie jest dokładne i czy nie da się dokładniej. No nie, bo pokazuje najbliższą stację bazową. No to jaka to jest dokładność. Zależy od rozmieszczenia stacji bazowych. Ale tak mniej więcej. Mniej więcej to w mieście sto-dwieście metrów, a na zadupiu nawet parę kilometrów. Ale czemu nie da się dokładniej. I skąd ja mam wiedzieć, czy on był w tych wszystkich miejscach, w których miał być, a nie baluje sobie w Mielnie, czemu nie mogę zobaczyć trasy. Bo nie, może pan co chwilę wysyłać smsa, płacąc za każdego złotówkę. Spoko, to będę wysyłał. A jaki zasięg mają nadajniki. Zależy od nadajnika. A ile musi przejechać, żeby następny nadajnik go złapał. I tak dalej, i tak dalej.
A czy nie da się tak zrobić, żeby pani to podejrzała i pani mi powiedziała, gdzie on teraz jest?
Ło borze, bo taki zły sprytny chytry pracownik, muszę go zlokalizować, muszę mu zablokować połączenia i dostęp do wszystkiego. Zlokalizuj se mózg i walnij się w łeb artykułem 429 kodeksu cywilnego.
Chociaż i tak największe pianie na nocce było, kiedy zadzwonił facet, który miał telefon zarejestrowany na firmę żony i nie chciał, żeby żona widziała rachunki szczegółowe, a konkretnie połączenia wykonywane z jego numeru. Niektórzy ludzie mają naprawdę zerowe poczucie przypału. Dowiedział się, że tylko jego żona jako właścicielka firmy może wprowadzić zmiany w tym zakresie, więc postanowił przycwaniakować i powiedział, że to on jest Barbara i że jak to mnie pani nie obsłuży. No nie, nie jest pan Barbara, sorry. Walnął focha i się rozłączył.
Dziesięć minut później wpada ten sam koleś. I przedstawia się cieniutkim głosikiem: "dzień dobry, z tej strony Barbara, ja chciałem, to znaczy chciałam..."
Jeśli chcesz być na bieżąco, możesz mnie polubić na facebooku.
Jestem właśnie po półgodzinnej rozmowie z przychlastem, który czuje się robiony w wała przez własnego pracownika. Najpierw omówiliśmy kwestie loginów i haseł do kont klienta, bo podobno pracownik jest bardzo sprytny i wszystko mu pozmieniał, więc trzeba było poustawiać to tak, żeby nie miał do niczego dostępu. A później pojawiła się kwestia lokalizacji...
Czemu to nie jest dokładne i czy nie da się dokładniej. No nie, bo pokazuje najbliższą stację bazową. No to jaka to jest dokładność. Zależy od rozmieszczenia stacji bazowych. Ale tak mniej więcej. Mniej więcej to w mieście sto-dwieście metrów, a na zadupiu nawet parę kilometrów. Ale czemu nie da się dokładniej. I skąd ja mam wiedzieć, czy on był w tych wszystkich miejscach, w których miał być, a nie baluje sobie w Mielnie, czemu nie mogę zobaczyć trasy. Bo nie, może pan co chwilę wysyłać smsa, płacąc za każdego złotówkę. Spoko, to będę wysyłał. A jaki zasięg mają nadajniki. Zależy od nadajnika. A ile musi przejechać, żeby następny nadajnik go złapał. I tak dalej, i tak dalej.
A czy nie da się tak zrobić, żeby pani to podejrzała i pani mi powiedziała, gdzie on teraz jest?
Ło borze, bo taki zły sprytny chytry pracownik, muszę go zlokalizować, muszę mu zablokować połączenia i dostęp do wszystkiego. Zlokalizuj se mózg i walnij się w łeb artykułem 429 kodeksu cywilnego.
Chociaż i tak największe pianie na nocce było, kiedy zadzwonił facet, który miał telefon zarejestrowany na firmę żony i nie chciał, żeby żona widziała rachunki szczegółowe, a konkretnie połączenia wykonywane z jego numeru. Niektórzy ludzie mają naprawdę zerowe poczucie przypału. Dowiedział się, że tylko jego żona jako właścicielka firmy może wprowadzić zmiany w tym zakresie, więc postanowił przycwaniakować i powiedział, że to on jest Barbara i że jak to mnie pani nie obsłuży. No nie, nie jest pan Barbara, sorry. Walnął focha i się rozłączył.
Dziesięć minut później wpada ten sam koleś. I przedstawia się cieniutkim głosikiem: "dzień dobry, z tej strony Barbara, ja chciałem, to znaczy chciałam..."
Jeśli chcesz być na bieżąco, możesz mnie polubić na facebooku.
środa, 10 grudnia 2014
Myślenie apokaliptyczne
Taka sytuacja w pracy. Robię kawę w kuchni, a znajomy stwierdza:
- Niedobre te kanapki, ale wrzucę je do tostera, to będą lepsze.
- No pewnie, wszystko robi się zjadliwe jak się zapiecze z serem i poleje keczupem.
- Jak przyjdzie apokalipsa i będziemy musieli się zjadać nawzajem, to trzeba się zaopatrzyć w zapasy sera.
- I przygotować takie duże tostery, żeby się człowiek zmieścił.
- Myślę, że niemiecka myśl techniczna nam w tym pomoże.
P.S. Ostatnio dużo jabłek wpierdalam w ramach patriotyzmu i zdrowego żywienia, ale przypomniałam sobie, że one apple a day keeps Doctor away i teraz mam zbicie.
- Niedobre te kanapki, ale wrzucę je do tostera, to będą lepsze.
- No pewnie, wszystko robi się zjadliwe jak się zapiecze z serem i poleje keczupem.
- Jak przyjdzie apokalipsa i będziemy musieli się zjadać nawzajem, to trzeba się zaopatrzyć w zapasy sera.
- I przygotować takie duże tostery, żeby się człowiek zmieścił.
- Myślę, że niemiecka myśl techniczna nam w tym pomoże.
P.S. Ostatnio dużo jabłek wpierdalam w ramach patriotyzmu i zdrowego żywienia, ale przypomniałam sobie, że one apple a day keeps Doctor away i teraz mam zbicie.
wtorek, 9 grudnia 2014
The Mind Robber - mój pierwszy czarno-biały Doktor
Mimo pozytywnych wrażeń po "Caves of Androzani" oraz "The Leisure Hive" cały czas podchodziłam do klasyków jak pies do jeża - po pierwsze nadal przytłacza mnie ilość odcinków, po drugie - to, co powstało przed czwartym Doktorem wydawało mi się całkowicie niestrawne. Serial dla dzieci, czerń i biel, efekty specjalne na miarę lat 60. i niewielkiego wówczas budżetu BBC. Szczerze - spodziewałam się infantylnych historii z morałem. Tymczasem Doktor jak zwykle nie zawiódł...
Zaczęłam od "Mind Robbera" - pięcioodcinkowego epizodu z drugim Doktorem, jako że miał być podobno jakiś psychodeliczny. Polskich napisów brak, oglądałam w oryginale na dailymotion. Jeśli chodzi o Drugiego, to jego włosy mnie przytłoczyły - wygląda jak podstarzały Beatles, który zawiesił się w latach 60. i przetrwał w tej formie aż do wieku średniego. Przytłoczyły mnie również inne detale fryzur i strojów. Doktor podróżuje w towarzystwie Jamiego, który jest Szkotem i przez cały odcinek paraduje w kilcie, a kiedy wspomina swoją ojczyznę, rozlegają się dźwięki dud (dudów?), oraz Zoe, która pochodzi z przyszłości i nosi bardzo obcisłe, błyszczące stroje. Twórcy serialu pomyśleli zapewne również o ojcach oglądających telewizję razem z dziećmi, przez co tyłek Zoe odgrywa równie ważną rolę co ona sama.
Oczywiście dawka paździerzu jest odpowiednio większa niż w odcinkach z lat 80. O ile w odcinkach z Czwartym scenografia i stroje były chamsko plastikowe, o tyle tutaj są chyba z kartonu. Ale kto ma to zdzierżyć, jak nie ja, widziałam tyle kiczu w życiu, że przeżyję i to. Tym bardziej, że ta konkretna historia nie wymaga super efektów i mimo biednej realizacji wciągnęła mnie konkretnie.
Na początku TARDIS ląduje w gorącej lawie i Doktor zmuszony jest użyć hamulca bezpieczeństwa, który przenosi wehikuł... nigdzie. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Ekipa ląduje więc w miejscu poza czasem i przestrzenią, gdzie spływają na nich wizje i ktoś zaczyna manipulować ich umysłami. Potem TARDIS ulega zniszczeniu (co samo w sobie brzmi poważnie i jak dla mnie było wręcz szokujące) i wszyscy lądują w dziwnym labiryncie, który okazuje się być lasem liter. Spotykają Guliwera, a Jamie traci twarz i na skutek pomyłki Doktora dostaje inną. Brzmi mocno surrealistycznie, ale taki właśnie jest ten odcinek - do pewnego momentu właściwie nic się ze sobą nie klei i bohaterowie stają się świadkami coraz dziwniejszych wydarzeń, pozornie ze sobą niepowiązanych. A widz siedzi tak:
Wreszcie Doktor, spotykając po drodze postacie z baśni i mitologii greckiej, dociera do centrum labiryntu. Spotyka tam polskiego noblistę Czesława Miłosza, który kontroluje wszystko przez jarmułkę podłączoną do tajemniczej maszynerii. Okazuje się, że prawicowe media miały jednak rację i Doktor odkrywa jego przerażający plan.
A tak na serio: jeśli chodzi o samą fabułę, jest to świetnie poprowadzona, wciągająca i trzymająca w napięciu historia. Każdy 20-minutowy odcinek kończy się w najbardziej dramatycznym momencie, o czym wspominał w wywiadzie Capaldi - czekanie przez tydzień w takim napięciu to musiało być coś. Drugiego Doktora mogę polecić osobom, które lubią klimaty retro i nie przeraża ich toporna realizacja a la Teatr Telewizji - wystarczy się wczuć i można przenieść się do innego świata. Rzecz bardzo specyficzna, traktuję to raczej jako na hauntologię niż coś do regularnego oglądania w celach rozrywkowych. Dla współczesnego widza jest to tak totalnie inne od wszystkiego, co do tej pory miał okazję zobaczyć, że przypomina podróż w czasie.
pozdro
Zaczęłam od "Mind Robbera" - pięcioodcinkowego epizodu z drugim Doktorem, jako że miał być podobno jakiś psychodeliczny. Polskich napisów brak, oglądałam w oryginale na dailymotion. Jeśli chodzi o Drugiego, to jego włosy mnie przytłoczyły - wygląda jak podstarzały Beatles, który zawiesił się w latach 60. i przetrwał w tej formie aż do wieku średniego. Przytłoczyły mnie również inne detale fryzur i strojów. Doktor podróżuje w towarzystwie Jamiego, który jest Szkotem i przez cały odcinek paraduje w kilcie, a kiedy wspomina swoją ojczyznę, rozlegają się dźwięki dud (dudów?), oraz Zoe, która pochodzi z przyszłości i nosi bardzo obcisłe, błyszczące stroje. Twórcy serialu pomyśleli zapewne również o ojcach oglądających telewizję razem z dziećmi, przez co tyłek Zoe odgrywa równie ważną rolę co ona sama.
Oczywiście dawka paździerzu jest odpowiednio większa niż w odcinkach z lat 80. O ile w odcinkach z Czwartym scenografia i stroje były chamsko plastikowe, o tyle tutaj są chyba z kartonu. Ale kto ma to zdzierżyć, jak nie ja, widziałam tyle kiczu w życiu, że przeżyję i to. Tym bardziej, że ta konkretna historia nie wymaga super efektów i mimo biednej realizacji wciągnęła mnie konkretnie.
Na początku TARDIS ląduje w gorącej lawie i Doktor zmuszony jest użyć hamulca bezpieczeństwa, który przenosi wehikuł... nigdzie. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Ekipa ląduje więc w miejscu poza czasem i przestrzenią, gdzie spływają na nich wizje i ktoś zaczyna manipulować ich umysłami. Potem TARDIS ulega zniszczeniu (co samo w sobie brzmi poważnie i jak dla mnie było wręcz szokujące) i wszyscy lądują w dziwnym labiryncie, który okazuje się być lasem liter. Spotykają Guliwera, a Jamie traci twarz i na skutek pomyłki Doktora dostaje inną. Brzmi mocno surrealistycznie, ale taki właśnie jest ten odcinek - do pewnego momentu właściwie nic się ze sobą nie klei i bohaterowie stają się świadkami coraz dziwniejszych wydarzeń, pozornie ze sobą niepowiązanych. A widz siedzi tak:
Wreszcie Doktor, spotykając po drodze postacie z baśni i mitologii greckiej, dociera do centrum labiryntu. Spotyka tam polskiego noblistę Czesława Miłosza, który kontroluje wszystko przez jarmułkę podłączoną do tajemniczej maszynerii. Okazuje się, że prawicowe media miały jednak rację i Doktor odkrywa jego przerażający plan.
A tak na serio: jeśli chodzi o samą fabułę, jest to świetnie poprowadzona, wciągająca i trzymająca w napięciu historia. Każdy 20-minutowy odcinek kończy się w najbardziej dramatycznym momencie, o czym wspominał w wywiadzie Capaldi - czekanie przez tydzień w takim napięciu to musiało być coś. Drugiego Doktora mogę polecić osobom, które lubią klimaty retro i nie przeraża ich toporna realizacja a la Teatr Telewizji - wystarczy się wczuć i można przenieść się do innego świata. Rzecz bardzo specyficzna, traktuję to raczej jako na hauntologię niż coś do regularnego oglądania w celach rozrywkowych. Dla współczesnego widza jest to tak totalnie inne od wszystkiego, co do tej pory miał okazję zobaczyć, że przypomina podróż w czasie.
pozdro
niedziela, 7 grudnia 2014
Doctor Who - pierwsze polskie crack video
I to nawet trzy części. Linkuję, ponieważ gniję z tego bardzo. Ogromne propsy dla dziewczyny, która zmontowała poniższe filmiki.
laleczka z saskiej porcelany xD
Szczególnie doceniam wykorzystanie Arki Szatana, disco polo, piosenek o ułanach i kolęd.
laleczka z saskiej porcelany xD
Szczególnie doceniam wykorzystanie Arki Szatana, disco polo, piosenek o ułanach i kolęd.
sobota, 6 grudnia 2014
Wormhole do krainy wtórności i wzruszeń, czyli "Interstellar"
Nienawidzę multipleksów. Ostatni raz w Cinema byłam na "Avatarze" w Nowy Rok na kacu i w sumie dobrze, że nie wybraliśmy wersji 3D, bo bym się porzygała. Generalnie średnia to przyjemność - wydać kupę kasy, żeby obejrzeć film co prawda na dużym ekranie, ale za to w smrodzie popcornu, w przegrzanej lub przechłodzonej klimatyzacją sali i w towarzystwie stada gimbusów/rodziców z dziećmi/zakochanych parek (zależnie od filmu i pory dnia). Ucieszył mnie fakt, że "Interstellar" grają w Centrum Sztuki Współczesnej, jako że bardzo chciałam zobaczyć ten film na dużym ekranie. Tak więc miałam okazję spędzić trzy godziny (czemu oni teraz kręcą te filmy takie długie?) w kameralnej salce, w towarzystwie pięciu osób na krzyż.
Rozwijając wątek długich filmów: nie ogarniam tego. Obecnie każda kasowa, szeroko promowana produkcja musi mieć coś koło tych trzech godzin, co w większości przypadków bynajmniej nie jest konieczne. Po prostu wszyscy tak robią i błędne koło się nakręca. Ogarnijcie superprodukcje/klasyki sprzed 10-20 lat - spokojnie mieściły się w półtorej-dwóch godzinach. Podobnie zresztą jest z książkami, w tej chwili praktycznie nie wydaje się popularnych pozycji typu kryminały czy paranormale mniejszych objętościowo niż czterysta stron.
Ponarzekałam na formę, pora na treść. Zasadniczo film jest zajebisty i warto zobaczyć go na dużym ekranie. Przedstawione koncepcje naukowe stanowią przegląd najbardziej medialnych tematów w astrofizyce: wormhole, zakrzywienia czasoprzestrzenne, czarne dziury, dylatacja czasu... Zostały one przedstawione na tyle przystępnie i zręcznie wplecione w fabułę, że widz nie ma szansy znudzić się naukowym bełkotem. Odczuwam wręcz pewien niedosyt, jako że naukowy bełkot nawet nie zdążył się rozkręcić, natychmiast przystopowany przez feelsy i emo-sceny. Jako że nie jestem specjalistą, ciężko mi ocenić, na ile realistycznie przedstawiono koncepcje naukowe (aczkolwiek wieść gminna głosi, że bardzo, doceniam też brak dźwięku w próżni i tym podobne szczegóły), podane są za to przystępnie. Ciekawe, ile zrozumieli widzowie z USA, lol.
Co jest naprawdę dobre w "Interstellar", pomijając takie oczywistości jak efekty specjalne i muzyka? Przede wszystkim klimat apokalipsy. Świat bez wojska, policji, jawnych badań naukowych i wszystkich innych niepotrzebnych wydatków, skupiony na przetrwaniu i pochłonięty całkowicie produkcją żywności. Chętnie obejrzałabym/przeczytała inną historię w tym samym uniwersum, jak wygląda życie w miastach, przestępczość itp.
W tym kontekście wybory podejmowane przez głównych bohaterów mają szczególnie tragiczny wymiar. Dylemat pt. "moja rodzina vs ludzkość" przewija się kilkakrotnie i jest realny oraz przejmujący, jako że droga, w którą wyruszają astronauci, jest od samego początku drogą bez powrotu. Ma to wszystko rozmach, dramatyzm, rys śmiertelnej powagi i nawet to kupuję. Świetne jest przedstawienie planet, które mimo że teoretycznie posiadają wszelkie warunki niezbędne do życia, w praktyce okazują się niegościnne.
Główny zarzut?
Choć w Seulu jak przybyło, to ubyło w pięknym mieście Nagasaki (i wszyscy razem, śpiewamy).
Jednym z moich ulubionych filmów jest "Kontakt", nakręcony w 1997 roku na podstawie powieści Carla Sagana. Nie ma klęski demograficznej, jest za to projekt SETI i kontakt z obcą cywilizacją. Na tym różnice się w zasadzie kończą. W obu filmach obcy udostępniają ludziom technologię pozwalającą na podróż międzygalaktyczną. W obu filmach mamy genialną dziewczynkę mocno związaną z ojcem i czerpiącą od niego inspirację. Następnie klasyczna zasada amerykańskich filmów zostaje sformułowana ponownie: kiedyś jeśli byłaś wysokim blond lachonem, to zostawałaś tajną agentką. Teraz jeśli jesteś ruda, szczupła i o subtelnej urodzie, to zostajesz wybitnym fizykiem.
Nie będę rozwodzić się nad ilością wzruszających scen, w każdym razie gdyby je wyciąć, film byłby pewnie z godzinę krótszy. Zmęczyło mnie to niemożliwie. Nie wspomnę już o patetycznych przemowach - przemowy jestem w stanie znieść, kiedy ktoś przedstawia teorię naukową, ale nie kiedy powtarza po raz dziesiąty, żeby nie wchodzić łagodnie do tej ciemnej nocy (sam wiersz bardzo lubię, ale bez przesady). A w momencie, kiedy pani naukowiec stwierdziła, że miłość jest największą tajemnicą ludzkości, wykracza poza nasze zrozumienie i poza naukę, to...
[SPOILER SPOILER SPOILER]
Teraz tak: nie wiem, czy ja jestem głupia i nie pojęłam głębi tego filmu, czy faktycznie zakończenie historii i rozwiązanie zagadki (też zresztą ściągnięte z "Kontaktu") jest bez sensu. Otwarcie tunelu czasoprzestrzennego i umożliwienie poszukiwań nowej Ziemi zostało zaaranżowane przez rasę ludzką z przyszłości. Cooper dzięki wpadnięciu w rzeczywistość wielowymiarową może przekazać córce info z przyszłości, Murphy kończy równanie, zyskując dostęp do wyższych wymiarów i Ziemia zostaje zgarnięta do kupy, a klęska zażegnana. No spoko, ale jak dla mnie to jest PARADOKS, bo gdyby nie otwarcie wormhola, to Cooper nie trafiłby w przyszłość i nie przekazał informacji, tym samym ludzkość by nie ocalała i nie mogłaby ingerować w przeszłość. A gdyby Murphy sama dokonała odkrycia, to cała wyprawa byłaby niepotrzebna, a raczej nie o to chodziło twórcom filmu. Jeżeli mimo wszystko jestem głupia i nie zrozumiałam zakończenia, to niech ktoś mi to wyjaśni, bo nie czaję.
[/SPOILER]
Rozwijając wątek długich filmów: nie ogarniam tego. Obecnie każda kasowa, szeroko promowana produkcja musi mieć coś koło tych trzech godzin, co w większości przypadków bynajmniej nie jest konieczne. Po prostu wszyscy tak robią i błędne koło się nakręca. Ogarnijcie superprodukcje/klasyki sprzed 10-20 lat - spokojnie mieściły się w półtorej-dwóch godzinach. Podobnie zresztą jest z książkami, w tej chwili praktycznie nie wydaje się popularnych pozycji typu kryminały czy paranormale mniejszych objętościowo niż czterysta stron.
Ponarzekałam na formę, pora na treść. Zasadniczo film jest zajebisty i warto zobaczyć go na dużym ekranie. Przedstawione koncepcje naukowe stanowią przegląd najbardziej medialnych tematów w astrofizyce: wormhole, zakrzywienia czasoprzestrzenne, czarne dziury, dylatacja czasu... Zostały one przedstawione na tyle przystępnie i zręcznie wplecione w fabułę, że widz nie ma szansy znudzić się naukowym bełkotem. Odczuwam wręcz pewien niedosyt, jako że naukowy bełkot nawet nie zdążył się rozkręcić, natychmiast przystopowany przez feelsy i emo-sceny. Jako że nie jestem specjalistą, ciężko mi ocenić, na ile realistycznie przedstawiono koncepcje naukowe (aczkolwiek wieść gminna głosi, że bardzo, doceniam też brak dźwięku w próżni i tym podobne szczegóły), podane są za to przystępnie. Ciekawe, ile zrozumieli widzowie z USA, lol.
Co jest naprawdę dobre w "Interstellar", pomijając takie oczywistości jak efekty specjalne i muzyka? Przede wszystkim klimat apokalipsy. Świat bez wojska, policji, jawnych badań naukowych i wszystkich innych niepotrzebnych wydatków, skupiony na przetrwaniu i pochłonięty całkowicie produkcją żywności. Chętnie obejrzałabym/przeczytała inną historię w tym samym uniwersum, jak wygląda życie w miastach, przestępczość itp.
W tym kontekście wybory podejmowane przez głównych bohaterów mają szczególnie tragiczny wymiar. Dylemat pt. "moja rodzina vs ludzkość" przewija się kilkakrotnie i jest realny oraz przejmujący, jako że droga, w którą wyruszają astronauci, jest od samego początku drogą bez powrotu. Ma to wszystko rozmach, dramatyzm, rys śmiertelnej powagi i nawet to kupuję. Świetne jest przedstawienie planet, które mimo że teoretycznie posiadają wszelkie warunki niezbędne do życia, w praktyce okazują się niegościnne.
Główny zarzut?
Choć w Seulu jak przybyło, to ubyło w pięknym mieście Nagasaki (i wszyscy razem, śpiewamy).
Jednym z moich ulubionych filmów jest "Kontakt", nakręcony w 1997 roku na podstawie powieści Carla Sagana. Nie ma klęski demograficznej, jest za to projekt SETI i kontakt z obcą cywilizacją. Na tym różnice się w zasadzie kończą. W obu filmach obcy udostępniają ludziom technologię pozwalającą na podróż międzygalaktyczną. W obu filmach mamy genialną dziewczynkę mocno związaną z ojcem i czerpiącą od niego inspirację. Następnie klasyczna zasada amerykańskich filmów zostaje sformułowana ponownie: kiedyś jeśli byłaś wysokim blond lachonem, to zostawałaś tajną agentką. Teraz jeśli jesteś ruda, szczupła i o subtelnej urodzie, to zostajesz wybitnym fizykiem.
Nie będę rozwodzić się nad ilością wzruszających scen, w każdym razie gdyby je wyciąć, film byłby pewnie z godzinę krótszy. Zmęczyło mnie to niemożliwie. Nie wspomnę już o patetycznych przemowach - przemowy jestem w stanie znieść, kiedy ktoś przedstawia teorię naukową, ale nie kiedy powtarza po raz dziesiąty, żeby nie wchodzić łagodnie do tej ciemnej nocy (sam wiersz bardzo lubię, ale bez przesady). A w momencie, kiedy pani naukowiec stwierdziła, że miłość jest największą tajemnicą ludzkości, wykracza poza nasze zrozumienie i poza naukę, to...
[SPOILER SPOILER SPOILER]
Teraz tak: nie wiem, czy ja jestem głupia i nie pojęłam głębi tego filmu, czy faktycznie zakończenie historii i rozwiązanie zagadki (też zresztą ściągnięte z "Kontaktu") jest bez sensu. Otwarcie tunelu czasoprzestrzennego i umożliwienie poszukiwań nowej Ziemi zostało zaaranżowane przez rasę ludzką z przyszłości. Cooper dzięki wpadnięciu w rzeczywistość wielowymiarową może przekazać córce info z przyszłości, Murphy kończy równanie, zyskując dostęp do wyższych wymiarów i Ziemia zostaje zgarnięta do kupy, a klęska zażegnana. No spoko, ale jak dla mnie to jest PARADOKS, bo gdyby nie otwarcie wormhola, to Cooper nie trafiłby w przyszłość i nie przekazał informacji, tym samym ludzkość by nie ocalała i nie mogłaby ingerować w przeszłość. A gdyby Murphy sama dokonała odkrycia, to cała wyprawa byłaby niepotrzebna, a raczej nie o to chodziło twórcom filmu. Jeżeli mimo wszystko jestem głupia i nie zrozumiałam zakończenia, to niech ktoś mi to wyjaśni, bo nie czaję.
[/SPOILER]
niedziela, 30 listopada 2014
DIY - ręcznie malowana koszulka z "Planety Małp"
Po prostej doktorowej koszulce przyszedł czas na bardziej skomplikowany wzór. Sklepy internetowe posiadające w ofercie unikatowe koszulki każą sobie płacić jak za zboże (co mnie zresztą nie dziwi), nawet jeśli wzór jest bardzo prosty. Taniej i fajniej namalować coś samemu. Tym razem wybrałam wzór z "Planety Małp" będący przeróbką klasycznego motywu Che Guevary. Mam nadzieję, że wyraźnie widać szympansa i że nikt mi nie wpierdoli na mieście za lewactwo.
Przygotowałam szablon tak jak ostatnio:
Tak wygląda po wycięciu.
Po nałożeniu pierwszej warstwy farby czekamy, aż trochę podeschnie i malujemy ponownie. Ogółem musiałam nałożyć cztery warstwy.
Żeby zrobić czerwony napis na białym tle, najlepiej namalować go najpierw białą farbą, a po kilku minutach poprawić czerwoną. Napis malowałam za pomocą szablonu pisma technicznego (kupiłam w papierniczym).
Oldschoolowe żelazko w towarzystwie oldchoolowego stołeczka.
A tu efekt końcowy:
Dzisiaj wybieram się na "Interstellar", można spodziewać się recenzji :)
Przygotowałam szablon tak jak ostatnio:
Tak wygląda po wycięciu.
Po nałożeniu pierwszej warstwy farby czekamy, aż trochę podeschnie i malujemy ponownie. Ogółem musiałam nałożyć cztery warstwy.
Żeby zrobić czerwony napis na białym tle, najlepiej namalować go najpierw białą farbą, a po kilku minutach poprawić czerwoną. Napis malowałam za pomocą szablonu pisma technicznego (kupiłam w papierniczym).
Oldschoolowe żelazko w towarzystwie oldchoolowego stołeczka.
A tu efekt końcowy:
Dzisiaj wybieram się na "Interstellar", można spodziewać się recenzji :)
sobota, 29 listopada 2014
Życie na Marsie w starym s-f - Burroughs, Wells, Bradbury
Obecnie Mars jest najdokładniej zbadaną planetą w Układzie Słonecznym, co rusz słyszy się o nowych zdjęciach dostarczanych przez sondy. Aż trudno uwierzyć, że do lat 60. badania Marsa prowadzone były wyłącznie na odległość i dość powszechne było przekonanie o istniejącej na nim cywilizacji (słynne kanały marsjańskie, które miały służyć bardziej efektywnemu rozprowadzaniu wody). Pamiątką po tym okresie są książki i filmy przedstawiające kontakt z Marsjanami. Mam słabość do tego typu literatury, tęsknię bowiem za czasami, kiedy obca cywilizacja zdawała się być tak bliska Ziemi. Obecnie wiążę duże nadzieje z Enceladusem, ale to już nie to samo. Ruiny albo skamieniałości na Marsie - to by było coś.
Stare s-f ma swoją specyfikę. Akcja toczy się raczej niespiesznie, narracja często jest pierwszoosobowa, w formie pamiętnika, obfituje w bezpośrednie opisy uczuć i miejsc. W porównaniu do tego, jak pisze się obecnie, fabuła ciągnie się niczym flaki z olejem, autor nie ma poczucia przypału, opisując kogoś jako przystojnego, szlachetnego, odważnego i zabójczo inteligentnego. Nawet literatura czysto rozrywkowa ma specyfikę bardzo odmienną od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Marsjańską historię zaczynamy w XIX w., kończymy w latach 50. wieku XX. Można śmiało powiedzieć, że podejście do Marsa w kolejnych opisanych pozycjach oddaje ówczesną mentalność.
1. Księżniczka z Marsa - Edgar Rice Burroughs
Kapitan John Carter trafia na Marsa w niewyjaśnionych okolicznościach, kryjąc się w jaskini podczas ucieczki przed Indianami. To, co pokazano w filmie, jest politycznie poprawną reinterpretacją - w książce Carter ocieka szowinistyczną, europocentryczną zajebistością, jest kulturalny, szlachetny i honorowy w przeciwieństwie do zdeprawowanych Indian i zielonych Marsjan. O ile fabuła jest pod wieloma względami naprawdę świetna, a fantazja autora robi wrażenie, o tyle kreacja głównego bohatera nie przekonuje współczesnego czytelnika.
Co jest dobre w "Księżniczce z Marsa"? Postapokalipsa. Na skutek zmian klimatycznych Mars ulega powolnej degradacji, której starają się zapobiec czerwoni ludzie, dysponujący jakąś tam kulturą i technikę (zapewne dlatego, ze wyglądają jak mieszkańcy Ziemi). Przeszkadzają im w tym zieloni Marsjanie, będący pozbawionymi uczuć wyższych, porywczymi kreaturami, w przeciwieństwie do kolonizatora Johna Cartera, który jest taki, nieprawdaż, empatyczny i szlachetny, roni łzy nad ich pozbawionym miłości i przyjaźni losem, a w dodatku ze względu na różnicę grawitacji zajebiście walczy i skacze. W nagrodę otrzymuje mimozowatą księżniczkę, która jest najpiękniejszą kobietą na Marsie, z początku udaje niedostępną, ale tak naprawdę zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia.
pojemna szafa typu Carter
2. Wojna światów - George Herbert Wells
Niby niechronologicznie (książka została wydana po raz pierwszy w 1898 roku), ale jak się zastanowić, to Wells wyprzedził swoją epokę dość mocno, ponadto słynne słuchowisko radiowe na podstawie powieści zostało wyemitowane w 1938. Panika nie była tak powszechna, jak się uważa, niemniej jednak rok emisji wydaje się być znamienny. Wells, tkwiąc jeszcze w epoce pary, początków elektryczności i pierwszych samolotów, nie tylko przewidział wojnę totalną, lecz także zapoczątkował całą serię powieści i filmów traktujących o inwazji obcych na Ziemię. Podczas gdy Verne radośnie antycypował postęp technologiczny służący ludzkości, Wells antycypował terror.
Szpetni, bezlitośni i dysponujący zaawansowaną technologią wojenną Marsjanie atakują Wielką Brytanię (gdzie był wtedy Doktor?), na miejsce przybywa pocieszny oddzialik wojska, który zostaje rozbity w pył. Szybko okazuje się, że inwazja objęła cały świat, a ludzkość jest systematycznie niszczona przy użyciu promieni śmierci i trującego dymu (przypominam, że nie znano wówczas laserów ani broni chemicznej).
Telewizja History zrealizowała świetną produkcję "Great Martian War", przedstawiając wizję Wellsa w formie filmu dokumentalnego. Wypadło to lepiej i ciekawiej niż jakakolwiek ekranizacja.
3. Kroniki marsjańskie - Ray Bradbury
John Carter byłby głęboko rozczarowany tą książką. Napisana w 1950 roku, opisuje wydarzenia mające miejsce na początku XXI wieku - kolonizację Marsa, zamieszkanego przez tajemniczą i subtelną rasę, która po początkowych próbach odpierania inwazji, zostaje ostatecznie podbita przez Ziemian. Nie jest to czyste s-f, raczej alegoria obrazująca problemy trapiące ludzkość. Książka charakteryzuje się szczątkową fabułą i poetyckim, rozmytym językiem, co potrafi skutecznie zniechęcić do lektury, ale przecież to klasyg i w ogóle wybitne dzieło.
Jeśli chodzi o mnie, mam mieszane uczucia. Istotnie przekonuje mnie pesymistyczna wizja prymitywnego społeczeństwa, bezrefleksyjnie niszczącego marsjański dorobek kulturowy i oddającego się radosnej konsumpcji. Z drugiej strony uważam, że nie jest to bynajmniej utwór ponadczasowy - zbyt wiele w nim anachronizmów, które stawiają aktualność poruszanych problemów pod znakiem zapytania. Mamy tu wyraźny klimat zimnej wojny i segregację rasową (czarnoskórzy uciekający na Marsa przed rasistami - WTF Bradbury). Większość prac jest wykonywana przez maszyny (komputer kuchenny, o którym kiedyś pisałam), co bynajmniej nie zmienia faktu, że jak w porządnym amerykańskim domu przystało, tata wychodzi co rano do pracy, a mama zajmuje się gotowaniem i sprzątaniem.
Co gorsza, Marsjanie są zajebiście uduchowieni i tajemniczy niczym tolkienowskie elfy, ludzie to przy nich stado prymitywów. Mimo niepowtarzalnego i niepokojącego klimatu książki wszystko to psuje mi odbiór i nie pozwala postrzegać "Kronik" jako ponadczasowego klasyka.
Co tymczasem słychać na Marsie? Sonda Curiosity uprzejmie donosi, że jest lipa: atmosfera cienka i niestabilna, warunki do życia były tam tak dawno, ze najstarsi górale nie pamiętają, w atmosferze przeważa dwutlenek węgla. Oczywiście jest to ściema, bowiem na najnowszych zdjęciach z Marsa można zobaczyć następujące obiekty:
krzaki
gryzonie
kulki analne
i jak tu nie kochać Marsjan?
Stare s-f ma swoją specyfikę. Akcja toczy się raczej niespiesznie, narracja często jest pierwszoosobowa, w formie pamiętnika, obfituje w bezpośrednie opisy uczuć i miejsc. W porównaniu do tego, jak pisze się obecnie, fabuła ciągnie się niczym flaki z olejem, autor nie ma poczucia przypału, opisując kogoś jako przystojnego, szlachetnego, odważnego i zabójczo inteligentnego. Nawet literatura czysto rozrywkowa ma specyfikę bardzo odmienną od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Marsjańską historię zaczynamy w XIX w., kończymy w latach 50. wieku XX. Można śmiało powiedzieć, że podejście do Marsa w kolejnych opisanych pozycjach oddaje ówczesną mentalność.
1. Księżniczka z Marsa - Edgar Rice Burroughs
Kapitan John Carter trafia na Marsa w niewyjaśnionych okolicznościach, kryjąc się w jaskini podczas ucieczki przed Indianami. To, co pokazano w filmie, jest politycznie poprawną reinterpretacją - w książce Carter ocieka szowinistyczną, europocentryczną zajebistością, jest kulturalny, szlachetny i honorowy w przeciwieństwie do zdeprawowanych Indian i zielonych Marsjan. O ile fabuła jest pod wieloma względami naprawdę świetna, a fantazja autora robi wrażenie, o tyle kreacja głównego bohatera nie przekonuje współczesnego czytelnika.
Co jest dobre w "Księżniczce z Marsa"? Postapokalipsa. Na skutek zmian klimatycznych Mars ulega powolnej degradacji, której starają się zapobiec czerwoni ludzie, dysponujący jakąś tam kulturą i technikę (zapewne dlatego, ze wyglądają jak mieszkańcy Ziemi). Przeszkadzają im w tym zieloni Marsjanie, będący pozbawionymi uczuć wyższych, porywczymi kreaturami, w przeciwieństwie do kolonizatora Johna Cartera, który jest taki, nieprawdaż, empatyczny i szlachetny, roni łzy nad ich pozbawionym miłości i przyjaźni losem, a w dodatku ze względu na różnicę grawitacji zajebiście walczy i skacze. W nagrodę otrzymuje mimozowatą księżniczkę, która jest najpiękniejszą kobietą na Marsie, z początku udaje niedostępną, ale tak naprawdę zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia.
pojemna szafa typu Carter
2. Wojna światów - George Herbert Wells
Niby niechronologicznie (książka została wydana po raz pierwszy w 1898 roku), ale jak się zastanowić, to Wells wyprzedził swoją epokę dość mocno, ponadto słynne słuchowisko radiowe na podstawie powieści zostało wyemitowane w 1938. Panika nie była tak powszechna, jak się uważa, niemniej jednak rok emisji wydaje się być znamienny. Wells, tkwiąc jeszcze w epoce pary, początków elektryczności i pierwszych samolotów, nie tylko przewidział wojnę totalną, lecz także zapoczątkował całą serię powieści i filmów traktujących o inwazji obcych na Ziemię. Podczas gdy Verne radośnie antycypował postęp technologiczny służący ludzkości, Wells antycypował terror.
Szpetni, bezlitośni i dysponujący zaawansowaną technologią wojenną Marsjanie atakują Wielką Brytanię (gdzie był wtedy Doktor?), na miejsce przybywa pocieszny oddzialik wojska, który zostaje rozbity w pył. Szybko okazuje się, że inwazja objęła cały świat, a ludzkość jest systematycznie niszczona przy użyciu promieni śmierci i trującego dymu (przypominam, że nie znano wówczas laserów ani broni chemicznej).
Telewizja History zrealizowała świetną produkcję "Great Martian War", przedstawiając wizję Wellsa w formie filmu dokumentalnego. Wypadło to lepiej i ciekawiej niż jakakolwiek ekranizacja.
3. Kroniki marsjańskie - Ray Bradbury
John Carter byłby głęboko rozczarowany tą książką. Napisana w 1950 roku, opisuje wydarzenia mające miejsce na początku XXI wieku - kolonizację Marsa, zamieszkanego przez tajemniczą i subtelną rasę, która po początkowych próbach odpierania inwazji, zostaje ostatecznie podbita przez Ziemian. Nie jest to czyste s-f, raczej alegoria obrazująca problemy trapiące ludzkość. Książka charakteryzuje się szczątkową fabułą i poetyckim, rozmytym językiem, co potrafi skutecznie zniechęcić do lektury, ale przecież to klasyg i w ogóle wybitne dzieło.
Jeśli chodzi o mnie, mam mieszane uczucia. Istotnie przekonuje mnie pesymistyczna wizja prymitywnego społeczeństwa, bezrefleksyjnie niszczącego marsjański dorobek kulturowy i oddającego się radosnej konsumpcji. Z drugiej strony uważam, że nie jest to bynajmniej utwór ponadczasowy - zbyt wiele w nim anachronizmów, które stawiają aktualność poruszanych problemów pod znakiem zapytania. Mamy tu wyraźny klimat zimnej wojny i segregację rasową (czarnoskórzy uciekający na Marsa przed rasistami - WTF Bradbury). Większość prac jest wykonywana przez maszyny (komputer kuchenny, o którym kiedyś pisałam), co bynajmniej nie zmienia faktu, że jak w porządnym amerykańskim domu przystało, tata wychodzi co rano do pracy, a mama zajmuje się gotowaniem i sprzątaniem.
Co gorsza, Marsjanie są zajebiście uduchowieni i tajemniczy niczym tolkienowskie elfy, ludzie to przy nich stado prymitywów. Mimo niepowtarzalnego i niepokojącego klimatu książki wszystko to psuje mi odbiór i nie pozwala postrzegać "Kronik" jako ponadczasowego klasyka.
Co tymczasem słychać na Marsie? Sonda Curiosity uprzejmie donosi, że jest lipa: atmosfera cienka i niestabilna, warunki do życia były tam tak dawno, ze najstarsi górale nie pamiętają, w atmosferze przeważa dwutlenek węgla. Oczywiście jest to ściema, bowiem na najnowszych zdjęciach z Marsa można zobaczyć następujące obiekty:
krzaki
gryzonie
kulki analne
i jak tu nie kochać Marsjan?
piątek, 28 listopada 2014
Torchwood - Doktor 18+ i corner-eye stuff (wrażenia po pierwszym sezonie)
Wy, ludzie, kochacie opowieści, które zaprzeczają przypadkowości istnienia.
Kapitan Jack Harkness
Jakoś tak się zbierałam, żeby obejrzeć Torchwood, nie mogłam się zebrać, a jak już zaczęłam, to pyknęłam cały sezon w kilka dni. Teraz dopiero zorientowałam się, że tytuł jest anagramem od "Doctor Who". Ponadto przewijają się kwiatki typu plakat "Vote Saxon" czy napis "Bad Wolf" na murze, a co więcej - głównym scenarzystą jest Russel T. Davies, czyli twórca moich ulubionych początkowych sezonów Doktora.
Pierwszy sezon zaczyna się doktorowo - zwykła dziewczyna, w tym przypadku policjantka Gwen Cooper biorąca udział w śledztwie dotyczącym tajemniczych zabójstw, staje się świadkiem wydarzeń, których nie da się wyjaśnić racjonalnie. Chodzi mianowicie o przywracanie zmarłych do życia przez tajny instytut zwany Torchwood, powołany do życia przez królową Wiktorię. Kto oglądał "Tooth and claw", ten zna całą genezę. Gwen dołącza do ekipy na mocy decyzji Jacka Harknessa, co w sumie nie ma sensu, bo jest człowiekiem z dupy, którego nikt nie zna, o żadnej rekrutacji oczywiście też nie ma mowy. Taki doktor stajl - jesteś spoko, to dołączasz.
W drugim odcinku ekipa odkrywa nagranie z klubu, na którym dziewczyna uprawia w toalecie seks z chłopakiem, który rozpada się po wszystkim w proch. Okazuje się, że opanowała ją obca inteligencja, która czerpie energię z orgazmów. Myślę sobie, wow, Doktor 18+, zwała, dziwne w chuj. Ale potem było tylko lepiej i chociaż sporo wątków kręci się wokół seksu, to serial nie ogranicza się do tego.
W kolejnych odcinkach czeka nas między innymi klasyczny horror z ludźmi znikającymi bez śladu w okolicach opuszczonej wioski, niespodziewany powrót Cybermanów, zdemaskowanie prawdy o dawnych legendach, i rzecz jasna podróże w czasie. Gdybym miała krótko podsumować tematykę serialu, mogłoby to być użyte przez Jacka sformułowanie "corner-eye stuff" - to, co widzimy, lecz nie przyjmujemy do wiadomości, co egzystuje w zbiorowej podświadomości, lecz nie przenika do głównego nurtu. Wciągnęłam się konkretnie przy odcinku "Small Worlds", który nawiązuje do słynnej mistyfikacji dokonanej w 1917 roku przez dwie dziewczynki, które nabrały samego Arthura Conana Doyle'a, fałszując zdjęcia, na których obok nich pojawiają się elfy. Elfy powracają w XXI wieku i wychodzi na to, że nie są wcale tak sympatyczne, jak dotąd sądzono.
Kolejny ciekawy odcinek to "Random shoes" - kameralny, nietypowy, w klimacie miejskiej legendy, opowiada o chłopaku pracującym w call center, który po nieudanej olimpiadzie matematycznej w dzieciństwie otrzymał od nauczyciela oko kosmity. Prowadzi nudne życie, ale cały czas wierzy, że przybysz z kosmosu powróci po swoje oko - w końcu wystawia je na e-bayu, by za uzyskane pieniądze zacząć nowe życie. Piękna, metaforyczna i durnowata historia o małości ludzkiej egzystencji. Płakałam na tym.
"Out of time" opowiada z kolei o podróżnikach z 1953 roku - wyemancypowanej pilotce, konserwatywnym ojcu rodziny i naiwnej osiemnastolatce, których samolot wpada w szczelinę czasoprzestrzenną i lądują w naszej epoce. Świetna historia o samotności, utracie, różnicach kulturowych i ludzkich zdolnościach adaptacyjnych.
Bardzo podoba mi się również wątek wołków zbożowych - agresywnych, niekontaktowych kosmitów żyjących w ściekach. W odcinku "End of days" ludzie kradną wołki i organizują doktorowy Fight Club, dorabiając ideologię do napierdalania się po mordach. Ku refleksji. Wołki przypominają mi nieco Oody, również uważane przez ludzi za prymitywne istoty, które można wykorzystać bez moralnych skrupułów. Mam cichą nadzieję, że powrócą w kolejnych odcinkach, pokazując coś więcej niż wywołaną przerażeniem tępą agresję.
Zarzucane serialowi nagromadzenie wątków romansowo-homoseksualno-obyczajowych i ogólna moda na sukces jest jak dla mnie po prostu magnesem na stereotypowe fangirls, których brakowało tego w Doktorze. I w sumie mam to w dupie, nie przeszkadza mi, chociaż wielkie miłości i przelotne romanse zdarzają się bohaterom z absurdalną częstotliwością, a co za tym idzie - niektóre są ostro przekombinowane. Ponadto Gwen jest egoistyczną, niedojrzałą suką, a Owen cwaniakowatym kurwiarzem (mam zbicie z tego imienia, bo myli mi się ze słowem "oven" i cały czas sobie myślę, że lol, jak można mieć na imię Piekarnik), co dodaje produkcji realizmu.
Zasadniczo z całej ekipy najbardziej lubię Jacka, który od czasów Doktora dojrzał, przestał podrywać wszystko co się rusza, poczuł się odpowiedzialny za ludzkość - można powiedzieć, że przejął nieco styl Doktora, z całym jego gniewem i bezwzględnością. Co dziwne, lubię również Toshiko - chciałam napisać, że w przeciwieństwie do reszty się nie puszcza, ale w sumie to też się puściła, ale poza tym jest pracoholiczką i nerdem z kijem w dupie. Jedyna poważna osoba w tym całym burdelu.
Dzisiaj biorę się za drugi sezon, zobaczymy jak będzie, póki co serial wypada jak najbardziej na plus.
Kapitan Jack Harkness
Jakoś tak się zbierałam, żeby obejrzeć Torchwood, nie mogłam się zebrać, a jak już zaczęłam, to pyknęłam cały sezon w kilka dni. Teraz dopiero zorientowałam się, że tytuł jest anagramem od "Doctor Who". Ponadto przewijają się kwiatki typu plakat "Vote Saxon" czy napis "Bad Wolf" na murze, a co więcej - głównym scenarzystą jest Russel T. Davies, czyli twórca moich ulubionych początkowych sezonów Doktora.
Pierwszy sezon zaczyna się doktorowo - zwykła dziewczyna, w tym przypadku policjantka Gwen Cooper biorąca udział w śledztwie dotyczącym tajemniczych zabójstw, staje się świadkiem wydarzeń, których nie da się wyjaśnić racjonalnie. Chodzi mianowicie o przywracanie zmarłych do życia przez tajny instytut zwany Torchwood, powołany do życia przez królową Wiktorię. Kto oglądał "Tooth and claw", ten zna całą genezę. Gwen dołącza do ekipy na mocy decyzji Jacka Harknessa, co w sumie nie ma sensu, bo jest człowiekiem z dupy, którego nikt nie zna, o żadnej rekrutacji oczywiście też nie ma mowy. Taki doktor stajl - jesteś spoko, to dołączasz.
W drugim odcinku ekipa odkrywa nagranie z klubu, na którym dziewczyna uprawia w toalecie seks z chłopakiem, który rozpada się po wszystkim w proch. Okazuje się, że opanowała ją obca inteligencja, która czerpie energię z orgazmów. Myślę sobie, wow, Doktor 18+, zwała, dziwne w chuj. Ale potem było tylko lepiej i chociaż sporo wątków kręci się wokół seksu, to serial nie ogranicza się do tego.
W kolejnych odcinkach czeka nas między innymi klasyczny horror z ludźmi znikającymi bez śladu w okolicach opuszczonej wioski, niespodziewany powrót Cybermanów, zdemaskowanie prawdy o dawnych legendach, i rzecz jasna podróże w czasie. Gdybym miała krótko podsumować tematykę serialu, mogłoby to być użyte przez Jacka sformułowanie "corner-eye stuff" - to, co widzimy, lecz nie przyjmujemy do wiadomości, co egzystuje w zbiorowej podświadomości, lecz nie przenika do głównego nurtu. Wciągnęłam się konkretnie przy odcinku "Small Worlds", który nawiązuje do słynnej mistyfikacji dokonanej w 1917 roku przez dwie dziewczynki, które nabrały samego Arthura Conana Doyle'a, fałszując zdjęcia, na których obok nich pojawiają się elfy. Elfy powracają w XXI wieku i wychodzi na to, że nie są wcale tak sympatyczne, jak dotąd sądzono.
Kolejny ciekawy odcinek to "Random shoes" - kameralny, nietypowy, w klimacie miejskiej legendy, opowiada o chłopaku pracującym w call center, który po nieudanej olimpiadzie matematycznej w dzieciństwie otrzymał od nauczyciela oko kosmity. Prowadzi nudne życie, ale cały czas wierzy, że przybysz z kosmosu powróci po swoje oko - w końcu wystawia je na e-bayu, by za uzyskane pieniądze zacząć nowe życie. Piękna, metaforyczna i durnowata historia o małości ludzkiej egzystencji. Płakałam na tym.
"Out of time" opowiada z kolei o podróżnikach z 1953 roku - wyemancypowanej pilotce, konserwatywnym ojcu rodziny i naiwnej osiemnastolatce, których samolot wpada w szczelinę czasoprzestrzenną i lądują w naszej epoce. Świetna historia o samotności, utracie, różnicach kulturowych i ludzkich zdolnościach adaptacyjnych.
Bardzo podoba mi się również wątek wołków zbożowych - agresywnych, niekontaktowych kosmitów żyjących w ściekach. W odcinku "End of days" ludzie kradną wołki i organizują doktorowy Fight Club, dorabiając ideologię do napierdalania się po mordach. Ku refleksji. Wołki przypominają mi nieco Oody, również uważane przez ludzi za prymitywne istoty, które można wykorzystać bez moralnych skrupułów. Mam cichą nadzieję, że powrócą w kolejnych odcinkach, pokazując coś więcej niż wywołaną przerażeniem tępą agresję.
Zarzucane serialowi nagromadzenie wątków romansowo-homoseksualno-obyczajowych i ogólna moda na sukces jest jak dla mnie po prostu magnesem na stereotypowe fangirls, których brakowało tego w Doktorze. I w sumie mam to w dupie, nie przeszkadza mi, chociaż wielkie miłości i przelotne romanse zdarzają się bohaterom z absurdalną częstotliwością, a co za tym idzie - niektóre są ostro przekombinowane. Ponadto Gwen jest egoistyczną, niedojrzałą suką, a Owen cwaniakowatym kurwiarzem (mam zbicie z tego imienia, bo myli mi się ze słowem "oven" i cały czas sobie myślę, że lol, jak można mieć na imię Piekarnik), co dodaje produkcji realizmu.
Zasadniczo z całej ekipy najbardziej lubię Jacka, który od czasów Doktora dojrzał, przestał podrywać wszystko co się rusza, poczuł się odpowiedzialny za ludzkość - można powiedzieć, że przejął nieco styl Doktora, z całym jego gniewem i bezwzględnością. Co dziwne, lubię również Toshiko - chciałam napisać, że w przeciwieństwie do reszty się nie puszcza, ale w sumie to też się puściła, ale poza tym jest pracoholiczką i nerdem z kijem w dupie. Jedyna poważna osoba w tym całym burdelu.
Dzisiaj biorę się za drugi sezon, zobaczymy jak będzie, póki co serial wypada jak najbardziej na plus.
czwartek, 27 listopada 2014
Biomet niekorzystny # 9 - jak leczyć się na NFZ
Wychodzę z założenia, że skoro płaczę za każdym razem widząc kwotę brutto i netto na kwitku od wypłaty, to niech przynajmniej nędzny ułamek tej kwoty zwróci mi się w świadczeniach. Czyli wszystko co się da robię na NFZ. Stracić na mnie nie stracą, bo jestem raczej zdrowym człowiekiem, i pewnie z tego względu jakoś specjalnie nie narzekam. Ogarnęłam sobie przychodnię, gdzie dzwonisz, rejestrujesz się, dostajesz numerek i przychodzisz tego samego dnia na konkretną godzinę. Magia. Podobnie z ginem - po receptę na tabletki wystarczy zadzwonić i odebrać w dogodnym terminie, a raz do roku sami trują mi dupę, że mam zrobić cytologię i te inne. Tylko L4 dość niechętnie wypisują, co swoją drogą nawet im się chwali. Aczkolwiek raz dostałam od ogólnego dwa tygodnie zwolnienia i receptę na pramolan, a innym razem na escapelle. Grunt to trafić na ludzi dobrej woli.
Kiedyś potrzebowałam zrobić rehabilitację, obdzwoniłam kilka szpitali i już trzy dni później mogłam moczyć kończynę w wannie z hydromasażem za publiczne pieniądze. Wiadomo, że w większym mieście łatwiej idzie to ogarnąć, ale są rzeczy, których pojąć nie mogę. Przede wszystkim - dlaczego w większości przychodni obowiązuje system "kto pierwszy, ten lepszy"? Gdzieniegdzie takie cuda jak telefony czy internet chyba dotąd nie dotarły, a załatwienie czegokolwiek wymaga osobistego wstawiennictwa i pełnego zaangażowania. Do pewnego czasu uważałam za miejską legendę rodem z piekielni.pl historie o ludziach hobbystycznie przesiadujących od piątej rano w poczekalni i kłócących się o kolejność. Dopóki nie przyszło mi trafić do takiej przychodni i czekać dwie godziny w towarzystwie stada krzykaczy dzielących się dotychczasowymi przeżyciami. Co swoją drogą bywa pomocne, jako że każda przychodnia rządzi się swoimi prawami...
No właśnie. Wchodzę w jakieś takie kazamaty, gdzie gabinety prywatne sąsiadują z prywatnymi, każdy przyjmuje w innych godzinach, rejestracja odbywa się w kilku miejscach, architektura budynku gwarantuje, że nikt nie przeżyje w razie pożaru, a w wąziutkim korytarzyku czeka stado ludzi. Na nieśmiałe zapytanie, gdzie odbywa się rejestracja do konkretnej poradni, reagują zapowietrzeniem i tonem tak pobłażliwym, jakbym pytała o rzecz oczywistą, odpowiadają, że to przecież jasne: rejestracja do ogólnego odbywa się po drugiej stronie ulicy, ale od ósmej do dziesiątej jest przerwa śniadaniowa, poza tym trzeba samemu zanieść kartę do gabinetu na piąte piętro. Z kolei dentysta przyjmuje siedem pierwszych osób, chyba że jest ten drugi, który przyjmuje w każdy pierwszy wtorek miesiąca, wtedy trzeba się zapisać wcześniej. W czwartki tylko prywatnie, chyba że jesteś kombatantem w ciąży z honorowym dawcą krwi.
W przeciwieństwie do większości Polaków nie jestem specjalistką od finansowania służby zdrowia i nie mam cudownego pomysłu na rozwiązanie jej problemów. Zdaniem specjalistów (których można wysłuchać podczas otwartych wykładów, np. w komunikacji miejskiej albo poczekalni) rozwiązania są dwa: pierwsze to WOLNY RYNEK SPRYWATYZOWAĆ WSZYSTKO RURURURKOWCE, drugie natomiast brzmi ZŁODZIEJE NIECH DADZO KASE BO LUDZIE BIEDNI UMIERAJO NA ULICY. Jeśli chodzi o mnie, wprowadziłabym na początek jedną prostą rzecz: opłaty administracyjne za nieprzyjście na umówioną wizytę u specjalisty bez odwołania jej telefonicznie. Zadzwonisz dzień wcześniej, że niet - ok, rejestratorka obdzwania pacjentów i na twoje miejsce wskakuje kolejna osoba. Nie zadzwonisz - stówa w plecy. Plus ujednolicenie bazy danych - ostatnio dzieciak mojej znajomej trafił na pogotowie z silnym bólem ucha i gorączką, odprowadzony przez babcię. Na pogotowiu nie chcieli go przyjąć z tego względu, że upoważnienie do przyprowadzania dziecka zostało złożone tylko w przychodni. Kiedy okazało się, że dziadek dziecka znał którąś z lekarek i zrobił jazdę na izbie, jakimś cudem dziecko zostało przyjęte. Czyli w gruncie rzeczy sprawa rozbija się nie o system informacji, ale o biurokrację, brak elastyczności i złą wolę. A z tym ciężko walczyć za pomocą przepisów.
Kiedyś potrzebowałam zrobić rehabilitację, obdzwoniłam kilka szpitali i już trzy dni później mogłam moczyć kończynę w wannie z hydromasażem za publiczne pieniądze. Wiadomo, że w większym mieście łatwiej idzie to ogarnąć, ale są rzeczy, których pojąć nie mogę. Przede wszystkim - dlaczego w większości przychodni obowiązuje system "kto pierwszy, ten lepszy"? Gdzieniegdzie takie cuda jak telefony czy internet chyba dotąd nie dotarły, a załatwienie czegokolwiek wymaga osobistego wstawiennictwa i pełnego zaangażowania. Do pewnego czasu uważałam za miejską legendę rodem z piekielni.pl historie o ludziach hobbystycznie przesiadujących od piątej rano w poczekalni i kłócących się o kolejność. Dopóki nie przyszło mi trafić do takiej przychodni i czekać dwie godziny w towarzystwie stada krzykaczy dzielących się dotychczasowymi przeżyciami. Co swoją drogą bywa pomocne, jako że każda przychodnia rządzi się swoimi prawami...
No właśnie. Wchodzę w jakieś takie kazamaty, gdzie gabinety prywatne sąsiadują z prywatnymi, każdy przyjmuje w innych godzinach, rejestracja odbywa się w kilku miejscach, architektura budynku gwarantuje, że nikt nie przeżyje w razie pożaru, a w wąziutkim korytarzyku czeka stado ludzi. Na nieśmiałe zapytanie, gdzie odbywa się rejestracja do konkretnej poradni, reagują zapowietrzeniem i tonem tak pobłażliwym, jakbym pytała o rzecz oczywistą, odpowiadają, że to przecież jasne: rejestracja do ogólnego odbywa się po drugiej stronie ulicy, ale od ósmej do dziesiątej jest przerwa śniadaniowa, poza tym trzeba samemu zanieść kartę do gabinetu na piąte piętro. Z kolei dentysta przyjmuje siedem pierwszych osób, chyba że jest ten drugi, który przyjmuje w każdy pierwszy wtorek miesiąca, wtedy trzeba się zapisać wcześniej. W czwartki tylko prywatnie, chyba że jesteś kombatantem w ciąży z honorowym dawcą krwi.
W przeciwieństwie do większości Polaków nie jestem specjalistką od finansowania służby zdrowia i nie mam cudownego pomysłu na rozwiązanie jej problemów. Zdaniem specjalistów (których można wysłuchać podczas otwartych wykładów, np. w komunikacji miejskiej albo poczekalni) rozwiązania są dwa: pierwsze to WOLNY RYNEK SPRYWATYZOWAĆ WSZYSTKO RURURURKOWCE, drugie natomiast brzmi ZŁODZIEJE NIECH DADZO KASE BO LUDZIE BIEDNI UMIERAJO NA ULICY. Jeśli chodzi o mnie, wprowadziłabym na początek jedną prostą rzecz: opłaty administracyjne za nieprzyjście na umówioną wizytę u specjalisty bez odwołania jej telefonicznie. Zadzwonisz dzień wcześniej, że niet - ok, rejestratorka obdzwania pacjentów i na twoje miejsce wskakuje kolejna osoba. Nie zadzwonisz - stówa w plecy. Plus ujednolicenie bazy danych - ostatnio dzieciak mojej znajomej trafił na pogotowie z silnym bólem ucha i gorączką, odprowadzony przez babcię. Na pogotowiu nie chcieli go przyjąć z tego względu, że upoważnienie do przyprowadzania dziecka zostało złożone tylko w przychodni. Kiedy okazało się, że dziadek dziecka znał którąś z lekarek i zrobił jazdę na izbie, jakimś cudem dziecko zostało przyjęte. Czyli w gruncie rzeczy sprawa rozbija się nie o system informacji, ale o biurokrację, brak elastyczności i złą wolę. A z tym ciężko walczyć za pomocą przepisów.
poniedziałek, 24 listopada 2014
Zapomniany splendor lat 90., czyli znalezione w starym katalogu...
Znalazłam niemiecki katalog Neckermanna z 1990 roku, taki cholernie gruby, ma z tysiąc stron i jest w nim absolutnie wszystko, od ciuchów, poprzez meble i dywany, po sprzęt biurowy. Tak bardzo gniję, że po prostu muszę się tym podzielić. Zaczynamy od mody damskiej.
Kombinezony miały ponoć powrócić w glorii i chwale, ale jakoś się nie przyjęły. To powyżej to jeszcze pół biedy...
SUPER SUPER DAS IST SUPER
FANTASY
Gacie podciągnięte pod pachy.
Stroje kąpielowe w szalonych kolorach.
Wygodne piżamki, to po prawej podpisane jest "Anzug" :D
Aerobik z Jane Fondą. Czy coś w tym stylu.
I cała rodzina w komplecie :D
Ludzie biznesu, ludzie sukcesu.
Mutige Manner bekennen Farbe.
SUPER
Dzieci w najlepszym razie miały ADHD, w najgorszym zaś padaczkę.
Przechodzimy do wystroju wnętrz:
To jest dosyć psychodeliczne, zaraz zza zasłony wyjdzie karzeł w czerwonym garniturze i powie "ogniu, krocz za mną".
Przerażają mnie takie dywaniki w łazience, higieniczne to jak cholera.
Praktyczne rękawice kuchenne.
Co jak co, ale "nowoczesne" meble w tamtych czasach były szczególnie koszmarne. Podpis pod zdjęciem głosi, że nie są staromodne i w ogóle są fajne. Sądząc po minach użytkowników, mają również właściwości psychodeliczne.
Kojarzycie takie żelowe woreczki, które można podgrzać albo zamrozić i zrobić okład? Miałam takie coś na skręconą kostkę. Tu jest to samo, tylko w formie... biustonosza. Nie wiem, o co chodzi, może to na skręcone cycki.
Turystyczny aparat do masażu.
Gustownie odziany pan reklamuje boomboxa.
Gustowne telefony.
Szczotka do kibla w kształcie kota i kaczki oraz muszle w kształcie muszli.
I znów nie wiem, co mają w sobie te meble. Czy to teleporter?
Kombinezony miały ponoć powrócić w glorii i chwale, ale jakoś się nie przyjęły. To powyżej to jeszcze pół biedy...
SUPER SUPER DAS IST SUPER
FANTASY
Gacie podciągnięte pod pachy.
Stroje kąpielowe w szalonych kolorach.
Wygodne piżamki, to po prawej podpisane jest "Anzug" :D
Aerobik z Jane Fondą. Czy coś w tym stylu.
I cała rodzina w komplecie :D
Ludzie biznesu, ludzie sukcesu.
Mutige Manner bekennen Farbe.
SUPER
Dzieci w najlepszym razie miały ADHD, w najgorszym zaś padaczkę.
Przechodzimy do wystroju wnętrz:
To jest dosyć psychodeliczne, zaraz zza zasłony wyjdzie karzeł w czerwonym garniturze i powie "ogniu, krocz za mną".
Przerażają mnie takie dywaniki w łazience, higieniczne to jak cholera.
Praktyczne rękawice kuchenne.
Co jak co, ale "nowoczesne" meble w tamtych czasach były szczególnie koszmarne. Podpis pod zdjęciem głosi, że nie są staromodne i w ogóle są fajne. Sądząc po minach użytkowników, mają również właściwości psychodeliczne.
Kojarzycie takie żelowe woreczki, które można podgrzać albo zamrozić i zrobić okład? Miałam takie coś na skręconą kostkę. Tu jest to samo, tylko w formie... biustonosza. Nie wiem, o co chodzi, może to na skręcone cycki.
Turystyczny aparat do masażu.
Gustownie odziany pan reklamuje boomboxa.
Gustowne telefony.
Szczotka do kibla w kształcie kota i kaczki oraz muszle w kształcie muszli.
I znów nie wiem, co mają w sobie te meble. Czy to teleporter?
Subskrybuj:
Posty (Atom)