niedziela, 30 września 2018

Coś się kończy, coś się zaczyna

Niniejszym pragnę oznajmić że definitywnie skończył się nasz SAL Cookie Time. Dziś będzie ostatni post w tym temacie. Chcę Wam pokazać kompletne samplery uczestniczek SALu.
Na początek jednak pokażę Wam jeszcze spóźniony, ostatni motyw SAL-u, który przysłała do mnie Cytrulina:
A teraz, żeby już nie przedłużać - ostatnia odsłona naszego Samplera w kolejności nadsyłania zdjęć. 
1. Karolina z bloga Moje Hobby:
 2. Agata z bloga Hafty Agaty:
 3. Małgosia z bloga Margo i Nitka:
 4. Cytrulina z bloga Cytrulina Hand Made:
 5. Małgosia z bloga Magiczny Świat Krzyżyków:
 6. Sylwia z bloga Ruda Mama i Jej Pasje:
 7. I tak dla przypomnienia mój samplerek:
Miałam nadzieję, że uda mi się go pokazać już oprawiony ale niestety...
Gratuluję wszystkim, którzy ukończyli nasz SAL. Tym którzy się nie wyrobili życzę, aby udało im się kiedyś go ukończyć. Wszystkim jednakowo dziękuję za udział w zabawie.
Jak w tytule mojego posta - coś się skończyło.
A co się zaczyna? No właśnie....
Czy macie ochotę na kolejny SAL o podobnej tematyce? Małgosia z bloga Magiczny świat krzyżyków wysłała mi zapytanie, czy nie zorganizowałabym kolejnego "kuchennego SAL-u". I posłała mi nawet wzór, którego ja sama szukałam od dobrych 3 miesięcy...
Tematem nowego SAL-u jest MAKARON...
A zatem kto chętny na "Pasta SAL"?
Wzór ma wymiary 234 x 173. Wielkością jest więc zbliżony do Cookie Time
Od razu zaznaczę, że zaczynamy od 1 stycznia. Jest więc dużo czasu do namysłu oraz do skompletowania potrzebnych materiałów.
Ktoś chętny? 
Bo ja z pewnością ten sampler wyhaftuję. 
W przyszłym roku. 
Na 200%...
Wszystkich chętnych proszę o kontakt na adres [email protected].
Czekam. Banerek umieszczę na blogu jak tylko znajdą się chętni.

Bardzo dziękuję za wasze komentarze pod poprzednim postem.
Jagna - trzeba korzystać z okazji ;)
Promyk - trzeci zacznę już niedługo 

Pozdrawiam serdecznie

piątek, 28 września 2018

"Zaś kwiotki"...

...powiedział mój mąż gdy zobaczył co haftuję...
Mój mąż jest Ślązakiem z Radzionkowa, takim z krwi i kości. Zawsze się śmiejemy że on to nawet polskiego nie zna dobrze, ale za to "śląski perfect". W jego ustach zabrzmiało bardziej jak "fiotki", czyli po naszemu kwiatki...
Ano haftuję "kwiotki". A czemu tak wyszło? Ano wszystkiemu winne wakacje - trzeba było coś zabrać ze sobą na wakacje do Polski . Coś niezbyt dużego, ale też i żadną drobnicę. Wybór padł na "kwiotki", które miałam w planach na bliżej nieokreślone "kiedyś".
Jak już jednak wiecie, akurat podczas wyjazdu nie udało mi się zacząć tego co ze sobą zabrałam. Jednak skoro już się namęczyłam i wzór wybrałam, skoro już miałam przygotowany materiał i wyszperane tudzież zakupione muliny to szkoda mi było ten projekt odkładać.
I tak od razu po powrocie z Polski korzystając z reszty wakacji, oraz z faktu że moja mama zajmuje się moim dzieckiem przystąpiłam ochoczo do pracy. A oto pierwsze efekty:
Tydzień później miałam już połowę haftu za sobą:
Pod koniec sierpnia haft był gotowy:
Magnolia. Prawda, że piękna? Tylko fotki robione w nieodpowiednim oświetleniu...
Haftowało się wyjątkowo szybko i od razu postanowiłam wyhaftować następny z serii. Tym razem wybór padł na Kwiat Wiśni. Tu odsłona pierwsza:
I znów jak poprzednio - bardzo szybko sie haftowało. Tylko teraz niestety już mniej czasu było. Podgoniłam trochę w miniony weekend - niemal całe dwa dni miałam tylko na własne hobby. W niedzielę wieczorem Kwiat Wiśni wyglądał tak:
Przepraszam za jakość zdjęć, ale w dzień nie mam czasu robić fotek. Szczególnie jeśli wiąże się to ze zdejmowaniem tamborka.
Do dnia dzisiejszego troszkę już przybyło, ale to może pokażę w momencie przekładania tamborka. Chciałabym szybko skończyć ten haft i zabrać się za następny - tym razem za Kwiat Jabłoni...
Mam w planach oprawić wszystkie trzy w jednakowe ramki i zawiesić na ścianie salonu

Vipek - u mnie raczej robótka jako "czekaczka" się nie sprawdzi. Za dużo bambetli do rozkładania. Wybiorę raczej książkę - w końcu po coś się do tej biblioteki zapisałam...
Elżbieta K - czekam na twój grafik ;)
Agata - chyba coś w tym jest, bo powoli ogarniam. Nawet bez planera ;)
Lidzia - bo ja to tak falami - 9 lat temu zaczęłam go odwiedzać jak przygotowywałam syna do komunii a córkę do bierzmowania. Trwało to tak ze 3 lata. Potem przeważnie jeździłam w drugim kierunku, do Aalsmeer (albo nie jeździłam wcale). Teraz znów sie zapowiadają 3 lata... Może się jednak gdzieś kiedyś spotkamy ;)

Dziękuję Wam za wszystkie wspaniałe komentarze. Dziękuję też tym, co zaglądają i nie komentują. Pozdrawiam

niedziela, 23 września 2018

Planer poszedł się BuJać....

Na początku 2018 roku postanowiłam trochę ogarnąć rzeczywistość i spróbować żyć wg planu. Pokazywałam am nawet mój własny Bullet Journal (BuJo).
Na początku było fajnie - udało mi się zrealizować niemal ( z naciskiem na słowo "niemal") wszystkie zaplanowane prace hafciarsko-koralikowe:
1. Wykoralikowałam Świętą Rodzinę w prezencie dla mojej Mamy:
2. Skończyłam SAL z baletnicami:
3. Skończyłam Malwy:
4. Wyhaftowałam metryczkę dla synka chrześnicy:
5. Skończyłam SAL Cookie Time:
5. Uszyłam poszewki na poduszki, którymi chwaliłam się ostatnio:

Jak na chroniczny brak czasu to i tak dużo...
Potem przyszedł czerwiec i planer poszedł się BuJać... 
Miałam dużo spraw na głowie i problemów i zdecydowanie nie nadążałam za biegiem czasu.
Nie udało mi się wrócić do HEAD-ów. I choć w planach na ten rok było ukończyć choć jeden, to niestety... Ale o tym w innym poście.
Z wakacji w Polsce wróciliśmy 2 sierpnia i niemal z marszu wpadłam w wir pracy... Na szczęście w obowiązkach domowych pomagała mi mama, która przyjechała do nas "na trochę".  Jednak już 9 sierpnia okazało się, że to jej "trochę" może potrwać odrobinę dłużej. Dostałam wreszcie list ze szkoły językowej na który czekałam od... końca kwietnia. I tu od razu zonk - kurs zaczyna się już 13 SIERPNIA... Na dodatek w godzinach które nijak nie pasowały ani do mojego rozkładu zajęć zawodowo-zarobkowych, ani do planu lekcji w szkole mojej córki... I jak to zwykle bywa nijak nie dało się tego zmienić. Musiałam całkowicie "przeprogramować" swój grafik obowiązków...
W poniedziałek od 9.00 do 12.00 miałam kurs języka holenderskiego - pracę, którą w ten dzień wykonywałam musiałam przesunąć na czwartek, który wcześniej miałam wolny.
We wtorek i w piątek praca 0d 9.00- do 12.00
We środę - praca od 9.00 do 12.00, a od 13.00 do 16.00 kurs.
Wolny kiedyś czwartek zmienił się w pracujący do 12.00 czwartek.
Weekend wolny.
Od razu pojawił się problem co ze środą. W środę moje dziecko kończy szkołę o 12.30, a ja zaczynam kurs o 13.00 na drugim końcu miasta. Dopóki miała wakacje nie było problemu. Ale jak się już szkoła zaczęła (27.08)  to i owszem, problem zrobił się duży.
Nie dam rady w pół godziny zawieźć ją z miasta do domu i wrócić, a co dopiero zajechać w drugi koniec miasta. Niby w domu jest babcia i mogłaby ją odbierać, ale jak na złość w tych godzinach nie kursuje na naszą wieś żaden autobus. A piechotą to 3 km - trochę dużo jak na panią po 70 i 6 letnie dziecko...
Musiałam niestety zapewnić dziecku jakąś opiekę po szkole, tak żebym mogła ją odbierać wracając z kursu. Oczywiście trzeba było pojeździć w różne miejsca i pozałatwiać...
Gdy opieka po szkole została zapewniona moje dziecko oświadczyło, że MUSI nauczyć się pływać i w związku z tym ja MUSZĘ zapisać ją na basen. Cóż było robić? Holandia to jak Wenecja - ląd i wszechobecna woda. Lepiej żeby dziecko umiało pływać...
Zapisałam ją, zapłaciłam i od 28 sierpnia w każdy wtorek prosto po szkole jedziemy na basen... Żeby nie było tak łatwo - szkoła kończy się o 15.00, lekcja pływania zaczyna się o 15.45, a na basen samochodem to jakieś 5 minut drogi. Najpierw czekamy więc na swoją kolej, a potem dziecko idzie pływać a mama na kawę... i tak do 16.30 kiedy to lekcja się kończy a ja mogę ją odebrać i pomóc jej się wytrzeć i przebrać. I w ten sposób z 45 minut pływania robi się 1,5h... Tyle czasu w plecy, masakra...
Ale przynajmniej dziecko zadowolone ;)
Tu na zdjęciu z kuzynką:

Mało mi było zajęć w tygodniu to zapisałam dziecko na naukę religii do polskiego kościoła w Rotterdamie. Zajęcia z religii i języka polskiego odbywają się w co drugą sobotę i trwają od godziny 16.00 do 17.45. o 18.00 jest msza dla dzieci i pojem można już jechać do domu. Licząc że wyjeżdżamy o 15.00, a wracamy o 20.00 jest to kolejne 5h kiedy nie mogę zając się moim hobby :(
Jak komuś moich zajęć jeszcze mało to dodam, że zostałam zobligowana przez moją panią nauczycielkę z kursu (oczywiście nie tylko ja, ale cała grupa) do zapisania się do miejskiej biblioteki... 
Oto moja karta biblioteczna:
Na początek mamy czytać książki łatwe w odbiorze, cienkie, takie specjalnie dla ludzi z problemami językowymi. Takie jak te, na zdjęciu poniżej.
Oto moje pierwsze (prawie) przeczytane książki holenderskojęzyczne:
Ta pierwsza już przeczytana, ta druga w trakcie...
Oprócz tego musiałam znaleźć sobie jakiegoś kogoś, kto by mi pomógł w konwersacji po holendersku... 
Bo z moim holenderskim jest tak, że niby ja bardzo dużo rozumiem, ale z odpowiedziami to już jest znacznie gorzej. Tak "Kali mieć" i "Kali umieć". A z kursu muszę skorzystać, bo po 1 jest darmowy, a po drugie jest bardzo fajnie prowadzony. Przyznam się ze przez ponad miesiąc dużo nowych rzeczy się nauczyłam. No i do tego ta biblioteka i książki... Prawie zapomniałam już, że ja kocham książki i że kiedyś pochłaniałam je tonami...

No dobra, ponarzekałam sobie na brak czasu na haft. Za to kalendarz zajęć mam pełny i nuda mi jak na razie nie grozi.
Mama dzielnie mi pomagała. Trochę sprzątała, ale głownie nam wszystkim gotowała. 
Przez ostatni tydzień miałam gości z Polski. Przyjechał mój brat z żoną i dwuletnią córką. Gdy wyjeżdżali mama zabrała się z nimi. Z jednej strony będzie mi brakować jej wsparcia w pracach domowych, a z drugiej strony... wiecie jak to jest gdy ktoś kręci się wam po domu. Niby nie jest to obca osoba, ale z biegiem czasu jej obecność zaczyna uwierać jak kamyk w bucie...
Od jej wyjazdu zastanawiam się nad powrotem do mojego planera. Teraz już nie chodzi o ogarnięcie rzeczywistości, bo jak na razie, przynajmniej przez najbliższe pół roku nie zmienią się godziny moich zajęć. Chodzi bardziej o znalezienie czasu na naukę i hobby. Coś jak:
- w poniedziałek haft, we wtorek nauka, w środę szycie, w czwartek druty...
Muszę to jeszcze przemyśleć i jakoś sensownie rozpisać. Może się jeszcze tym na blogu pochwalę...
No i znowu się rozpisałam, a miałam pokazać nowy haft... Ale wiem, że cierpliwie poczekacie do następnego postu ;)

Kochane uczestniczki SAL-u Cookie Time - jeśli któraś ze spóźnialskich ma jeszcze jakieś zaległe fotki do opublikowania to proszę mi jeszcze podesłać. Szczególnie zdjęcia całości pracy. Chcę za tydzień zrobić post podsumowujący.

Dziękuję wam za wszystkie komentarze. Obiecuję, że to jeszcze nie koniec recyklingu. Coś jeszcze powstanie, tylko muszę znaleźć na to czas...
Malgorzata Zoltek - ja też się boję, ale próbuję przełamać ten strach :)
Renka, Kreatywna TV - mam takie samo zdanie

sobota, 8 września 2018

Były sobie jeansy...

Cztery miesiące temu zaczęłam pisać posta:
"Jakoś tak dziwnie ostatnio czas mi się skurczył, kwiecień przeminął nawet nie wiem kiedy. Pięknej pogody było raptem kilka dni, a reszta to deszcze, pluchy i wietrzyska jakby w listopadzie. I niby skończyłam chustę, niby dłubię te Malwy i do tego w dwa dni zrealizowałam całkowicie inny handmaedowy projekt, ale wciąż mi się wydaje że czas ucieka a ja nie nadążam..."
I tak sobie ten post "wisiał" jako post roboczy.
Zdążyłam skończyć Malwy, wyjechać na wakacji i z nich wrócić, zacząć nowy projekt (i go skończyć), w końcu zdążyłam zacząć realizować moje plany osobiste a do posta jakoś nie umiałam wrócić.
Dziś postanowiłam się zmobilizować i pokazać Wam, co takiego ciekawego zrobiłam.
Jak w tytule - były sobie jeansy. I to nie jedne, a kilka par. Znoszonych, przetartych, dziurawych lub za małych.

Zbierałam je namiętnie jakiś czas z myślą, żeby coś z nich KIEDYŚ uszyć. Parę lat temu udało mi się z jednej pary jeansowych rybaczków uszyć małą torebkę, którą chwaliłam się TUTAJ.
W kwietniu stwierdziłam, że właśnie nadeszło to KIEDYŚ.
Miałam pilną potrzebę uszycia poszewek na poduszki. Jakiś czas temu kupiłam sobie 6 poduszek w fajnych kolorowych poszewkach w białe grochy - dwie pomarańczowe, dwie zielone i dwie różowe.
Tu na zdjęciu jedną z poduszek "pilnuje" nasz najstarszy piesek:

Niestety z biegiem czasu i pod wpływem intensywności prania owe poszewki zaczęły "rozłazić się" w szwach. Coraz gorzej to wyglądało i stwierdziłam, że trzeba coś z tym zrobić.
Okazało sie jednak, że najpierw muszę uszyć nowe poszewki na wypełnienie, bo to co do tej pory tam było też już wyglądało tragicznie.
Po paru dniach/tygodniach walki z maszyną, nićmi i materiałem miałam gotowe 4 poszewki:
Każda z nich jest inna - uszyta z innej pary spodni. Czasem nawet z kilku par, tak jak ta:
i ta:
Poduszki szyte były, jakby to ująć - "na pałę", czyli bez żadnego wykroju. Tu ucięłam, tam przyszyłam, tu skróciłam i jakoś poszło. Niestety muszę się przyznać, że poległam na guzikach...
Gdy w maju na urodziny syna przyjechała moja mama to nie tylko przywiozła mi swoje latami zbierane guziki, ale też pomogła mi zrobić dziurki na wybrane guziki.
Tak moje poduszki prezentują się "z drugiej" strony:
Nie twierdzę, że są idealne. Ale to nie ważne. Ważne, że są własnoręcznie uszyte. No dobra, z małą pomocą mamy ;)
Reszta jeansu (a mam go dużo) musi poczekać na inne czasy. Mam jeszcze dużo planów co do tego materiału, ale niestety brak mi czasu na jego realizację i dlatego znowu moje plany muszę odłożyć do kolejnego KIEDYŚ...

Dziękuję Wam wszystkim za Wasze komentarze
Karolina - może i u ciebie nadejdzie w końcu to magiczne KIEDYŚ ;)
Anula - może i wyglądałyby lepiej, ale nie lubię ciemnej kanwy. Mam awersję po 1 hafcie....
Agula Aga, Anek73 - no właśnie, ja też bardzo sie zdziwiłam. Byłam w 100% pewna, że co najmniej dwa z nich są jednakowej wielkości...
No chyba że ja coś pomieszałam podczas haftowania i gdzieś dodałam kilka rzędów...
Właśnie sprawdziłam na stronie Coricamo - wzór graficzny zarówno Irysów i Malw ma taki sam rozmiar - 150x400. Więc albo ja się machnęłam, albo co nie tak jest ze wzorem który posiadam...

Pozdrawiam serdecznie