Próba ognia

poniedziałek, 17 listopada 2014

Robić kulturę i w kulturze



Ostatnie dni obfitowały w kontrowersje i wydarzenia o skali epickiej. Ludzkość wylądowała na komecie (po akcji z koszulą wiedzą o tym już wszyscy), Kim Kardashian pokazała silikonowy odwłok i krocie na tym zarobiła (przeróbki z rowerem były całkiem niezłe), a pewien autor obraził grono blogerek, co podzieliło zainteresowane książkami (i sprawą) środowisko. Jeden odłam broni zaatakowanej autorki recenzji (i blogosfery ogólnie), drugi broni autora i głośno krzyczy, że 90% blogów jest o kant rzyci potłuc. Wiem, że w porównaniu z kometą i Kardashianką, to ostatnie to taki mały, lokalny pikuś, ale powiedzmy sobie szczerze - widział ktoś ostatnio na naszym podwórku większą hecę?

Żeby nie było, że za moment Jaguar w osobie Entego pojedzie po Autorze i własną piersią bronić będzie blogerskiego grona przed agresją pisarzy - nic z tego. Jasne, że poczułam się zażenowana wypowiedziami na FB (oraz pod różnymi recenzjami książki, a jest tego trochę), ale nie o to mi dzisiaj idzie. Chciałabym się odnieść do tego, o czym wspomniałam w pierwszym akapicie - do jakości blogów i pojawiających się na nich recenzji. Nie jestem w stanie śledzić na bieżąco recenzenckiej blogosfery, nie sposób również czytać osiemdziesięciu blogów na raz, mniemam jednak, ze zarzuty względem poziomu publikowanych na blogach treści mają jakieś uzasadnienie.

Jakiś czas temu pytałam o to, co właściwie wydarzyło się na Targach w Krakowie i wyszło na to, że poszło o misyjność, recenzowanie, ilość odsłon, stężenie nudy oraz o to, czy recenzencki winien pikować w stronę lajfstajlowego, czy nie powinien. Po tym ostatnim mikrokryzysie, mogłabym dorzucić do puli jeszcze jeden, dość złożony w swej istocie problem - kompetencje. I nie, nie chodzi mi o to, że osoba, która bierze się za pisanie jakiejkolwiek recenzji powinna mieć przynajmniej trzy fakultety. Chodzi o podstawy, dostępne każdemu, kto ma oczy, łapki i kompa z dostępem do internetu.

Po pierwsze - risercz, bo nadmiar wiedzy, choć paru osobom zaszkodził, w większości przypadków procentuje. Po drugie - orientacja w temacie (patrz: punkt pierwszy). Po trzecie - własne zdanie na temat. Po czwarte - odpowiednia argumentacja. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, żeby więcej nie czytać nieprzyjemnych komentarzy na temat poziomu blogerskich wypowiedzi. Podoba mi się, nie podoba mi się, to jeszcze nie recenzja, tak samo, jak recenzją nie jest szybkie streszczenie okraszone spojlerem. O ile się nie mylę, na krakowskich Targach padło pytanie, co takiego można zrobić, by blog z recenzjami był ciekawszy. Nie kręci mnie ani przepis na ciasto maślankowe, ani siedem fotek nowych butów i uważam, że niekoniecznie tędy droga. Po prostu piszcie dobre, przemyślane recenzje (nie tylko książek zresztą) okraszone, kiedy to możliwe, dodatkowymi informacjami i bądźcie na bieżąco z ciekawymi wydarzeniami tematycznymi. Może wyjściem lepszym niż pikowanie w stroję szeroko rozumianego lajfstajlu, byłoby skupienie się na książkach (i innych tekstach kultury, jak to się ładnie nazywa) określonego typu? Zamiast "dzisiaj kryminał, jutro romans, pojutrze przewodnik po Meksyku", blog koncentrujący się na nieco węższym zakresie tematycznym tekstów? Och, takie podejście oznaczałoby oczywiście, że osoba zajmująca się blogiem, myśli o nim całkiem serio - do czego zachęcam i do czego nikogo nie zmuszę, bo, wiadomo, to Wasz czas i Wasze blogi.

I żeby nie było - nie piszę tego wszystkiego, żeby komuś zrobić na złość, bądź, by usprawiedliwić słowa, które padły w miniony weekend (i chyba padają nadal). Tych słów nic nie usprawiedliwia. Bardzo dawno temu ktoś (okej, pamiętam, kto) nauczył mnie, że krytykować można czyjeś zachowania, a nie samą osobę. I tego się trzymajmy :) Choćby nie wiem, jak strasznie korciło...

A poza tym, jak zawsze, jestem ciekawa Waszych opinii :) 

Następne będą misie. Chyba.

czwartek, 13 listopada 2014

Grzechy mola książkowego



Ponieważ wielkimi krokami zbliża się Boże Narodzenie (Mikołaj wystawił łeb już 3 listopada!) i powoli zamykamy rok wydawniczy 2014, przydałoby się zrobić jakieś podsumowanie... I zrobimy, ale jeszcze nie teraz. Za niecały miesiąc mikołajki, a mnie Mikołaj nieodmiennie kojarzy się z groźbą otrzymania rózgi, jeśli tylko nie były się wystarczająco grzecznym. Choć w brodatego gościa z worem pełnym prezentów i talentem do przeciskania się przez wąski szyb kominowy (serio, z takim kałdunem?) nie wierzę od dawna, to jednak naszła mnie refleksja nad tym, za co, w kontekście książek dobrotliwy święty mógłby uraczyć niegrzecznego czytelnika nie tylko leszczynową witką, ale prawym sierpowym. 


GRZECH PIERWSZY        
Przetrzymywanie książek z biblioteki.

Za to Mikołaj przywali workiem, a pani z biblioteki będzie mu kibicować. Któż z nas jest bez winy? Któż nigdy nie zapomniał o tym, że należałoby zwrócić to, co się przeczytało dwa miesiące wcześniej? Albo, czego się nie przeczytało i czego raczej się już nie przeczyta, bo okazało się nudne jak flaki z olejem? Chcesz być okej wobec Mikołaja (i innych?), marsz do biblioteki, wyczyścić konto. I nie, nie ma co czekać na amnestię dla spóźnialskich. Inna wersja tego grzechu to pożyczanie na wieczne nieoddanie, zwłaszcza od uczynnych kumpli. Za to Mikołaj przydzwoni dwa razy!

GRZECH DRUGI
Karmienie chomika

Ileż to razy skorzystałeś z chomika, wmawiając sobie, ze później kupisz oryginalną książkę? Ha! Znam te wymówki! Bo przecież jedna książka nie zaszkodzi. Albo dwie. Ofertę wydawca ma większą... Za takie praktyki Mikołaj obdaruje cię worem żarłocznych gryzoni. I skończysz jak Popiel. Wyguglaj, jeśli musisz. Nie wiem, czy dzisiaj ktoś jeszcze pamięta Popiela, a gość naprawdę miał pecha.

GRZECH TRZECI
Łamanie grzbietu.

Serio, chciałbyś, żeby ciebie ktoś tak przełamał na kolanie, co byś się ładnie na obydwie strony rozłożył? Och, bywa, że grzbiet złamie się przypadkiem, zwłaszcza, gdy książka grubaśna, ale te wszystkie cienkie powieści przecięte obrzydliwą, przypominającą bliznę, linią to... Szkoda słów. Przecież, żeby czytać, nie trzeba maltretować. Rózga, duszenie brodą i łamanie na choince. Przynajmniej przez godzinę.

GRZECH CZAWARTY
Żarcie nad książką.

Bywają tacy, którzy łamią książce grzbiet tylko po to, by się nad nią, przy użyciu uwolnionych łap, pożywić. Tak, na ciebie patrzę. Biorą tacy ludzie kanapkę, potem z kanapki wypada plaster kiełbasy (ewentualnie tofu) i, proszę bardzo, plama gotowa. Papier chłonie tłuszcz jak szalony i już po chwili tłuste (ewentualnie tofu) ślady widać nie na jednej stronie, ale na dziesięciu. Mikołaj wie, ile razy w ciągu ostatniego roku żarłeś nad powieścią. Widział każdy kawałeczek wędliny (ewentualnie tofu), który utknął pomiędzy stronami. I nie bój się, dostaniesz prezent. Pierniczki (ewentualnie tofu). Po każdym +5 cm do obwodu uda. Lewego.

GRZECH PIĄTY
Zaginanie leniwych zakładek i kładzenie książek na brzuchu

Założę się, że nie zawsze chce ci się szukać zakładki do książki. Musisz przerwać lekturę, więc, zupełnie się nie zastanawiając, zaginasz róg kartki, uznając, że to wystarczy jako zakładka. Albo nawet gorzej! Zamiast wsunąć coś między strony, łamiesz grzbiet (trach!) i kładziesz rozłożoną okrutnie książkę brzuchem na stoliku. A potem... potem się dziwisz, jak kartka wypada ze środka i mówisz, że to wszystko wina kiepskiego kleju. Za te przewiny, odpowiednio, leszczyną po łapach i po... tyłku. Mikołaj nigdy nie bywa okrutny.

GRZECH SZÓSTY
Odstawianie nudnych książek na półkę (bez dania im szansy)

Ustalmy od razu - nie w połowie, gdy człowiek mruczy pod nosem, że porzucił już wszelką nadzieję, ale po, dajmy na to, trzydziestu stronach. Bo wstęp długi. Bo imię bohatera głupawe. Bo to. Bo tamto. Miło by wam było, gdyby Mikołaj zawrócił 1/10 komina, bo układ cegieł nie halo?

GRZECH SIÓDMY
Rzucanie spoilerami

Tak! Skoro wiesz, kto zabił i z kim się ochajtnął, zachowaj to dla siebie. Również, pisząc recenzję. Słyszałam, że powstał ostatnio osobny krąg piekieł dedykowany recenzentom, którzy z lubością zdradzają zakończenia. Trafi do niego człowiek, który jakieś 20 lat temu wyjaśnił na łamach pewnego czasopisma całą intrygę jednej z książek Gibsona. Tak, nadal pamiętam. Czytałam ten artykuł, siedząc w podziemiach Dworca Centralnego w Wa-wie i mało mnie szlag nie trafił! Mikołaj do diabła nie pośle, sprawi za to, że wszystkim książkom, które weźmiesz do ręki w przyszłym roku, będzie brakowało kilku ostatnich kartek!

No dobra, przyznać się, kto winny - kto dostanie w rzyć, kto workiem, kogo przełamią na choince i kogo zeżrą gryzonie :) Nie, nie jestem bezgrzeszna, dopuściłam się większości wymienionych tu przewin i mam małe szanse na coś naprawdę fajnego na mikołajki i gwiazdkę. Przyznaję się bez bicia, że gubię wszystkie zakładki, zaginam strony i odkładam książki do góry grzbietem. Zdarza się, ze na kaloryfer, za co powinnam pewnie spłonąć żywcem (aż obejrzałam się przez ramię; uff, teraz pieką się tylko dwie tubki farby akrylowej i cztery kości do gry).

Macie jakieś własne propozycje grzechów? :D

PS. O blogerach nie omieszkam napisać, najpierw jednak zrobię jakieś podsumowanie roku. I może powiem, co w styczniu ;-)

poniedziałek, 3 listopada 2014

(Nie)Mroczne obiekty pożądania - "Książę" i "Gwardzista" nadchodzą



Entego znowu wcięło. Bo jak Enty zacznie chorować, to nie widać końca. Enty przeprasza i obiecuje poprawę, choć nie może wykluczyć, że przy kolejnej "infekcji wirusowej" zacznie wyć i usłyszycie to wycie nawet w Moskwie! Niektórzy, jak słyszałam, chorować lubią, bo mogą wtedy zakopać się w łóżku i, popijając gorącą herbatkę, czytać. Zazdroszczę ;-) Ja wtedy nie widzę na oczy!

Ad rem. Będzie o obiektach pożądania. Książkowych, bo głupio pisać o innych na blogu wydawnictwa. Zastanawiałam się kilka dni temu nad tym, które jaguarowe serie spotkały się z najcieplejszym przyjęciem ze strony czytelników. Na pewno "Zwiadowcy" (seria znalazła się nawet w opublikowanym przez portal "Metro" zestawieniu tytułów, po które młodzież sięga najczęściej), "GONE" Michaela Granta (o rany, pamiętam ten hype!), ostatnio zaś "Rywalki". "Rywalki" są stosunkowo najświeższą pozycją w tym zestawieniu i niekwestionowanym hitem wśród książek wydanych przez Jaguara w tym roku.



W tę środę w księgarniach pojawi się "Książę i gwardzista", czyli czwarta odsłona "Rywalek". Dwie mikropowieści, jedna o Maxonie, druga o Aspenie, drugie uchylające rąbka tajemnicy otaczającej zaplecze Eliminacji. A ja nie byłabym sobą, gdybym nie zastanawiała się nad fenomenem tej serii :) Nie zrozumcie mnie źle, ja również ją lubię i przeczytałam ją z ogromną przyjemnością, dumając jednocześnie nad tym, dlaczego coś w niej tak bardzo trafia do czytelników. Och, do mnie też trafia, nawet mimo tego, że nigdy, przenigdy, nawet jako mała dziewczynka, nie chciałam być księżniczką :D Chciałam być pilotem, ale to inna sprawa...

Swego czasu strasznie popularne zrobiły się dystopie. Przyszłość, lud uciśniony, system totalitarny, te sprawy. Wiadomo - "Igrzyska śmierci". Swoją drogą, nie wiem, czy kojarzycie, ale największy boom na "Igrzyska" zaczął się dopiero po premierze filmu. "Rywalki" również są dystopią, ale taką w wersji soft, ozdobioną koronką i wypchaną do wypęku romansem. Trójkątnym, bo, jak wiadomo, czytelniczka lubi mieć wybór. Zaiste, są "Rywalki" skrzyżowaniem dystopii, baśni i reality show. Nie wiem, jak wy, ale ja na pierwszą wzmiankę o takim połączeniu pokręciłam z niedowierzaniem głową. A potem pokręciłam nią drugi raz, widząc gremialny entuzjazm :) Okazało się, że księżniczki nigdy chyba nie wyjdą z mody, a każda dziewczyna w skrytości ducha marzy o księciu. Najlepiej takim, którym mogłaby (przynajmniej w sprawach istotnych) dyrygować. Mam też wrażenie, że ewentualne zastrzeżenia wobec powyższej oceny przypominać będą zastrzeżenia bohaterki wobec koronkowych kiecek. Spodnie dla zasady, ale te sukienki to jednak taaaaaaakie fajne. A gdy można w gorsecie walczyć o równouprawnienie, to już cacy na maksa.

Wieszczyła kiedyś E-szefowa powrót romansów żywych z żywymi (no, serio, kiedy zaczęły się romanse z zombiakami, człowiek czuł pewne wątpliwości), bez całej ten paranormalnej otoczki. Nikt jednak (przynajmniej u nas) nie przewidział, że da się zrobić romans z kiecką i wachlarzem, który nie będzie ani książką quasihistoryczną ani fantasy... Swoją drogą, ciekawe, czy, gdyby bohaterki nie zapychały w koronkach, wizja autorki miałaby tak dużą siłę rażenia :)

Tak, czy siak, "Rywalki" zostały przedmiotem pożądania, a w środę kolejna odsłona. Przy okazji chciałabym raz na zawsze wyjaśnić jedną kwestię: "Książę i gwardzista" nie jest książką o trudnym związku księcia z gwardzistą. Maxon i Aspen są hetero. Ale weseli, jeśli wiecie, do czego nawiązuję. W "Księciu" poznacie bliżej pewną ważną dla Maxona dziewczynę (o tak, była taka), w "Gwardziście" przeczytacie o tym, jak wygląda życie pałacowej straży i dowiecie się, co działo się za kulisami całej imprezy. Jak pewnie wiecie, będą również kolejne książki z serii, ale to pieśń przyszłości. A w tym roku w sprzedaży pojawi się również pakiet zawierający trzy tomy serii ("Rywalki", "Elitę" i "Jedyną") z plakatem gratis. Plakat formatu A3, cena za całość 99,99, więc taniej niż za poszczególne tomy :) Jeśli ktoś jeszcze nie czytał, to dobra okazja, by nabyć, a jeśli ktoś szuka gwiazdkowego prezentu... Wiadomo :)

---

Kto mi wyjaśni, o co poszło w Krakowie? :) Bo planowałam trochę popisać o blogach, ale boję się, ze ktoś za mną pośle płatnego zabójcę, albo co...