W.A.B., Warszawa 2018.
Rozczarowania i szanse
Bycie paryżanką - a raczej przejęcie paryskiego stylu bycia, elegancji, szyku, lekkości, luzu i wyrafinowania jednocześnie - to marzenie wielu kobiet, które przedziera się też w ostatnich latach do autobiograficznej bądź quasi-autobiograficznej literatury rozrywkowej. Początek tej akurat mody przyniósł prawdopodobnie ogromny sukces serii, którą zaproponował Stephen Clarke - dość powiedzieć, że wychwalanie paryskości i dążenie do takiego trybu życia zaprząta umysły wielu autorek. Dołącza do nich Emma Beddington, która w książce "Zawsze będziemy mieli Paryż" pokazuje skomplikowaną własną drogę do realizacji śmiałego marzenia.
Emma czuje się paryżanką, a o zamieszkaniu we Francji myśli, odkąd jako nastolatka w bibliotece odkryła numery "Elle". Rzeczywistość weryfikuje jednak jej plany i to nie w sposób, którego można by się spodziewać. Razem z partnerem i dwojgiem dzieci bohaterka trafia do Paryża - i tam próbuje ułożyć sobie życie. Nie ma szans na lekkość, frywolność i romanse, na korzystanie z uroków Francji i cieszenie się otoczeniem, szybko dopada ją proza życia. Paryż przytłacza pod względem językowym: nie pozwala na autoironiczne żarty czy w ogóle ostrzejszy humor, zresztą trudno wyłapać niuanse lingwistyczne, jeśli jest się przybyszem z zewnątrz. Paryż to wyjątkowo nieżyczliwi ludzie: autorka spotyka się z krytyką od obcych na każdym kroku, bez względu na to, czy chodzi o jedzenie na ulicy, czy o ubieranie dzieci. Zresztą same dzieci zapewniają bezustanne skargi sąsiadów. Emma nie chce uciekać do towarzystwa ekspatów, ale stopniowo traci nadzieję na to, że kiedykolwiek jeszcze znajdzie bratnią duszę. Nie chodzi do pracy – organizowanie opieki nad dziećmi wydaje się we Francji nie do przejścia. Problemy zatem szybko się mnożą. W końcu stają się przeszkodą ponad siły jednej idealistki. Emma Beddington rejestruje kolejne wyzwania z coraz mniejszym zapałem, gubi marzenia i nie wierzy już w to, że kiedyś sytuacja się zmieni. Trwa w zawieszeniu, nie potrafi już cieszyć się mieszkaniem w Paryżu. Rodzina też nie wynagradza jej trosk. Bohaterka tomu będzie musiała coś zmienić, kiedy tylko zwalczy problemy psychiczne. Te jednak się nawarstwiają.
Chociaż autorki poproszone o okładkową rekomendację podkreślają lekkość tomu "Zawsze będziemy mieli Paryż", do lekkich ta książka nie należy, przede wszystkim z uwagi na liczne psychologiczne komplikacje. Owszem, paryska lekkość jest na początku punktem odniesienia, ale nie sprawdza się w praktyce, więc też słabo przekłada się na narrację. Emma Beddington codzienność pełną trosk analizuje bardzo szczegółowo - rozwodzi się nad kolejnymi zmartwieniami i pokazuje ich konsekwencje. Nie zapomina o nastoletnich ideałach i wyobrażeniach, co pogłębia jeszcze jej kryzys. Co ciekawe, autorka na Paryżu nie poprzestaje, swojego miejsca na ziemi szuka jeszcze między innymi w Belgii - może dzięki temu porównywać warunki życia, a i zestawiać rzeczywistość ze stereotypami. Nie opiera się wyłącznie na obiegowych opiniach, nawet jeśli w zamian jako tworzywo narracji wykorzystuje własne odczucia. Nie uogólnia subiektywnych odkryć, ale starannie je rejestruje. Jednym wielkim tematem staje się tutaj Paryż, drugim – rodzina. Autorka opowiada o swoich bliskich, żeby przyciągnąć do lektury fanów autobiograficznych relacji. "Zawsze będziemy mieli Paryż" to zatem – mimo odwołań do poczytnych książek - opowieść odrywająca się od rutyny, przede wszystkim za sprawą niepopularnych decyzji bohaterki. To relacja o konfrontacji marzeń z rzeczywistością, o poszukiwaniu własnego przepisu na szczęście. Do zadowolenia dochodzi się tutaj drogą krętą i wyboistą - ale być może warto prześledzić doświadczenia Emmy, żeby nie popełnić jej błędów i przygotować się na rozmaite niespodzianki w związku z układaniem sobie życia w obcym kraju. Emma Beddington na swoim przykładzie pokazuje, jak wielu czasem trzeba wyrzeczeń, żeby dopiąć swego – i jaka siła przydaje się, by stawiać czoła wyzwaniom z rzeczywistości. Jest ta książka przedziwną opowieścią o nadziejach i wolności przy podejmowaniu najważniejszych życiowych decyzji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: [email protected]
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: [email protected]
czwartek, 31 maja 2018
Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Wyprawy. Rodzina borsuków
Media Rodzina, Poznań 2018.
Poznawanie puszczy
Na początku historyjki o żubrze Pompiku gromadzone były w zbiorkach o charakterze edukacyjnym, a łączone za sprawą pór roku. Po przeglądzie puszczy podczas zmieniającej się przyrody Tomasz Samojlik decyduje się na drobniejszą podserię o bohaterze. Proponuje małym czytelnikom zeszyty poświęcone kolejnym polskim puszczom, po których porusza się najlepszy przewodnik - żubr Pompik z rodziną. Można te książeczki kolekcjonować i na specjalnej mapce wewnątrz tomiku zaznaczać posiadane już pozycje. Odbycie takiej wirtualnej podróży w naturalny sposób pozwala oswoić maluchy z tematem ochrony przyrody. Tomasz Samojlik wykorzystuje sprawdzony już patent. Rodzina żubrów - mama, tata, Pompik i Polinka – trzyma się razem. Dzieci trochę brykają, trochę się dziwią, rodzice objaśniają świat albo zajmują się swoimi sprawami, nie przeszkadzając postaciom w odkrywaniu rzeczywistości. Z opowiadań emanuje ciepły humor, nie ma tu może wybitnych żartów, Samojlik lubi humor sytuacyjny, dobrze przyjmowany przez najmłodszych - i z tym sobie radzi. Portretuje przekomarzające się dzieci żubrów albo ich relacje z innymi mieszkańcami puszczy. Te spotkania są najbardziej pouczające. Bo autor poza miłością do przyrody próbuje też nauczyć kilkulatki czegoś o zwierzętach.
Tomik "Rodzina borsuków" to czwarty zeszyt w podserii Żubr Pompik. Wyprawy. Mowa tu o Puszczy Kampinoskiej. Na początek, jeszcze na okładce, pojawia się garść wiadomości na temat miejsca. To wprowadzenie i jednocześnie zapowiedź tego, co się stać może. Ale w samej bajce Samojlik unika teoretyzowania. Przedstawia coś, co da się przełożyć na ludzkie zmartwienia, a nie traci na komizmie. Cała rodzina żubrów głośno tupie – ale to nie wychodzi Polince, więc boi się odrzucenia. Pompik postanawia pomóc siostrze – i tak dochodzi do spotkania z rodziną borsuków, które mogą przedstawiać kolejne ciekawostki o puszczy. Oczywiście bohaterowie spotykają też symbol Puszczy Kampinoskiej i z nim mogą sympatycznie pogawędzić. Na końcu tomiku jest szereg wiadomości w punktach: to podsumowanie po lekturze, przyda się dla utrwalenia wiedzy. "Rodzina borsuków" to tomik prosty i szybki – ale przesycony miłością do puszczy – i to najważniejsze, co odbiorcy powinni z lektury wynieść. Mogą na tej książeczce ćwiczyć czytanie – lub po prostu śledzić zabawne przygody żubra Pompika.
Tomasz Samojlik nie wymyśla skomplikowanej akcji. Towarzyszy bohaterom w codzienności, rejestruje ich relacje ze znajomymi (i nieznajomymi). Pozwala na wymianę opinii i informacji. Małe żubry są jak ludzkie dzieci – czasami wpadają w tarapaty, czasami są niesforne. Zawsze – ciekawskie, nie wstydzą się zadawać pytań i dzięki temu łatwiej będzie przemycać dane w historyjce. Tomasz Samojlik sprawia, że wszyscy poczują więź z bohaterami, żubr Pompik cieszy się uznaniem między innymi dlatego, że daleko mu do ideału, za to przypomina kilkulatka. Inne postacie z opowiadania mogą być skontrastowane z żubrem, a przez to jeszcze bardziej zabawne.
Drobna historyjka jest bogato ilustrowana. Żubry (i inni mieszkańcy puszczy) mają tu kreskówkowy charakter – to istoty bajkowe, przefiltrowane już dodatkowo przez humor. Uśmiechnięte pyszczki zachęcają do zapoznawania się z przygodami zwierząt, a nasycone kolory przyciągają wzrok. Tomik pełen jest barwnych ilustracji, cieszy już samo przeglądanie go. Od najmłodszych lat dzieci mogą uczyć się, jak dbać o przyrodę i chronić środowisko. W kwestii ekologii więcej zrobi żubr Pompik na początku edukacji niż zastępy specjalistów objaśniających problemy dorosłym. "Rodzina borsuków" to tomik, który nie zaskoczy ani od strony formy, ani treści - ale swoje zadanie doskonale spełnia.
Poznawanie puszczy
Na początku historyjki o żubrze Pompiku gromadzone były w zbiorkach o charakterze edukacyjnym, a łączone za sprawą pór roku. Po przeglądzie puszczy podczas zmieniającej się przyrody Tomasz Samojlik decyduje się na drobniejszą podserię o bohaterze. Proponuje małym czytelnikom zeszyty poświęcone kolejnym polskim puszczom, po których porusza się najlepszy przewodnik - żubr Pompik z rodziną. Można te książeczki kolekcjonować i na specjalnej mapce wewnątrz tomiku zaznaczać posiadane już pozycje. Odbycie takiej wirtualnej podróży w naturalny sposób pozwala oswoić maluchy z tematem ochrony przyrody. Tomasz Samojlik wykorzystuje sprawdzony już patent. Rodzina żubrów - mama, tata, Pompik i Polinka – trzyma się razem. Dzieci trochę brykają, trochę się dziwią, rodzice objaśniają świat albo zajmują się swoimi sprawami, nie przeszkadzając postaciom w odkrywaniu rzeczywistości. Z opowiadań emanuje ciepły humor, nie ma tu może wybitnych żartów, Samojlik lubi humor sytuacyjny, dobrze przyjmowany przez najmłodszych - i z tym sobie radzi. Portretuje przekomarzające się dzieci żubrów albo ich relacje z innymi mieszkańcami puszczy. Te spotkania są najbardziej pouczające. Bo autor poza miłością do przyrody próbuje też nauczyć kilkulatki czegoś o zwierzętach.
Tomik "Rodzina borsuków" to czwarty zeszyt w podserii Żubr Pompik. Wyprawy. Mowa tu o Puszczy Kampinoskiej. Na początek, jeszcze na okładce, pojawia się garść wiadomości na temat miejsca. To wprowadzenie i jednocześnie zapowiedź tego, co się stać może. Ale w samej bajce Samojlik unika teoretyzowania. Przedstawia coś, co da się przełożyć na ludzkie zmartwienia, a nie traci na komizmie. Cała rodzina żubrów głośno tupie – ale to nie wychodzi Polince, więc boi się odrzucenia. Pompik postanawia pomóc siostrze – i tak dochodzi do spotkania z rodziną borsuków, które mogą przedstawiać kolejne ciekawostki o puszczy. Oczywiście bohaterowie spotykają też symbol Puszczy Kampinoskiej i z nim mogą sympatycznie pogawędzić. Na końcu tomiku jest szereg wiadomości w punktach: to podsumowanie po lekturze, przyda się dla utrwalenia wiedzy. "Rodzina borsuków" to tomik prosty i szybki – ale przesycony miłością do puszczy – i to najważniejsze, co odbiorcy powinni z lektury wynieść. Mogą na tej książeczce ćwiczyć czytanie – lub po prostu śledzić zabawne przygody żubra Pompika.
Tomasz Samojlik nie wymyśla skomplikowanej akcji. Towarzyszy bohaterom w codzienności, rejestruje ich relacje ze znajomymi (i nieznajomymi). Pozwala na wymianę opinii i informacji. Małe żubry są jak ludzkie dzieci – czasami wpadają w tarapaty, czasami są niesforne. Zawsze – ciekawskie, nie wstydzą się zadawać pytań i dzięki temu łatwiej będzie przemycać dane w historyjce. Tomasz Samojlik sprawia, że wszyscy poczują więź z bohaterami, żubr Pompik cieszy się uznaniem między innymi dlatego, że daleko mu do ideału, za to przypomina kilkulatka. Inne postacie z opowiadania mogą być skontrastowane z żubrem, a przez to jeszcze bardziej zabawne.
Drobna historyjka jest bogato ilustrowana. Żubry (i inni mieszkańcy puszczy) mają tu kreskówkowy charakter – to istoty bajkowe, przefiltrowane już dodatkowo przez humor. Uśmiechnięte pyszczki zachęcają do zapoznawania się z przygodami zwierząt, a nasycone kolory przyciągają wzrok. Tomik pełen jest barwnych ilustracji, cieszy już samo przeglądanie go. Od najmłodszych lat dzieci mogą uczyć się, jak dbać o przyrodę i chronić środowisko. W kwestii ekologii więcej zrobi żubr Pompik na początku edukacji niż zastępy specjalistów objaśniających problemy dorosłym. "Rodzina borsuków" to tomik, który nie zaskoczy ani od strony formy, ani treści - ale swoje zadanie doskonale spełnia.
środa, 30 maja 2018
Izabella Frączyk: Śnieżna Grań. Za stare grzechy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Biznes rodzinny
Zwykle pensjonaty na odludziu kojarzą się z letnim odpoczynkiem, albo z pracą gospodarczą, która jest miłą odskocznią od wyścigu szczurów dla przybywających z miasta bohaterek. Poza Magdaleną Kordel i jej Uroczyskiem mało która autorka ma ochotę wymyślać akcję w zimie. Ale Izabella Frączyk niemal wymusza zimową scenerię w nowej serii zapoczątkowanej tomem "Za stare grzechy". Bohaterami cyklu Śnieżna Grań są bowiem właściciele doskonale prosperującej firmy, która obejmuje między innymi szkółkę narciarską, wypożyczalnie sprzętu, wyciągi, hotel czy małą gastronomię. Biznes kręci się doskonale, właściciele wciąż inwestują, kupują nowe tereny, otwierają kolejne wypożyczalnie, zatrudniają setki ludzi i nie muszą długo zastanawiać się nad rozbudowywaniem infrastruktury i ryzykiem. Każda, nawet duża inwestycja zwróci się w ciągu kilku tygodni i jedynym zmartwieniem może być brak czasu na odpoczynek. Eldorado nie zakłóca nawet śmierć głowy rodziny. Żona Aniela oraz trójka dorosłych dzieci dopilnuje interesu, sprawiedliwie dzieląc się obowiązkami. Najmłodsza z rodzeństwa, Nastka, jest jeszcze nastolatką i na razie sprawia trochę problemów wychowawczych, żyje przede wszystkim w wirtualnym świecie (czego nie rozumieją o kilka lat starsi), zależy jej wyłącznie na modnych ciuchach i na wyciąganiu pieniędzy od starszej siostry. Lola ma za sobą romans z księdzem, wychowuje córkę duchownego i właśnie przygotowuje się do powiedzenia dziecku prawdy o ojcu. Z kolei Edek pozostaje w niekończącym się narzeczeństwie z Agnieszką, ale nie jest obojętny na uroki innych przedstawicielek płci pięknej. Każdy ma swoje sprawy, własne troski, ale i nadzieje wiążące się z najbliższą przyszłością. Temu towarzystwu kibicuje z całych sił autorka - próbuje przychylić nieba postaciom i zapewnić im stabilizację. Dba też o to, żeby cały czas coś się działo, mimo że likwiduje problemy zaraz po tym, jak zaistnieją.
A arsenał środków rujnujących szczęście w innych okolicznościach jest tu przebogaty. Śmierć członka rodziny, groźna choroba, brak uczuć, konieczność włączenia dziecka w sprawy dorosłych, romanse, które mogą zakłócić relacje służbowe, ryzyko biznesowe: wielkie plany wymagające nakładu ogromnych środków finansowych. Poza tym rozczarowania codziennością, niewłaściwe wybory, spory wynikające z różnych celów... I to wszystko Izabella Frączyk wprowadza, żeby za moment usunąć. Wyposaża bohaterów w bardzo silne charaktery, tak, żeby poradzili sobie z kryzysami już w momencie ich zaistnienia i nie dopuszczali do siebie czarnych myśli. To cykl, który zapowiada się bardzo optymistycznie, wręcz sielankowo. Rodzinie nie brakuje pieniędzy, więc całą resztę da się przepędzić bez większego wysiłku. Czasami nawet może denerwować to wychodzenie cało z wszelkich opresji – ale mieści się to w konwencji. Powieść przeznaczona jest dla czytelniczek, które pragną cukierkowego świata z marzeń - z wielkimi romansami, ze spełnianiem każdego pragnienia i ze stabilizacją finansową (w mniejszym stopniu - uczuciową, ale coś w końcu musi przyciągać do lektury). To pocieszanka, tom krzepiący i bajkowy, tu nie może się zdarzyć nic złego, nie pozwala na to klimat opowieści. Dobrobyt bohaterów jest tym, czego potrzebują czytelniczki spragnione wytchnienia. Dzięki temu Frączyk zdobędzie dla cyklu sporo fanek. I nie ma tu znaczenia, że bardzo koloryzuje i przesładza, że podsuwa świat, który istnieć nie może - ważne jest to, że postaciom się układa. To daje nadzieję.
W ramach narracji jest Izabella Frączyk przezroczysta, a przynajmniej stara się taka być (umiłowanie do "przysłowiowych" elementów rzeczywistości powinno zostać usunięte na etapie redakcji), czasami tylko wpada w serialowe tony, gdy rozwodzi się nad strojami bohaterek. Bardzo umiejętnie - i nie pierwszy przecież raz – wykorzystuje konwencję, schemat ze sprawdzonych bestsellerowych czytadeł dla kobiet. Realizuje ów schemat jednak po swojemu, szukając oryginalności w kolorycie lokalnym czy w samych doświadczeniach życiowych postaci. Kto lubi czytadła obyczajowe - z pewnością zawiedziony nie będzie. Zapowiada się nowa przyjemna seria w sam raz na relaks.
Biznes rodzinny
Zwykle pensjonaty na odludziu kojarzą się z letnim odpoczynkiem, albo z pracą gospodarczą, która jest miłą odskocznią od wyścigu szczurów dla przybywających z miasta bohaterek. Poza Magdaleną Kordel i jej Uroczyskiem mało która autorka ma ochotę wymyślać akcję w zimie. Ale Izabella Frączyk niemal wymusza zimową scenerię w nowej serii zapoczątkowanej tomem "Za stare grzechy". Bohaterami cyklu Śnieżna Grań są bowiem właściciele doskonale prosperującej firmy, która obejmuje między innymi szkółkę narciarską, wypożyczalnie sprzętu, wyciągi, hotel czy małą gastronomię. Biznes kręci się doskonale, właściciele wciąż inwestują, kupują nowe tereny, otwierają kolejne wypożyczalnie, zatrudniają setki ludzi i nie muszą długo zastanawiać się nad rozbudowywaniem infrastruktury i ryzykiem. Każda, nawet duża inwestycja zwróci się w ciągu kilku tygodni i jedynym zmartwieniem może być brak czasu na odpoczynek. Eldorado nie zakłóca nawet śmierć głowy rodziny. Żona Aniela oraz trójka dorosłych dzieci dopilnuje interesu, sprawiedliwie dzieląc się obowiązkami. Najmłodsza z rodzeństwa, Nastka, jest jeszcze nastolatką i na razie sprawia trochę problemów wychowawczych, żyje przede wszystkim w wirtualnym świecie (czego nie rozumieją o kilka lat starsi), zależy jej wyłącznie na modnych ciuchach i na wyciąganiu pieniędzy od starszej siostry. Lola ma za sobą romans z księdzem, wychowuje córkę duchownego i właśnie przygotowuje się do powiedzenia dziecku prawdy o ojcu. Z kolei Edek pozostaje w niekończącym się narzeczeństwie z Agnieszką, ale nie jest obojętny na uroki innych przedstawicielek płci pięknej. Każdy ma swoje sprawy, własne troski, ale i nadzieje wiążące się z najbliższą przyszłością. Temu towarzystwu kibicuje z całych sił autorka - próbuje przychylić nieba postaciom i zapewnić im stabilizację. Dba też o to, żeby cały czas coś się działo, mimo że likwiduje problemy zaraz po tym, jak zaistnieją.
A arsenał środków rujnujących szczęście w innych okolicznościach jest tu przebogaty. Śmierć członka rodziny, groźna choroba, brak uczuć, konieczność włączenia dziecka w sprawy dorosłych, romanse, które mogą zakłócić relacje służbowe, ryzyko biznesowe: wielkie plany wymagające nakładu ogromnych środków finansowych. Poza tym rozczarowania codziennością, niewłaściwe wybory, spory wynikające z różnych celów... I to wszystko Izabella Frączyk wprowadza, żeby za moment usunąć. Wyposaża bohaterów w bardzo silne charaktery, tak, żeby poradzili sobie z kryzysami już w momencie ich zaistnienia i nie dopuszczali do siebie czarnych myśli. To cykl, który zapowiada się bardzo optymistycznie, wręcz sielankowo. Rodzinie nie brakuje pieniędzy, więc całą resztę da się przepędzić bez większego wysiłku. Czasami nawet może denerwować to wychodzenie cało z wszelkich opresji – ale mieści się to w konwencji. Powieść przeznaczona jest dla czytelniczek, które pragną cukierkowego świata z marzeń - z wielkimi romansami, ze spełnianiem każdego pragnienia i ze stabilizacją finansową (w mniejszym stopniu - uczuciową, ale coś w końcu musi przyciągać do lektury). To pocieszanka, tom krzepiący i bajkowy, tu nie może się zdarzyć nic złego, nie pozwala na to klimat opowieści. Dobrobyt bohaterów jest tym, czego potrzebują czytelniczki spragnione wytchnienia. Dzięki temu Frączyk zdobędzie dla cyklu sporo fanek. I nie ma tu znaczenia, że bardzo koloryzuje i przesładza, że podsuwa świat, który istnieć nie może - ważne jest to, że postaciom się układa. To daje nadzieję.
W ramach narracji jest Izabella Frączyk przezroczysta, a przynajmniej stara się taka być (umiłowanie do "przysłowiowych" elementów rzeczywistości powinno zostać usunięte na etapie redakcji), czasami tylko wpada w serialowe tony, gdy rozwodzi się nad strojami bohaterek. Bardzo umiejętnie - i nie pierwszy przecież raz – wykorzystuje konwencję, schemat ze sprawdzonych bestsellerowych czytadeł dla kobiet. Realizuje ów schemat jednak po swojemu, szukając oryginalności w kolorycie lokalnym czy w samych doświadczeniach życiowych postaci. Kto lubi czytadła obyczajowe - z pewnością zawiedziony nie będzie. Zapowiada się nowa przyjemna seria w sam raz na relaks.
Królik Bing. Nowa kolekcja bajek
Egmont, Warszawa 2018.
Przygody królika
Królik Bing jest bohaterem małym i naiwnym, swoimi działaniami przypomina zachowania kilkulatków i ma dawać przykład odbiorcom. Królik Bing jest jednocześnie dowodem na stałe upraszczanie bajek dla najmłodszych - o ile kiedyś historyjki były przeważnie budowane całkiem ambitnie, wymagały od maluchów skupienia i mogły rozwijać słownictwo czy wiedzę o otaczającym najmłodszych świecie - o tyle teraz liczy się kreskówkowość, jednowątkowa i bardzo krótka fabułka z obowiązkowym morałem-pouczeniem. "Nowa kolekcja bajek. Bing" to zestaw czterech opowiadań, w których królik spędza wesoło czas ze swoimi przyjaciółmi oraz maskotką - mądrym Flopem. Twórcy tych opowieści, będących adaptacjami kreskówek, stawiają na ważne przesłania dla najmłodszych. Widać, że chcą wesprzeć rodziców w wychowywaniu pociech - podają zapadające w pamięć dzieci informacje, po czym chwalą dobre postępowanie bohatera. Każde opowiadanie po wybrzmieniu puenty ma jeszcze obowiązkowe przypomnienia: podsumowanie akcji, a także okrzyk radości. Dzięki temu wszyscy, jak Bing, chcą zapracować na pochwałę.
W pierwszej historyjce Bing wybiera się do parku, by karmić kaczki. Zachowuje się jednak tak, że wszystkie ptaki od niego uciekają. Słonica Sula jest cicho i wygląda jak pomnik (na pomniku zresztą gołąb siada bez obaw – to wskazówka dla Binga pod warunkiem, że ktoś mu podsunie tę oczywistość). Może karmić kaczki – wszystkie do niej przypływają. Bing jest jak małe dziecko, za każdym razem, gdy widzi kaczkę, wydaje z siebie okrzyk radości - natychmiast więc płoszy zwierzę. Musi dokładnie zrozumieć, dlaczego ptaki się go boją - żeby wreszcie odnieść sukces. Innym razem bierze udział w zabawie w chowanego – wszyscy najpierw korzystają z toalety, Bing sądzi, że nie musi i wytrzyma – przytrafia mu się więc przykre doświadczenie. Wstyd jest wystarczającą nauczką, bohater już na zawsze zapamięta, że jeśli zachce mu się siusiu, to ma iść do toalety. Razem z Flopem w następnej bajce przygotowuje pyszny koktajl (z banana, mleka i... marchewki). A kiedy maskotka choruje – Bing próbuje się nią opiekować. Co prawda robi przy tym wielki bałagan, ale liczą się intencje.
W bajkach o Bingu dominuje prosta hasłowa narracja. Każda rozkładówka to dwa albo trzy zdania, w dialogach wiele jest wykrzyknień. Do historyjek wprowadzają niezbyt imponujące rymowanki, na finał pojawiają się zdania nacechowane emocjonalnie. U Binga bardzo czytelne są oceny postaw i podpowiedzi dla odbiorców. Tu ceni się samodzielność, a przynajmniej dążenie do niej – starania, by wszystko się udało, są ważniejsze niż efekt. Bing zaprasza do działania, można go naśladować - brać z niego przykład, kiedy już jasne stanie się, jak powinien reagować.
Oprócz prostych opowieści dużą rolę odgrywają tu te ilustracje – kadry z kreskówek. I w tym wypadku widać dążenie do infantylizowania postaci. Chociaż bohaterowie są trójwymiarowi, mają upraszczane twarze i jedynie w strojach akcentowane są detale, wzory i kolory. Postacie zwykle zostają wydobyte z tła, funkcjonują samodzielnie w ciekawych pozach, w trakcie działania. Kiedy jednak trafiają do konkretnego świata, do gotowej przestrzeni - wyraźne staje się odejście od tych uproszczeń. Tu tworzy się całe pomieszczenia o skomplikowanych układach ścian, a nieistotne dla fabuły przedmioty mają nadawać koloryt lokalny miejscom.
Bing to bohater stworzony z myślą o najmłodszych dzieciach, tych, które nie potrafią się jeszcze skupić na dłuższych opowiastkach – i potrzebują wskazówek dotyczących emocji. Te dzieci będą żywo reagować na finałowe wykrzyknienia i kibicować postaciom – ale też przejmować wpojone Bingowi i spółce zachowania. Bing jako mały królik pozbawiony jest właściwie cech charakterystycznych, może poza tym, że funkcjonuje jako berbeć - nie zapadnie w pamięć na długo ani nie skusi starszych dzieci. Jest infantylny, ale ma taki być, żeby móc oddziaływać na odbiorców.
Przygody królika
Królik Bing jest bohaterem małym i naiwnym, swoimi działaniami przypomina zachowania kilkulatków i ma dawać przykład odbiorcom. Królik Bing jest jednocześnie dowodem na stałe upraszczanie bajek dla najmłodszych - o ile kiedyś historyjki były przeważnie budowane całkiem ambitnie, wymagały od maluchów skupienia i mogły rozwijać słownictwo czy wiedzę o otaczającym najmłodszych świecie - o tyle teraz liczy się kreskówkowość, jednowątkowa i bardzo krótka fabułka z obowiązkowym morałem-pouczeniem. "Nowa kolekcja bajek. Bing" to zestaw czterech opowiadań, w których królik spędza wesoło czas ze swoimi przyjaciółmi oraz maskotką - mądrym Flopem. Twórcy tych opowieści, będących adaptacjami kreskówek, stawiają na ważne przesłania dla najmłodszych. Widać, że chcą wesprzeć rodziców w wychowywaniu pociech - podają zapadające w pamięć dzieci informacje, po czym chwalą dobre postępowanie bohatera. Każde opowiadanie po wybrzmieniu puenty ma jeszcze obowiązkowe przypomnienia: podsumowanie akcji, a także okrzyk radości. Dzięki temu wszyscy, jak Bing, chcą zapracować na pochwałę.
W pierwszej historyjce Bing wybiera się do parku, by karmić kaczki. Zachowuje się jednak tak, że wszystkie ptaki od niego uciekają. Słonica Sula jest cicho i wygląda jak pomnik (na pomniku zresztą gołąb siada bez obaw – to wskazówka dla Binga pod warunkiem, że ktoś mu podsunie tę oczywistość). Może karmić kaczki – wszystkie do niej przypływają. Bing jest jak małe dziecko, za każdym razem, gdy widzi kaczkę, wydaje z siebie okrzyk radości - natychmiast więc płoszy zwierzę. Musi dokładnie zrozumieć, dlaczego ptaki się go boją - żeby wreszcie odnieść sukces. Innym razem bierze udział w zabawie w chowanego – wszyscy najpierw korzystają z toalety, Bing sądzi, że nie musi i wytrzyma – przytrafia mu się więc przykre doświadczenie. Wstyd jest wystarczającą nauczką, bohater już na zawsze zapamięta, że jeśli zachce mu się siusiu, to ma iść do toalety. Razem z Flopem w następnej bajce przygotowuje pyszny koktajl (z banana, mleka i... marchewki). A kiedy maskotka choruje – Bing próbuje się nią opiekować. Co prawda robi przy tym wielki bałagan, ale liczą się intencje.
W bajkach o Bingu dominuje prosta hasłowa narracja. Każda rozkładówka to dwa albo trzy zdania, w dialogach wiele jest wykrzyknień. Do historyjek wprowadzają niezbyt imponujące rymowanki, na finał pojawiają się zdania nacechowane emocjonalnie. U Binga bardzo czytelne są oceny postaw i podpowiedzi dla odbiorców. Tu ceni się samodzielność, a przynajmniej dążenie do niej – starania, by wszystko się udało, są ważniejsze niż efekt. Bing zaprasza do działania, można go naśladować - brać z niego przykład, kiedy już jasne stanie się, jak powinien reagować.
Oprócz prostych opowieści dużą rolę odgrywają tu te ilustracje – kadry z kreskówek. I w tym wypadku widać dążenie do infantylizowania postaci. Chociaż bohaterowie są trójwymiarowi, mają upraszczane twarze i jedynie w strojach akcentowane są detale, wzory i kolory. Postacie zwykle zostają wydobyte z tła, funkcjonują samodzielnie w ciekawych pozach, w trakcie działania. Kiedy jednak trafiają do konkretnego świata, do gotowej przestrzeni - wyraźne staje się odejście od tych uproszczeń. Tu tworzy się całe pomieszczenia o skomplikowanych układach ścian, a nieistotne dla fabuły przedmioty mają nadawać koloryt lokalny miejscom.
Bing to bohater stworzony z myślą o najmłodszych dzieciach, tych, które nie potrafią się jeszcze skupić na dłuższych opowiastkach – i potrzebują wskazówek dotyczących emocji. Te dzieci będą żywo reagować na finałowe wykrzyknienia i kibicować postaciom – ale też przejmować wpojone Bingowi i spółce zachowania. Bing jako mały królik pozbawiony jest właściwie cech charakterystycznych, może poza tym, że funkcjonuje jako berbeć - nie zapadnie w pamięć na długo ani nie skusi starszych dzieci. Jest infantylny, ale ma taki być, żeby móc oddziaływać na odbiorców.
wtorek, 29 maja 2018
Florence Williams: Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Magia zieleni
O tym, że natura leczy, przekonują kolejni autorzy poradników lifestyle’owych, wszyscy ci, którzy na łąkach szukają lekarstw i pożywienia – żeby oderwać się od wysokoprzetworzonej żywności i nie dać zwariować za sprawą działalności wielkich koncernów. Ale Florence Williams podąża w innym kierunku, jej tom „Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni” to sprawdzanie, jak na zdrowie i samopoczucie wpływa sama bliskość przyrody. Autorka wychodzi z pracy do parku, przemierza zielone tereny i sprawdza, czy wśród roślin czuje się lepiej niż wśród budynków. Sprawdza intuicyjnie i subiektywnie – jej doświadczenia nie muszą się przecież pokrywać z odczuciami odbiorców. Ale na tym nie poprzestaje.
Florence Williams bierze udział w ogromnej liczbie badań i testów, które mają na celu wskazać, czy natura rzeczywiście ma pozytywny wpływ na zdrowie człowieka. Począwszy od aplikacji, która w przypadkowych momentach bada poziom zadowolenia uczestników, przez wypełnianie testów i odpowiadanie na niezliczone ilości pytań, aż po podłączanie się do skomplikowanych aparatur mierzących ciśnienie czy tętno przed spacerami, w trakcie i po nich. Chętnie zamienia się w królika doświadczalnego, a czytelnikom zdaje relację z tych odkryć i z towarzyszących im wrażeń. Teraz już pojedyncze refleksje nie wystarczają, zostają obudowane fachowymi analizami, mogą być również porównywane z doświadczeniami innych badanych. Florence Williams bardzo chętnie rozmawia ze wszystkimi biorącymi udział w eksperymentach – żeby zwiększyć liczbę danych. Sama też odkrywa, kto zajmuje się badaniem wpływu przyrody na człowieka – i podąża wytrwale do proponowanych miejsc, żeby za każdym razem na nowo sprawdzać, czy natura działa leczniczo, kiedy jest aplikowana w formie krajobrazów i świeżego powietrza.
Żeby nie wpaść w zachwyt i superlatywy, Williams przyznaje, że są osoby, u których pozytywny wpływ natury z różnych powodów się nie sprawdza. Liczą się wówczas fobie i lęki, złe wspomnienia albo nieznane tereny, liczy się niechęć do wędrówek lub wysiłku fizycznego – nie szuka autorka na siłę przyczyn fiaska eksperymentów, uznaje, że pewien procent ludzi (więc i czytelników) pozostanie niepodatny na wpływy przyrody. Przechodzi nad tym do porządku dziennego, pokazując jednocześnie miarodajne wyniki większości. Zachęca do spacerów i do opuszczania miast przynajmniej na chwilę relaksu już samym swoim doświadczeniem. Prowadzi w obszernym tomie „Natura leczy” narrację w stylu reportażu uczestniczącego: pozwala czytelnikom podpatrywać swoje dokonania, rozmawia z uczonymi i sprawdza, jakie sposoby gromadzenia informacji dominują obecnie w przypadku testowania właściwości natury. Dostarcza książkę atrakcyjną i ciekawą ze względu na łatwość aplikowania sobie „lekarstwa” – przyczynia się zatem do tego, że odbiorcy mogą spróbować zmienić tryb życia i sięgnąć po środki dostępne wszystkim. Jest ta publikacja napisana z pasją, widać wyraźnie, że autorka przejmuje się tematem i próbuje wszystkich zachęcić do pójścia w swoje ślady (może w mniej ekstremalny sposób, bez tabunów badaczy). Nie wymaga wiele, więc ma szansę zyskania uwagi czytelników. „Natura leczy” to dobrze przygotowany materiał poświęcony temu, co nasi przodkowie wiedzieli lub przeczuwali, a co w dzisiejszych czasach ulega zapomnieniu i odrzuceniu za sprawą zdobyczy cywilizacyjnych. Chociaż nie jest to głos z punktu widzenia ekologa, staje się ważny również w temacie ochrony przyrody. Florence Williams dostarcza odbiorcom popularnonaukową publikację, którą czyta się jak reportaż.
Magia zieleni
O tym, że natura leczy, przekonują kolejni autorzy poradników lifestyle’owych, wszyscy ci, którzy na łąkach szukają lekarstw i pożywienia – żeby oderwać się od wysokoprzetworzonej żywności i nie dać zwariować za sprawą działalności wielkich koncernów. Ale Florence Williams podąża w innym kierunku, jej tom „Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni” to sprawdzanie, jak na zdrowie i samopoczucie wpływa sama bliskość przyrody. Autorka wychodzi z pracy do parku, przemierza zielone tereny i sprawdza, czy wśród roślin czuje się lepiej niż wśród budynków. Sprawdza intuicyjnie i subiektywnie – jej doświadczenia nie muszą się przecież pokrywać z odczuciami odbiorców. Ale na tym nie poprzestaje.
Florence Williams bierze udział w ogromnej liczbie badań i testów, które mają na celu wskazać, czy natura rzeczywiście ma pozytywny wpływ na zdrowie człowieka. Począwszy od aplikacji, która w przypadkowych momentach bada poziom zadowolenia uczestników, przez wypełnianie testów i odpowiadanie na niezliczone ilości pytań, aż po podłączanie się do skomplikowanych aparatur mierzących ciśnienie czy tętno przed spacerami, w trakcie i po nich. Chętnie zamienia się w królika doświadczalnego, a czytelnikom zdaje relację z tych odkryć i z towarzyszących im wrażeń. Teraz już pojedyncze refleksje nie wystarczają, zostają obudowane fachowymi analizami, mogą być również porównywane z doświadczeniami innych badanych. Florence Williams bardzo chętnie rozmawia ze wszystkimi biorącymi udział w eksperymentach – żeby zwiększyć liczbę danych. Sama też odkrywa, kto zajmuje się badaniem wpływu przyrody na człowieka – i podąża wytrwale do proponowanych miejsc, żeby za każdym razem na nowo sprawdzać, czy natura działa leczniczo, kiedy jest aplikowana w formie krajobrazów i świeżego powietrza.
Żeby nie wpaść w zachwyt i superlatywy, Williams przyznaje, że są osoby, u których pozytywny wpływ natury z różnych powodów się nie sprawdza. Liczą się wówczas fobie i lęki, złe wspomnienia albo nieznane tereny, liczy się niechęć do wędrówek lub wysiłku fizycznego – nie szuka autorka na siłę przyczyn fiaska eksperymentów, uznaje, że pewien procent ludzi (więc i czytelników) pozostanie niepodatny na wpływy przyrody. Przechodzi nad tym do porządku dziennego, pokazując jednocześnie miarodajne wyniki większości. Zachęca do spacerów i do opuszczania miast przynajmniej na chwilę relaksu już samym swoim doświadczeniem. Prowadzi w obszernym tomie „Natura leczy” narrację w stylu reportażu uczestniczącego: pozwala czytelnikom podpatrywać swoje dokonania, rozmawia z uczonymi i sprawdza, jakie sposoby gromadzenia informacji dominują obecnie w przypadku testowania właściwości natury. Dostarcza książkę atrakcyjną i ciekawą ze względu na łatwość aplikowania sobie „lekarstwa” – przyczynia się zatem do tego, że odbiorcy mogą spróbować zmienić tryb życia i sięgnąć po środki dostępne wszystkim. Jest ta publikacja napisana z pasją, widać wyraźnie, że autorka przejmuje się tematem i próbuje wszystkich zachęcić do pójścia w swoje ślady (może w mniej ekstremalny sposób, bez tabunów badaczy). Nie wymaga wiele, więc ma szansę zyskania uwagi czytelników. „Natura leczy” to dobrze przygotowany materiał poświęcony temu, co nasi przodkowie wiedzieli lub przeczuwali, a co w dzisiejszych czasach ulega zapomnieniu i odrzuceniu za sprawą zdobyczy cywilizacyjnych. Chociaż nie jest to głos z punktu widzenia ekologa, staje się ważny również w temacie ochrony przyrody. Florence Williams dostarcza odbiorcom popularnonaukową publikację, którą czyta się jak reportaż.
Michelle Cuevas: Na roześmianym niebie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Ptak
Marzenie człowieka o lataniu co pewien czas powraca w fabułach oniryczno-baśniowych albo tam, gdzie trzeba silnie zaakcentować tęsknotę człowieka za niedostępną wolnością. W literaturze czwartej najpierw podkreślane były niezwykłe przyjaźnie ludzi i ptaków, a w końcu - przedziwne metamorfozy i hybrydy. W tym też kierunku podąża Michelle Cuevas, by w tomie "Na roześmianym niebie" powołać do istnienia Nashville'a, chłopca, który wykluwa się z jajka. Nashville może być wyrazem miłości do natury: jego przybranym rodzicom, zwłaszcza matce, żal jest ptaków, które przy domu uwiły gniazda, a następnie straciły jedno z jajek. Postanawiają więc zaopiekować się drugim jajkiem, w którym znajduje się niezwykłe dziecko. Nashville ma dziób i pióra zamiast włosów. Nie wzbudzi w ten sposób sympatii rówieśników, bo za bardzo się od nich odróżnia. Z powodu swojego pochodzenia nie może leczyć się u zwykłego pediatry. Weterynarz z kolei odkrywa u niego na plecach zalążki skrzydeł. Autorka robi wszystko, żeby uwiarygodnić baśniową postać. Pokazuje codzienność ptasiego chłopca, w opowieści - dziesięciolatka, jego relacje z kolegami, rodzicami czy młodszą siostrą, Biedronką. Powoli do historii wkracza też marzenie wpływające na fabułę. Oto Nashville marzy o tym, żeby latać. To właściwie nic nowego, wielu ludzi tego właśnie by dla siebie chciało. Ale to Nashville jest w części ptakiem i w jego przypadku takie oczekiwanie staje się zrozumiałe - naturalne uzupełnienie inności. Marzeniu o skrzydłach autorka podporządkowuje już dalsze wydarzenia, ale udaje jej się też przemycić parę ważnych prawd o życiu społecznym.
I teraz: wskrzesza Cuevas mit o Ikarze bez większych zaskoczeń. Nashville szuka sposobu, żeby wznieść się w powietrze. W realizacji marzeń popełnia czasem błędy - zdalnie sterowanym samolotem niechcący uderza w ptaka, później opiekuje się poszkodowanym i tworzy dla niego specjalne skrzydło. W międzyczasie rejestruje zachowania dzieci, które w podobnych wypadkach są dość okrutne, nie akceptują odmienności. Ale Nashville może też dawać innym przykład, udowadnia, że warto pogodzić się z własnymi niedoskonałościami. Nawet największego łobuza i przeciwnika da się oswoić, kiedy dotrze do niego, że sam tez ukrywa pewne wady przed innymi i boi się ośmieszenia. To na marginesie relacji, która budzi ciekawość. Maluchy, które jeszcze nie kojarzą sytuacji z mitu, nie wiedzą, w jakim kierunku rozwinie się opowieść. W dodatku nie myślą też o osobnych przesłaniach historii - skrzydła nie muszą być atrybutem ptaków, mogą symbolizować... anioła.
Autorka proponuje wzruszającą powieść o rozstaniu – i to na różnych płaszczyznach. Rodzice godzą się z tym, że opuści ich pociecha, mowa tu również o pożegnaniach ostatecznych, chociaż nie wprost. Sens egzystencji nadają marzenia – bo one są najpotężniejsze i nie dadzą się stłamsić zdrowemu rozsądkowi. Racjonalnie myślący dorośli przy takiej lekturze znaleźliby pewne słabości, ale baśń rządzi się swoimi prawami. Nie ulega wątpliwości, że autorka ma do przekazania ważne i wartościowe rzeczy, warto wsłuchać się w jej opowieść. Bardzo ładnie szkicuje Cuevas kontekst egzystencji bohatera, zajmuje się pokazywaniem jego niezwyczajnej zwyczajności. Warte uwagi są choćby pomysły nauczycielki mające na celu zintegrowanie klasy. Ptasie dziecko egzotyczne może być tylko przez moment. Czasami zdarzają się wzmianki na temat piór lub chęci latania. Wydaje się, że dosłowne rysunki (dziecko z ptasim dziobem) są niepotrzebne, może lepiej byłoby postawić na symbole i metafory, a mniej na odwzorowywanie tego, co bezpośrednio w tekście. Jest to opowieść z gatunku takich, które budzą zachwyt różnych grup odbiorców.
Ptak
Marzenie człowieka o lataniu co pewien czas powraca w fabułach oniryczno-baśniowych albo tam, gdzie trzeba silnie zaakcentować tęsknotę człowieka za niedostępną wolnością. W literaturze czwartej najpierw podkreślane były niezwykłe przyjaźnie ludzi i ptaków, a w końcu - przedziwne metamorfozy i hybrydy. W tym też kierunku podąża Michelle Cuevas, by w tomie "Na roześmianym niebie" powołać do istnienia Nashville'a, chłopca, który wykluwa się z jajka. Nashville może być wyrazem miłości do natury: jego przybranym rodzicom, zwłaszcza matce, żal jest ptaków, które przy domu uwiły gniazda, a następnie straciły jedno z jajek. Postanawiają więc zaopiekować się drugim jajkiem, w którym znajduje się niezwykłe dziecko. Nashville ma dziób i pióra zamiast włosów. Nie wzbudzi w ten sposób sympatii rówieśników, bo za bardzo się od nich odróżnia. Z powodu swojego pochodzenia nie może leczyć się u zwykłego pediatry. Weterynarz z kolei odkrywa u niego na plecach zalążki skrzydeł. Autorka robi wszystko, żeby uwiarygodnić baśniową postać. Pokazuje codzienność ptasiego chłopca, w opowieści - dziesięciolatka, jego relacje z kolegami, rodzicami czy młodszą siostrą, Biedronką. Powoli do historii wkracza też marzenie wpływające na fabułę. Oto Nashville marzy o tym, żeby latać. To właściwie nic nowego, wielu ludzi tego właśnie by dla siebie chciało. Ale to Nashville jest w części ptakiem i w jego przypadku takie oczekiwanie staje się zrozumiałe - naturalne uzupełnienie inności. Marzeniu o skrzydłach autorka podporządkowuje już dalsze wydarzenia, ale udaje jej się też przemycić parę ważnych prawd o życiu społecznym.
I teraz: wskrzesza Cuevas mit o Ikarze bez większych zaskoczeń. Nashville szuka sposobu, żeby wznieść się w powietrze. W realizacji marzeń popełnia czasem błędy - zdalnie sterowanym samolotem niechcący uderza w ptaka, później opiekuje się poszkodowanym i tworzy dla niego specjalne skrzydło. W międzyczasie rejestruje zachowania dzieci, które w podobnych wypadkach są dość okrutne, nie akceptują odmienności. Ale Nashville może też dawać innym przykład, udowadnia, że warto pogodzić się z własnymi niedoskonałościami. Nawet największego łobuza i przeciwnika da się oswoić, kiedy dotrze do niego, że sam tez ukrywa pewne wady przed innymi i boi się ośmieszenia. To na marginesie relacji, która budzi ciekawość. Maluchy, które jeszcze nie kojarzą sytuacji z mitu, nie wiedzą, w jakim kierunku rozwinie się opowieść. W dodatku nie myślą też o osobnych przesłaniach historii - skrzydła nie muszą być atrybutem ptaków, mogą symbolizować... anioła.
Autorka proponuje wzruszającą powieść o rozstaniu – i to na różnych płaszczyznach. Rodzice godzą się z tym, że opuści ich pociecha, mowa tu również o pożegnaniach ostatecznych, chociaż nie wprost. Sens egzystencji nadają marzenia – bo one są najpotężniejsze i nie dadzą się stłamsić zdrowemu rozsądkowi. Racjonalnie myślący dorośli przy takiej lekturze znaleźliby pewne słabości, ale baśń rządzi się swoimi prawami. Nie ulega wątpliwości, że autorka ma do przekazania ważne i wartościowe rzeczy, warto wsłuchać się w jej opowieść. Bardzo ładnie szkicuje Cuevas kontekst egzystencji bohatera, zajmuje się pokazywaniem jego niezwyczajnej zwyczajności. Warte uwagi są choćby pomysły nauczycielki mające na celu zintegrowanie klasy. Ptasie dziecko egzotyczne może być tylko przez moment. Czasami zdarzają się wzmianki na temat piór lub chęci latania. Wydaje się, że dosłowne rysunki (dziecko z ptasim dziobem) są niepotrzebne, może lepiej byłoby postawić na symbole i metafory, a mniej na odwzorowywanie tego, co bezpośrednio w tekście. Jest to opowieść z gatunku takich, które budzą zachwyt różnych grup odbiorców.
poniedziałek, 28 maja 2018
Artur Przybysławski: Świat jest tylko umysłem, czyli filozofia buddyjska z przymrużeniem (trzeciego) oka
Iskry, Warszawa 2018.
Sekrety filozofowania
W tomie "Świat jest tylko umysłem" Artur Przybysławski po raz drugi pochyla się nad tematem filozofii buddyjskiej i przedstawia ją czytelnikom ze śmiechem. Dowcip jest tu nadrzędną zasadą porządkującą narrację, sposobem na uprzyjemnienie drobnych przykładów i teorii. Autor wybrał bardzo egzotyczną w kontekście rozmyślań drogę do opowiadania o tym, co wielu traktuje śmiertelnie poważnie - ale błyskawicznie kupuje sobie odbiorców. Poczucie humoru i skłonność do wygłupów to coś, co pomaga przedzierać się przez meandry wiedzy. Niby można czytać tę książkę bez znajomości publikacji "Pustka jest radością", chociaż Przybysławski w paru miejscach inteligentnie ją czytelnikom reklamuje – ale chyba każdy zechce sprawdzić, jak długo można śmiać się nad kwestią filozofii buddyjskiej (i to wcale nie śmiechem satyrycznym).
Dwanaście starannie wyznaczanych tematami rozdziałów uwodzi nietypowym doborem przykładów. "Jak radzić sobie, gdy dziewczyna odchodzi" to na przykład dość ekstremalna wizja pocieszenia, połączona w dodatku z odkryciami z dziedziny fizyki. Potem pojawi się między innymi temat rozbitej wazy z dynastii Ming (która to waza przecież nie przestaje być wazą, mimo że w skorupkach), oglądania dzieł sztuki i rozróżniania kolorów (w zależności od płci), a także zagadnienie pozorów słuchania (nudnego wykładu). Żeby wytłumaczyć zasady i podstawy refleksji autor odwołuje się do dziwnych, ale doskonale wszystkim znanych przykładów z życia wziętych (sznurek, który udaje węża, kwestia snu), albo sięga po wynaturzenia i karykatury, które w konsekwencji prowadzą do absurdów (postrzeganie słonia). Rozpisuje świadomości oparte na zmysłach, a czasami posługuje się czytelnymi cytatami z kultowych produkcji. Siłą jego książki poza śmiechem staje się dobór przykładów: wyrazistych, konkretnych i namacalnych, kompletnie niewiążących się z filozofowaniem w jego najbardziej stereotypowej wersji - refleksją oderwaną od rzeczywistości. A ponieważ Artur Przybysławski bierze się przy tym za ukazywanie rzeczy, które w pierwszym odruchu czytelnicy odrzucą jako niemożliwe - imponuje też sposobem prowadzenia wywodu, dobieraniem argumentów i odpieraniem ewentualnych zarzutów. W zasadzie nie pozostawia miejsca na dyskusję czy sprzeciw, za to precyzyjnie wyjaśnia istotę filozofii buddyjskiej – przez fragmenty i drobiazgi dojdzie do podsumowań mających już charakter bardziej filozoficznych tłumaczeń. Ale wówczas czytelników ma już po swojej stronie i może im opowiadać, co chce.
Chociaż Przybysławski kieruje się do tych, którzy chcieliby poznać - choćby śladowo - kwestię filozofii Wschodu i móc zaszpanować w towarzystwie znajomością tematu, unika tonu wykładowcy czy nauczyciela. Co więcej: chociaż sprawia, że wiele podczas lektury można zrozumieć, poznać i przemyśleć, rezygnuje nawet z oficjalnych tonów, wpada w kolokwializmy, wyśmiewa się albo z siebie, albo z przyzwyczajeń typowo ludzkich i z pewnością znanych odbiorcom z doświadczenia. Bawi się każdym skojarzeniem, czy chodzi o kontakty interpersonalne, czy o umiłowanie dla lenistwa (gdy ma się w perspektywie pójście do niezbyt lubianej pracy). Życiowe - wyjęte z codzienności czytelników - fakty zamienia tu na przyczynek do rozumienia filozofii buddyjskiej. I tylko odbiorcy, którzy muszą mieć temat omówiony na poważnie i najlepiej z użyciem wielu niezrozumiałych słów, będą zawiedzeni. Artur Przybysławski jako jedyny ma szansę sprawić, że wszyscy zainteresują się filozofią i filozofowaniem, a dysputy na ten temat prowadzić będą dla rozrywki. "Świat jest tylko umysłem" ma jedną wadę: kiedyś się kończy. Ale pozostaje nadzieja, że Artur Przybysławski znowu pomyśli, że coś zrozumiał (ku nieskrywanej radości prawdziwych mistrzów) i znowu postanowi podzielić się tym z czytelnikami.
Sekrety filozofowania
W tomie "Świat jest tylko umysłem" Artur Przybysławski po raz drugi pochyla się nad tematem filozofii buddyjskiej i przedstawia ją czytelnikom ze śmiechem. Dowcip jest tu nadrzędną zasadą porządkującą narrację, sposobem na uprzyjemnienie drobnych przykładów i teorii. Autor wybrał bardzo egzotyczną w kontekście rozmyślań drogę do opowiadania o tym, co wielu traktuje śmiertelnie poważnie - ale błyskawicznie kupuje sobie odbiorców. Poczucie humoru i skłonność do wygłupów to coś, co pomaga przedzierać się przez meandry wiedzy. Niby można czytać tę książkę bez znajomości publikacji "Pustka jest radością", chociaż Przybysławski w paru miejscach inteligentnie ją czytelnikom reklamuje – ale chyba każdy zechce sprawdzić, jak długo można śmiać się nad kwestią filozofii buddyjskiej (i to wcale nie śmiechem satyrycznym).
Dwanaście starannie wyznaczanych tematami rozdziałów uwodzi nietypowym doborem przykładów. "Jak radzić sobie, gdy dziewczyna odchodzi" to na przykład dość ekstremalna wizja pocieszenia, połączona w dodatku z odkryciami z dziedziny fizyki. Potem pojawi się między innymi temat rozbitej wazy z dynastii Ming (która to waza przecież nie przestaje być wazą, mimo że w skorupkach), oglądania dzieł sztuki i rozróżniania kolorów (w zależności od płci), a także zagadnienie pozorów słuchania (nudnego wykładu). Żeby wytłumaczyć zasady i podstawy refleksji autor odwołuje się do dziwnych, ale doskonale wszystkim znanych przykładów z życia wziętych (sznurek, który udaje węża, kwestia snu), albo sięga po wynaturzenia i karykatury, które w konsekwencji prowadzą do absurdów (postrzeganie słonia). Rozpisuje świadomości oparte na zmysłach, a czasami posługuje się czytelnymi cytatami z kultowych produkcji. Siłą jego książki poza śmiechem staje się dobór przykładów: wyrazistych, konkretnych i namacalnych, kompletnie niewiążących się z filozofowaniem w jego najbardziej stereotypowej wersji - refleksją oderwaną od rzeczywistości. A ponieważ Artur Przybysławski bierze się przy tym za ukazywanie rzeczy, które w pierwszym odruchu czytelnicy odrzucą jako niemożliwe - imponuje też sposobem prowadzenia wywodu, dobieraniem argumentów i odpieraniem ewentualnych zarzutów. W zasadzie nie pozostawia miejsca na dyskusję czy sprzeciw, za to precyzyjnie wyjaśnia istotę filozofii buddyjskiej – przez fragmenty i drobiazgi dojdzie do podsumowań mających już charakter bardziej filozoficznych tłumaczeń. Ale wówczas czytelników ma już po swojej stronie i może im opowiadać, co chce.
Chociaż Przybysławski kieruje się do tych, którzy chcieliby poznać - choćby śladowo - kwestię filozofii Wschodu i móc zaszpanować w towarzystwie znajomością tematu, unika tonu wykładowcy czy nauczyciela. Co więcej: chociaż sprawia, że wiele podczas lektury można zrozumieć, poznać i przemyśleć, rezygnuje nawet z oficjalnych tonów, wpada w kolokwializmy, wyśmiewa się albo z siebie, albo z przyzwyczajeń typowo ludzkich i z pewnością znanych odbiorcom z doświadczenia. Bawi się każdym skojarzeniem, czy chodzi o kontakty interpersonalne, czy o umiłowanie dla lenistwa (gdy ma się w perspektywie pójście do niezbyt lubianej pracy). Życiowe - wyjęte z codzienności czytelników - fakty zamienia tu na przyczynek do rozumienia filozofii buddyjskiej. I tylko odbiorcy, którzy muszą mieć temat omówiony na poważnie i najlepiej z użyciem wielu niezrozumiałych słów, będą zawiedzeni. Artur Przybysławski jako jedyny ma szansę sprawić, że wszyscy zainteresują się filozofią i filozofowaniem, a dysputy na ten temat prowadzić będą dla rozrywki. "Świat jest tylko umysłem" ma jedną wadę: kiedyś się kończy. Ale pozostaje nadzieja, że Artur Przybysławski znowu pomyśli, że coś zrozumiał (ku nieskrywanej radości prawdziwych mistrzów) i znowu postanowi podzielić się tym z czytelnikami.
Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Wyprawy. Najstraszniejszy drapieżnik
Media Rodzina, Poznań 2018.
Kto się boi?
Tomasz Samojlik nie komplikuje przesadnie przygód żubra Pompika: wprowadza jednowątkowe i proste fabuły, żeby przyciągnąć do lektury najmłodszych. Jest mu to potrzebne, bo w końcu kreskówkowy bohater ma do wypełnienia ważną misję edukacyjną. Musi zawczasu przygotować kilkulatki do tego, że puszcze trzeba chronić. Wychowuje nie tyle może przyszłych ekologów, co miłośników przyrody świadomych znaczenia lasów. Po zbiorkach, które pokazywały przygody Pompika na przestrzeni roku, pojawia się ciekawa podseria – zestaw zeszytów z pojedynczymi historyjkami. Cykl został pomyślany tak, żeby każda książeczka przedstawiała - poza fabularnym dowcipem – cechy charakterystyczne dla konkretnej polskiej puszczy. Dzięki temu autor może rozłożyć wiadomości na różne tomiki, nie przeciążać historyjek danymi, a jeszcze skupić się na śmiechu, który jest przecież ważną częścią przygód Pompika. Tym razem rodzina sympatycznych żubrów odwiedza Bory Tucholskie, by tu poznać najstraszniejszego drapieżnika.
Taki tytuł niemal sygnalizuje bajkowy horror, wiadomo, że musi być trochę strachu albo przynajmniej nerwów. Jeśli coś przestraszy tak ogromne zwierzęta jak żubry, to warto się temu przyjrzeć. Ale rozwoju sytuacji, jaki proponuje Samojlik, nikt by się nie spodziewał. Ponieważ autor wykorzystuje w kreacjach postaci nawiązania do ludzkich doświadczeń, Pompik i jego siostra Polinka czasami sobie dokuczają lub testują odwagę. Nie inaczej jest i tym razem: najpierw Pompik wymyśla coś, co ma przerazić Polinkę. Opowiada jej o najgroźniejszym drapieżniku, stworzeniu, które bez przerwy poluje i mnóstwo je. Szybko okazuje się, że taka właśnie istota egzystuje w pobliskim zbiorniku wodnym i może nie dla wszystkich będzie przerażająca - ale spotkanie z nią okaże się pouczające dla odbiorców i bohaterów. Polinka nie jest w pojedynku na strachy bezbronna - może się zrewanżować bratu. Przygoda z drapieżnikiem stanowi wprawdzie sedno tomiku – i jego uzasadnienie – ale nie jest jedynym motywem. Autor już samym wstępem usiłuje czegoś czytelników nauczyć. Żubry spotykają jelenia, który mógłby stać się przewodnikiem po Borach Tucholskich – zwraca uwagę na zapach drzew iglastych czy na szyszki. Wskazuje na jeziora. Jeleń oprowadziłby odbiorców - razem z bohaterami – po całym swoim królestwie, gdyby nie bał się wilka. Strach przed tym drapieżnikiem zmusza go do błyskawicznej ucieczki. Tu nie ma co czekać. Wiadomości przekazane przez jelenia należą do tych, które dzieci powinny z lektury zapamiętać. Zresztą nawet gdyby ktoś przeoczył informacje, zostaną one przedstawione raz jeszcze, w skrótowym podsumowaniu na trzeciej stronie okładki. Zestaw kilku wiadomości sprawia, że już maluchy będą w stanie powiedzieć, czym różnią się od siebie poszczególne miejsca – i co o nich wiedzieć należy.
Żeby łatwiej było dzieciom kompletować historyjki, środkowa rozkładówka to prosta mapka, którą można nawet wyrwać bez szkody dla opowieści (na tylnych stronach mapki są wiadomości z historyjki w formie ciekawostek). Na mapce zaznaczone jest aktualne miejsce pobytu bohaterów - nazwa puszczy pojawia się w legendzie, na mapce – numer tomiku. Tak łatwiej zlokalizować bohaterów.
Robi Tomasz Samojlik bardzo dużo, żeby przekonać najmłodszych do dbania o przyrodę. Ta seria bardzo przyda się w edukowaniu kilkulatków - jeszcze zanim zaczną dowiadywać się w szkole, dlaczego lasy są takie ważne. Autor dostarcza dzieciom istotnych wiadomości, ale też mnóstwa rozrywki. Stawia na humor prosty, dorosłych może zresztą swoimi zabiegami znudzić - ale maluchy przyciągnie do siebie. Żubr Pompik daje się lubić, sam jest jak niesforny kilkulatek - więc tym bardziej przyciągnie do siebie dzieci. Odbiorcy będą ciekawi, kogo jeszcze na swojej drodze spotka. Przy okazji autor nawiązuje do ważnych dla małych odbiorców rodzinnych relacji i przekomarzanek. Obraz rodziny jest tu bardzo krzepiący: serdeczni i wyrozumiali rodzice zapewniają stabilizację, młodsza siostra – towarzystwo do zabawy i wybryków.
Kto się boi?
Tomasz Samojlik nie komplikuje przesadnie przygód żubra Pompika: wprowadza jednowątkowe i proste fabuły, żeby przyciągnąć do lektury najmłodszych. Jest mu to potrzebne, bo w końcu kreskówkowy bohater ma do wypełnienia ważną misję edukacyjną. Musi zawczasu przygotować kilkulatki do tego, że puszcze trzeba chronić. Wychowuje nie tyle może przyszłych ekologów, co miłośników przyrody świadomych znaczenia lasów. Po zbiorkach, które pokazywały przygody Pompika na przestrzeni roku, pojawia się ciekawa podseria – zestaw zeszytów z pojedynczymi historyjkami. Cykl został pomyślany tak, żeby każda książeczka przedstawiała - poza fabularnym dowcipem – cechy charakterystyczne dla konkretnej polskiej puszczy. Dzięki temu autor może rozłożyć wiadomości na różne tomiki, nie przeciążać historyjek danymi, a jeszcze skupić się na śmiechu, który jest przecież ważną częścią przygód Pompika. Tym razem rodzina sympatycznych żubrów odwiedza Bory Tucholskie, by tu poznać najstraszniejszego drapieżnika.
Taki tytuł niemal sygnalizuje bajkowy horror, wiadomo, że musi być trochę strachu albo przynajmniej nerwów. Jeśli coś przestraszy tak ogromne zwierzęta jak żubry, to warto się temu przyjrzeć. Ale rozwoju sytuacji, jaki proponuje Samojlik, nikt by się nie spodziewał. Ponieważ autor wykorzystuje w kreacjach postaci nawiązania do ludzkich doświadczeń, Pompik i jego siostra Polinka czasami sobie dokuczają lub testują odwagę. Nie inaczej jest i tym razem: najpierw Pompik wymyśla coś, co ma przerazić Polinkę. Opowiada jej o najgroźniejszym drapieżniku, stworzeniu, które bez przerwy poluje i mnóstwo je. Szybko okazuje się, że taka właśnie istota egzystuje w pobliskim zbiorniku wodnym i może nie dla wszystkich będzie przerażająca - ale spotkanie z nią okaże się pouczające dla odbiorców i bohaterów. Polinka nie jest w pojedynku na strachy bezbronna - może się zrewanżować bratu. Przygoda z drapieżnikiem stanowi wprawdzie sedno tomiku – i jego uzasadnienie – ale nie jest jedynym motywem. Autor już samym wstępem usiłuje czegoś czytelników nauczyć. Żubry spotykają jelenia, który mógłby stać się przewodnikiem po Borach Tucholskich – zwraca uwagę na zapach drzew iglastych czy na szyszki. Wskazuje na jeziora. Jeleń oprowadziłby odbiorców - razem z bohaterami – po całym swoim królestwie, gdyby nie bał się wilka. Strach przed tym drapieżnikiem zmusza go do błyskawicznej ucieczki. Tu nie ma co czekać. Wiadomości przekazane przez jelenia należą do tych, które dzieci powinny z lektury zapamiętać. Zresztą nawet gdyby ktoś przeoczył informacje, zostaną one przedstawione raz jeszcze, w skrótowym podsumowaniu na trzeciej stronie okładki. Zestaw kilku wiadomości sprawia, że już maluchy będą w stanie powiedzieć, czym różnią się od siebie poszczególne miejsca – i co o nich wiedzieć należy.
Żeby łatwiej było dzieciom kompletować historyjki, środkowa rozkładówka to prosta mapka, którą można nawet wyrwać bez szkody dla opowieści (na tylnych stronach mapki są wiadomości z historyjki w formie ciekawostek). Na mapce zaznaczone jest aktualne miejsce pobytu bohaterów - nazwa puszczy pojawia się w legendzie, na mapce – numer tomiku. Tak łatwiej zlokalizować bohaterów.
Robi Tomasz Samojlik bardzo dużo, żeby przekonać najmłodszych do dbania o przyrodę. Ta seria bardzo przyda się w edukowaniu kilkulatków - jeszcze zanim zaczną dowiadywać się w szkole, dlaczego lasy są takie ważne. Autor dostarcza dzieciom istotnych wiadomości, ale też mnóstwa rozrywki. Stawia na humor prosty, dorosłych może zresztą swoimi zabiegami znudzić - ale maluchy przyciągnie do siebie. Żubr Pompik daje się lubić, sam jest jak niesforny kilkulatek - więc tym bardziej przyciągnie do siebie dzieci. Odbiorcy będą ciekawi, kogo jeszcze na swojej drodze spotka. Przy okazji autor nawiązuje do ważnych dla małych odbiorców rodzinnych relacji i przekomarzanek. Obraz rodziny jest tu bardzo krzepiący: serdeczni i wyrozumiali rodzice zapewniają stabilizację, młodsza siostra – towarzystwo do zabawy i wybryków.
niedziela, 27 maja 2018
Agnieszka Haska: Hańba! Opowieści o polskiej zdradzie
W.A.B., Warszawa 2018.
Ulubione hasła
Ulubione hasła sceny politycznej i radykałów krzyczą z (równie krzykliwej) okładki tomu "Hańba! Opowieści o polskiej zdradzie" i widać wyraźnie, że wydawnictwo, a może też i sama autorka mają pomysł na marketingowe wykorzystanie tego, co dzieje się wokół. Wzbudzenie kontrowersji co prawda zatrzyma się już na poziomie okładki i tytułu (ewentualnie jeszcze na wstępie do książki), ale wzrok tom przyciągnie. Inna rzecz, że wzrok nie tych, których by pozycja zainteresowała - to już jednak nieistotne. Agnieszka Haska o zdradzie pisze z perspektywy kulturoznawczej, a w dodatku nie interesuje jej zdrada w ogóle i na przestrzeni dziejów, a jedynie przypadki z czasów drugiej wojny światowej. Jako właściwe tworzywo książki wykorzystuje prasę konspiracyjną i wyostrzone do granic możliwości podziały. Przeszłość i teraźniejszość krajowa interesują ją tylko o tyle, żeby naświetlić sytuację, w której pojawia się dyskurs zdrady, żeby zasygnalizować, że widzi zjawisko szerzej niż tylko jako temat badań do doktoratu. Bo "Hańba!" wyrosła z pracy doktorskiej i w dużej części w dalszym ciągu nią jest, chociaż narracyjnie autorka wychodzi z akademickiego stylu na rzecz popularyzatorskiej, lekkiej relacji, przynajmniej na sporym obszarze tekstu. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby pozostawić w tytule książki informację o motywie zdrady w czasach drugiej wojny światowej, chociaż lepiej oddawałoby to zawartość tomu, przyciągnęłoby znacznie mniejszą liczbę czytelników.
Czyta więc Agnieszka Haska opowieść o zdradzie przez pryzmat wartości i kodeksów moralnych z czasów wojny. Pokazuje, jak traktowane były kobiety zadające się z Niemcami i publiczność przychodząca do kina. Przygląda się trzem życiorysom: Igo Syma, Adama Dołżyckiego i Feliksa Burdeckiego, żeby nakreślić mechanizmy zdrady na konkretnych przypadkach. Analizuje podział na "nas" i "ich", bo tak najłatwiej jest pokazać przekraczanie społecznych granic i norm. Zdrada okazuje się w tym wypadku wykroczeniem poza przyjęte reguły życia społecznego - a nie jest elementem politycznej przepychanki. Nawet ciekawie analizuje autorka rzeczywistość drugiej wojny światowej przez pryzmat zdrady jako klucza interpretacyjnego – szkoda tylko, że czasami wpada w szkolne pułapki, prezentuje całe życiorysy lub powtarza oczywistości. Owszem, zależy jej na przedstawieniu motywu zdrady od podstaw i wyprowadzeniu definicji czy komentarzy, które da się rozszerzyć na każdą sytuację - ale bywa, że naiwnością nie zachęca do dalszego czytania.
W kontekście rozbudowanej opowieści o wojnie razi dodany na siłę wstęp o miesięcznicy smoleńskiej (autorka usadawia się tu nad... kawą z mlekiem – informacja kompletnie zbędna w opowieści, chociaż ma unaocznić odbiorcom dystans do wydarzeń), a także zakończenie o istnieniu oskarżeń o zdradę w dyskursie dzisiejszych polityków. Nie ma to wiele wspólnego ani z rozczytywaną tak dokładnie zdradą, ani z rzeczywistymi historycznymi ujęciami tego hasła, pozwala jedynie odrobinę uzasadnić ogólny tytuł. Agnieszka Haska nie potrafi przeprowadzić przez wieki zdrad, ani też nie ma takiego zamiaru od samego początku - dobrze by zatem było, gdyby zatrzymała się na poziomie odczytywania zdrady jako kategorii interpretacyjnej, a nie wchodziła w sferę politologii, obcą jej i średnio czytelną bez dystansu czasowego. "Hańba! Opowieści o polskiej zdradzie" to nie rejestr doświadczeń związanych z odchodzeniem od ogólnie przyjętych zasad – to próba pokazania, jakie informacje przynosi fakt dopuszczenia się zdrady, jak jest odbierany przez otoczenie i jak wpływa na dyskusje czy oceny.
Ulubione hasła
Ulubione hasła sceny politycznej i radykałów krzyczą z (równie krzykliwej) okładki tomu "Hańba! Opowieści o polskiej zdradzie" i widać wyraźnie, że wydawnictwo, a może też i sama autorka mają pomysł na marketingowe wykorzystanie tego, co dzieje się wokół. Wzbudzenie kontrowersji co prawda zatrzyma się już na poziomie okładki i tytułu (ewentualnie jeszcze na wstępie do książki), ale wzrok tom przyciągnie. Inna rzecz, że wzrok nie tych, których by pozycja zainteresowała - to już jednak nieistotne. Agnieszka Haska o zdradzie pisze z perspektywy kulturoznawczej, a w dodatku nie interesuje jej zdrada w ogóle i na przestrzeni dziejów, a jedynie przypadki z czasów drugiej wojny światowej. Jako właściwe tworzywo książki wykorzystuje prasę konspiracyjną i wyostrzone do granic możliwości podziały. Przeszłość i teraźniejszość krajowa interesują ją tylko o tyle, żeby naświetlić sytuację, w której pojawia się dyskurs zdrady, żeby zasygnalizować, że widzi zjawisko szerzej niż tylko jako temat badań do doktoratu. Bo "Hańba!" wyrosła z pracy doktorskiej i w dużej części w dalszym ciągu nią jest, chociaż narracyjnie autorka wychodzi z akademickiego stylu na rzecz popularyzatorskiej, lekkiej relacji, przynajmniej na sporym obszarze tekstu. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby pozostawić w tytule książki informację o motywie zdrady w czasach drugiej wojny światowej, chociaż lepiej oddawałoby to zawartość tomu, przyciągnęłoby znacznie mniejszą liczbę czytelników.
Czyta więc Agnieszka Haska opowieść o zdradzie przez pryzmat wartości i kodeksów moralnych z czasów wojny. Pokazuje, jak traktowane były kobiety zadające się z Niemcami i publiczność przychodząca do kina. Przygląda się trzem życiorysom: Igo Syma, Adama Dołżyckiego i Feliksa Burdeckiego, żeby nakreślić mechanizmy zdrady na konkretnych przypadkach. Analizuje podział na "nas" i "ich", bo tak najłatwiej jest pokazać przekraczanie społecznych granic i norm. Zdrada okazuje się w tym wypadku wykroczeniem poza przyjęte reguły życia społecznego - a nie jest elementem politycznej przepychanki. Nawet ciekawie analizuje autorka rzeczywistość drugiej wojny światowej przez pryzmat zdrady jako klucza interpretacyjnego – szkoda tylko, że czasami wpada w szkolne pułapki, prezentuje całe życiorysy lub powtarza oczywistości. Owszem, zależy jej na przedstawieniu motywu zdrady od podstaw i wyprowadzeniu definicji czy komentarzy, które da się rozszerzyć na każdą sytuację - ale bywa, że naiwnością nie zachęca do dalszego czytania.
W kontekście rozbudowanej opowieści o wojnie razi dodany na siłę wstęp o miesięcznicy smoleńskiej (autorka usadawia się tu nad... kawą z mlekiem – informacja kompletnie zbędna w opowieści, chociaż ma unaocznić odbiorcom dystans do wydarzeń), a także zakończenie o istnieniu oskarżeń o zdradę w dyskursie dzisiejszych polityków. Nie ma to wiele wspólnego ani z rozczytywaną tak dokładnie zdradą, ani z rzeczywistymi historycznymi ujęciami tego hasła, pozwala jedynie odrobinę uzasadnić ogólny tytuł. Agnieszka Haska nie potrafi przeprowadzić przez wieki zdrad, ani też nie ma takiego zamiaru od samego początku - dobrze by zatem było, gdyby zatrzymała się na poziomie odczytywania zdrady jako kategorii interpretacyjnej, a nie wchodziła w sferę politologii, obcą jej i średnio czytelną bez dystansu czasowego. "Hańba! Opowieści o polskiej zdradzie" to nie rejestr doświadczeń związanych z odchodzeniem od ogólnie przyjętych zasad – to próba pokazania, jakie informacje przynosi fakt dopuszczenia się zdrady, jak jest odbierany przez otoczenie i jak wpływa na dyskusje czy oceny.
Quentin Gréban: Będę strażakiem
Media Rodzina, Poznań 2018.
Marzenia dzieci
Jedna z absolutnie podstawowych fascynacji najmłodszych dotyczy zawodu strażaka. Powstawało na ten temat już mnóstwo historyjek, które służą nie tylko przemyceniu zasad ostrożności i bezpieczeństwa, ale i rozrywce. "Będę strażakiem" to zabawny picture book z przygodami niedźwiadka Oskara. Tu mały bohater jest częściowo zakotwiczony w świecie bajki, a częściowo w realnym, odbiorcom łatwiej będzie zaakceptować jego doświadczenia, jeśli zobaczą, że wszystko rozgrywa się na pograniczu wyobraźni i rzeczywistości. Niedźwiadek Oskar może pozostawać w sferze fantazji i nikt nie zarzuci mu kłamstwa. Ma przecież własny wóz strażacki na pedały, a skoro prawdziwi strażacy nie przyjeżdżają po niego, żeby pomógł w gaszeniu pożarów, bohater sam znajduje sobie zajęcie. Wyrusza w drogę i trafia na sytuacje, które w jego oczach – w związku z przyjętym rodzajem zabawy - zasługują na interwencję. Niedźwiadek Oskar między innymi gasi "pożar" (świeczki na torcie urodzinowym), sprząta lody, które wypadły ze staranowanej furgonetki i ratuje z pożaru miskę musujących cukierków, które uwielbia. Oczywiście wszyscy dużo lepiej poradziliby sobie bez niedźwiadka - on jest jednak przekonany o własnej nieomylności. Zdarza się, że sam generuje więcej szkód niż "katastrofy", na które reaguje – ale na tym polega humor książeczki "Będę strażakiem".
Jedna relacja toczy się tu w tekście, druga – w obrazkach. Bez tej drugiej trudno byłoby ocenić jakość pierwszej, bo w wielu miejscach Quentin Gréban stosuje niedopowiedzenia i przenosi opowieść do ilustracji. Tak jest w przypadku ratowania kotka, który utknął na drzewie. Uściśleń doczeka się zresztą niemal każda tekstowa scenka – i będzie to szereg nie lada zaskoczeń dla najmłodszych odbiorców, którzy śledzą przygody bohatera. Strażackie zabawy niedźwiadka to zestaw pułapek - warto pokazać maluchom, jak nie należy rozwiązywać problemów na przykładzie tego, co wyczynia postać w książeczce. Za sprawą tych reakcji robi się absurdalnie, więc dzieciom spodoba się taki sposób prezentowania bohatera. Tu nie można się nudzić.
Jest to historyjka bardzo krótka i pozbawiona szczegółów w opisach, liczy się tu dynamika i jakość działania postaci, ale też przez moment i zróżnicowanie wyimaginowanych obowiązków. Tworzywem staje się tu rzeczywisty zestaw interwencji strażackich - ale po zamianie na bajkową historię wszystko zyskuje nowy wymiar. Dorosłych może trochę zmrozić widok bohatera, który w swoim malutkim samochodziku na pedały wciska się na ruchliwą ulicę - ale to prawo kreskówki, już moment przejścia na stronę fantazji. Dobre intencje Oskara zestawione z efektami jego działań to przepis na śmiech maluchów, pojawia się tu jednak również przygoda, która uzasadnia sens wybrania się w pełną niebezpieczeństw podróż. A ponieważ nie wszystko da się wyczytać z tekstu, dzieci będą aktywnie uczestniczyć w lekturze i oglądać kolorowe i duże ilustracje. Jest co podziwiać: Gréban stosuje zmiany perspektywy, przygląda się bohaterowi w chwilach katastrof i kiedy może być dumny po udanej akcji. Nie skupia się na prawdziwych zadaniach strażaków i pouczaniu odbiorców, na czym polega ta praca – tworzy impresję na ten temat, postanawia w pierwszej kolejności rozbawiać i pokazywać konsekwencje nieprzemyślanych decyzji na wesoło. Niedźwiadek Oskar jest tu postacią stworzoną dla śmiechu - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Cała bajka wybrzmiewa ciekawie, przez zaskoczenia gwarantuje zainteresowanie najmłodszych, a i sympatię dla bohatera.
Marzenia dzieci
Jedna z absolutnie podstawowych fascynacji najmłodszych dotyczy zawodu strażaka. Powstawało na ten temat już mnóstwo historyjek, które służą nie tylko przemyceniu zasad ostrożności i bezpieczeństwa, ale i rozrywce. "Będę strażakiem" to zabawny picture book z przygodami niedźwiadka Oskara. Tu mały bohater jest częściowo zakotwiczony w świecie bajki, a częściowo w realnym, odbiorcom łatwiej będzie zaakceptować jego doświadczenia, jeśli zobaczą, że wszystko rozgrywa się na pograniczu wyobraźni i rzeczywistości. Niedźwiadek Oskar może pozostawać w sferze fantazji i nikt nie zarzuci mu kłamstwa. Ma przecież własny wóz strażacki na pedały, a skoro prawdziwi strażacy nie przyjeżdżają po niego, żeby pomógł w gaszeniu pożarów, bohater sam znajduje sobie zajęcie. Wyrusza w drogę i trafia na sytuacje, które w jego oczach – w związku z przyjętym rodzajem zabawy - zasługują na interwencję. Niedźwiadek Oskar między innymi gasi "pożar" (świeczki na torcie urodzinowym), sprząta lody, które wypadły ze staranowanej furgonetki i ratuje z pożaru miskę musujących cukierków, które uwielbia. Oczywiście wszyscy dużo lepiej poradziliby sobie bez niedźwiadka - on jest jednak przekonany o własnej nieomylności. Zdarza się, że sam generuje więcej szkód niż "katastrofy", na które reaguje – ale na tym polega humor książeczki "Będę strażakiem".
Jedna relacja toczy się tu w tekście, druga – w obrazkach. Bez tej drugiej trudno byłoby ocenić jakość pierwszej, bo w wielu miejscach Quentin Gréban stosuje niedopowiedzenia i przenosi opowieść do ilustracji. Tak jest w przypadku ratowania kotka, który utknął na drzewie. Uściśleń doczeka się zresztą niemal każda tekstowa scenka – i będzie to szereg nie lada zaskoczeń dla najmłodszych odbiorców, którzy śledzą przygody bohatera. Strażackie zabawy niedźwiadka to zestaw pułapek - warto pokazać maluchom, jak nie należy rozwiązywać problemów na przykładzie tego, co wyczynia postać w książeczce. Za sprawą tych reakcji robi się absurdalnie, więc dzieciom spodoba się taki sposób prezentowania bohatera. Tu nie można się nudzić.
Jest to historyjka bardzo krótka i pozbawiona szczegółów w opisach, liczy się tu dynamika i jakość działania postaci, ale też przez moment i zróżnicowanie wyimaginowanych obowiązków. Tworzywem staje się tu rzeczywisty zestaw interwencji strażackich - ale po zamianie na bajkową historię wszystko zyskuje nowy wymiar. Dorosłych może trochę zmrozić widok bohatera, który w swoim malutkim samochodziku na pedały wciska się na ruchliwą ulicę - ale to prawo kreskówki, już moment przejścia na stronę fantazji. Dobre intencje Oskara zestawione z efektami jego działań to przepis na śmiech maluchów, pojawia się tu jednak również przygoda, która uzasadnia sens wybrania się w pełną niebezpieczeństw podróż. A ponieważ nie wszystko da się wyczytać z tekstu, dzieci będą aktywnie uczestniczyć w lekturze i oglądać kolorowe i duże ilustracje. Jest co podziwiać: Gréban stosuje zmiany perspektywy, przygląda się bohaterowi w chwilach katastrof i kiedy może być dumny po udanej akcji. Nie skupia się na prawdziwych zadaniach strażaków i pouczaniu odbiorców, na czym polega ta praca – tworzy impresję na ten temat, postanawia w pierwszej kolejności rozbawiać i pokazywać konsekwencje nieprzemyślanych decyzji na wesoło. Niedźwiadek Oskar jest tu postacią stworzoną dla śmiechu - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Cała bajka wybrzmiewa ciekawie, przez zaskoczenia gwarantuje zainteresowanie najmłodszych, a i sympatię dla bohatera.
sobota, 26 maja 2018
Paweł Fortuna: Sprzedaż bez sprzedawania. Psychologia dobrego wpływu na klienta
PWN, Warszawa 2018.
Opowieść
Zjawiskiem coraz częstszym zwłaszcza wśród autorów młodszego pokolenia jest odchodzenie od form poradnikowych na rzecz gawęd dotyczących zawodu. Powiedzieć wszystko tak, żeby czytelnik musiał sobie samodzielnie wypracować zasady postępowania, prowadzić narrację bez ułatwień, skryptów, skrótów i podsumowań, stawiać na rozmycie a nie na konkrety, przynajmniej w pierwszej warstwie odbioru – to cechy charakterystyczne zwłaszcza w książkach dotyczących technik sprzedaży. W marketingu i działaniach promocyjnych najwięcej jest autorów, którzy nie mają zamiaru wyręczać innych w dochodzeniu do prawd i tajników zawodu. Dzielenie się wiedzą to w tym wypadku bardziej poszukiwanie ciekawostek niż kompletowanie podręcznego zestawu chwytów. Jest w tym sporo słuszności: odpowiednio ostrzeżeni czytelnicy natychmiast przygotowaliby się na techniki stosowane przez sprzedawców, a wśród sprzedawców pojawiłoby się wielu samozwańczych handlowców-amatorów, jeszcze bardziej zniechęcających do uprawianej profesji.
Paweł Fortuna w tomie „Sprzedaż bez sprzedawania. Psychologia dobrego wpływu na klienta” stosuje zasadę rozmywania wiadomości – aspekt „psychologii” tłumaczy tutaj rezygnację z wyliczeń czy jednoznacznych porad. To publikacja dla zaawansowanych w fachu – i to tych, którzy nie boją się nieszablonowego myślenia czy postępowania nie zawsze zgodnego z wytycznymi z podręczników handlowca. Mimo minimalistycznej okładki autor stawia na budowanie stylistyki narracji. Wywiera wpływ na czytelnika już od pierwszych stron, zwracając się do niego bezustannie i zmuszając do refleksji nad przedstawianymi prawdami. Przytacza wiele doświadczeń z własnego podwórka, właściwie co pewien czas celowo odwołuje się do autobiografii tylko po to, by podtrzymać więź z odbiorcą i pokazać, że proponowane działania mają sens i zostały sprawdzone w praktyce. Sięga równie chętnie po opisy przeprowadzanych badań: tłumaczy w ten sposób, jak ludzie traktują sprzedawców i kiedy nie będą zwracali uwagi na nawet najbardziej atrakcyjną ofertę. Sygnalizuje, dlaczego warto zmienić przyzwyczajenia i nie posługiwać się już zdezaktualizowanymi technikami, na które rynek się uodpornił. Ale wszystko to próbuje zamaskować samą opowieścią, jakby było mu potrzebne oderwanie od stereotypu handlowca.
„Sprzedaż bez sprzedawania” przez natłok opisów eksperymentów czy relacji między klientem a handlowcem, prób interpretacji zachowań owego klienta i rejestr relacji, jakie mogą zaszkodzić w sprzedaży – wydaje się nieco zbyt chaotycznym zbiorem uwag. Autor stara się wprawdzie porządkować wiadomości przez system wyliczeń, ramek i wytłuszczeń wyrazów, ale tu przydałoby się jeszcze wprowadzenie bardziej stabilnej konstrukcji, tak, żeby książka zbliżyła się do podręczników w starym stylu, a nie imitowała luźny wykład. Nikt tu nie znajdzie gotowego przepisu na marketingowy sukces, trzeba się będzie pomęczyć – ale Paweł Fortuna pokazuje, w jaki sposób budować relacje z klientem, jak wypracować sobie podstawy pod późniejsze udane negocjacje. Chociaż ta książka kierowana jest przede wszystkim do strategów sprzedaży, może być inspirująca również w innych sferach relacji okołobiznesowych. Autor unika wprowadzania gotowych scenariuszy, ale przygotowuje czytelników do kontaktu na linii sprzedający - kupujący, bez względu na to, po której stronie się znajdą.
Opowieść
Zjawiskiem coraz częstszym zwłaszcza wśród autorów młodszego pokolenia jest odchodzenie od form poradnikowych na rzecz gawęd dotyczących zawodu. Powiedzieć wszystko tak, żeby czytelnik musiał sobie samodzielnie wypracować zasady postępowania, prowadzić narrację bez ułatwień, skryptów, skrótów i podsumowań, stawiać na rozmycie a nie na konkrety, przynajmniej w pierwszej warstwie odbioru – to cechy charakterystyczne zwłaszcza w książkach dotyczących technik sprzedaży. W marketingu i działaniach promocyjnych najwięcej jest autorów, którzy nie mają zamiaru wyręczać innych w dochodzeniu do prawd i tajników zawodu. Dzielenie się wiedzą to w tym wypadku bardziej poszukiwanie ciekawostek niż kompletowanie podręcznego zestawu chwytów. Jest w tym sporo słuszności: odpowiednio ostrzeżeni czytelnicy natychmiast przygotowaliby się na techniki stosowane przez sprzedawców, a wśród sprzedawców pojawiłoby się wielu samozwańczych handlowców-amatorów, jeszcze bardziej zniechęcających do uprawianej profesji.
Paweł Fortuna w tomie „Sprzedaż bez sprzedawania. Psychologia dobrego wpływu na klienta” stosuje zasadę rozmywania wiadomości – aspekt „psychologii” tłumaczy tutaj rezygnację z wyliczeń czy jednoznacznych porad. To publikacja dla zaawansowanych w fachu – i to tych, którzy nie boją się nieszablonowego myślenia czy postępowania nie zawsze zgodnego z wytycznymi z podręczników handlowca. Mimo minimalistycznej okładki autor stawia na budowanie stylistyki narracji. Wywiera wpływ na czytelnika już od pierwszych stron, zwracając się do niego bezustannie i zmuszając do refleksji nad przedstawianymi prawdami. Przytacza wiele doświadczeń z własnego podwórka, właściwie co pewien czas celowo odwołuje się do autobiografii tylko po to, by podtrzymać więź z odbiorcą i pokazać, że proponowane działania mają sens i zostały sprawdzone w praktyce. Sięga równie chętnie po opisy przeprowadzanych badań: tłumaczy w ten sposób, jak ludzie traktują sprzedawców i kiedy nie będą zwracali uwagi na nawet najbardziej atrakcyjną ofertę. Sygnalizuje, dlaczego warto zmienić przyzwyczajenia i nie posługiwać się już zdezaktualizowanymi technikami, na które rynek się uodpornił. Ale wszystko to próbuje zamaskować samą opowieścią, jakby było mu potrzebne oderwanie od stereotypu handlowca.
„Sprzedaż bez sprzedawania” przez natłok opisów eksperymentów czy relacji między klientem a handlowcem, prób interpretacji zachowań owego klienta i rejestr relacji, jakie mogą zaszkodzić w sprzedaży – wydaje się nieco zbyt chaotycznym zbiorem uwag. Autor stara się wprawdzie porządkować wiadomości przez system wyliczeń, ramek i wytłuszczeń wyrazów, ale tu przydałoby się jeszcze wprowadzenie bardziej stabilnej konstrukcji, tak, żeby książka zbliżyła się do podręczników w starym stylu, a nie imitowała luźny wykład. Nikt tu nie znajdzie gotowego przepisu na marketingowy sukces, trzeba się będzie pomęczyć – ale Paweł Fortuna pokazuje, w jaki sposób budować relacje z klientem, jak wypracować sobie podstawy pod późniejsze udane negocjacje. Chociaż ta książka kierowana jest przede wszystkim do strategów sprzedaży, może być inspirująca również w innych sferach relacji okołobiznesowych. Autor unika wprowadzania gotowych scenariuszy, ale przygotowuje czytelników do kontaktu na linii sprzedający - kupujący, bez względu na to, po której stronie się znajdą.
Camille Gautier i Stephanie Vernet: Panika w Egipcie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Tajemnica w Egipcie
Coraz częściej dzieci angażuje się w lekturę chwytem z gier fabularnych – to one stają się właściwymi bohaterami opowieści, adresatami rozmaitych wskazówek i uwag. Narracja w drugiej osobie szczególnie pasuje do łamigłówek i historii detektywistycznych, sprawdzona została też już w wyszukiwankach. I te gatunki wykorzystywane są w książce "Panika w Egipcie", wielkoformatowym picture booku dla wielbicieli zagadek. Zaczyna się groźnie: faraon jest w niebezpieczeństwie, ktoś planuje, że pozbawi go życia. Tu przyda się pomoc z zewnątrz: zapewni ją odbiorca, detektyw, który prześledzi wydarzenia, przyjrzy się podejrzanym, przeanalizuje dane i wyciągnie odpowiednie wnioski. Na czytelniku spoczywa zatem spora odpowiedzialność. Żeby nie utrudniać mu zadania nadmiernie, autor wprowadza porządki w odkryciach. Prezentuje sylwetki czworga podejrzanych (zdolnych do tego, by zamordować faraona). W dalszym ciągu przedstawia szereg scen, które mają pomóc we wskazaniu zdrajcy. Zadania zostały dobrze przemyślane i obejmują przede wszystkim gry pamięciowe. Trzeba na przykład odczytać zaszyfrowaną wiadomość, w której jest mowa o rodzaju śmierci zaplanowanej dla faraona. Następnie dzieci powinny między innymi porównać listę zakupionych produktów z przepisem na truciznę, albo sprawdzić prawdomówność przez porównanie wypowiedzi postaci z zestawem faktów i ciekawostek o starożytnym Egipcie. Jedno rozwiązane zadanie nie pozwoli jeszcze na wykrycie zbrodniarza – tym lepsza będzie zabawa dla odbiorców. Fakt, że te wyzwania są urozmaicone, polepsza rozrywkę. To nie prosta wyszukiwanka, która może się znudzić - a zestaw tajemnic, tu odbiorcy nie spodziewają się dalszego ciągu. Zamiast gry z ilustracjami mają tu podgląd możliwości detektywistycznych ćwiczeń na spostrzegawczość, pamięć i kreatywność. Rozwiązują łamigłówki w konkretnym celu, więc inaczej wygląda lektura i korzystanie z tomiku niż w przypadku klasycznych zestawów gier logicznych. Nowością jest zatem stworzenie historii z urozmaiconych rodzajów zadań. Ale na tym się tu nie poprzestaje. Niezwykłe i kojarzące się z grą komputerową jest już samo wprowadzenie do książki. Każdy odbiorca ma szansę zindywidualizować swojego bohatera: wybiera mu strój (w zależności od płci), fryzurę czy sandały. Ten twór nie pojawi się potem w książce, co zrozumiałe - ale stanowi dla maluchów pierwszą zabawę, jeszcze przed właściwymi zadaniami. To indywidualizowanie postaci automatycznie przyciąga do tekstu. W narracji za to później powrócą drobne wzmianki na temat tych wyborów (choćby motyw niezbyt wygodnych butów). To detale, które cieszą i przychylnie do tomiku nastawiają, świadczą o dobrym przygotowaniu historii i o nastawieniu na intrygowanie czytelników.
Nie ma tu przeglądu kryminalistów: bohaterowie są prezentowani w działaniu i czasem w różnych momentach, żeby dokonywać porównań, trzeba a nimi po prostu podążać. Autorki dbają o to, żeby przy okazji przekazywać małym odbiorcom wiadomości o starożytnym Egipcie. Nie jest to jednak podstawowym zadaniem publikacji. W ogóle bardzo się tu dba o odchodzenie od najbardziej standardowych rozwiązań w literaturze czwartej i łamigłówkach. Znaki szyfru nie odpowiadają literom tylko słowom, w innych zadaniach należy wykorzystywać diametralnie różne talenty. Rezygnacja ze schematów automatycznie uatrakcyjnia publikację, pokazuje twórczy potencjał. Nudzić się tu nie sposób.
W odróżnieniu od wyszukiwanek mnożących się na rynku, tu rozkładówki nie zostały zarzucone rysunkowymi szczegółami. Nie trzeba wpatrywać się bez końca w pstrokate obrazki, żeby odpowiedzieć na pytanie. Pokazuje się raczej miejsca, w których pojawiają się postacie, dobrze nakreślony jest koloryt lokalny. Umiejętne rozdzielanie wiadomości to atut tej książki. Oryginalne podejście do łamigłówki, łączenie popularnych gatunków, wiedzy i ilustracji, dobór zadań, które nie wprowadzają rutyny – to wszystko cieszy. Dzieci wiedzą doskonale, po co im ta lektura, po co przedzierać się przez kolejne strony i pytania.
Tajemnica w Egipcie
Coraz częściej dzieci angażuje się w lekturę chwytem z gier fabularnych – to one stają się właściwymi bohaterami opowieści, adresatami rozmaitych wskazówek i uwag. Narracja w drugiej osobie szczególnie pasuje do łamigłówek i historii detektywistycznych, sprawdzona została też już w wyszukiwankach. I te gatunki wykorzystywane są w książce "Panika w Egipcie", wielkoformatowym picture booku dla wielbicieli zagadek. Zaczyna się groźnie: faraon jest w niebezpieczeństwie, ktoś planuje, że pozbawi go życia. Tu przyda się pomoc z zewnątrz: zapewni ją odbiorca, detektyw, który prześledzi wydarzenia, przyjrzy się podejrzanym, przeanalizuje dane i wyciągnie odpowiednie wnioski. Na czytelniku spoczywa zatem spora odpowiedzialność. Żeby nie utrudniać mu zadania nadmiernie, autor wprowadza porządki w odkryciach. Prezentuje sylwetki czworga podejrzanych (zdolnych do tego, by zamordować faraona). W dalszym ciągu przedstawia szereg scen, które mają pomóc we wskazaniu zdrajcy. Zadania zostały dobrze przemyślane i obejmują przede wszystkim gry pamięciowe. Trzeba na przykład odczytać zaszyfrowaną wiadomość, w której jest mowa o rodzaju śmierci zaplanowanej dla faraona. Następnie dzieci powinny między innymi porównać listę zakupionych produktów z przepisem na truciznę, albo sprawdzić prawdomówność przez porównanie wypowiedzi postaci z zestawem faktów i ciekawostek o starożytnym Egipcie. Jedno rozwiązane zadanie nie pozwoli jeszcze na wykrycie zbrodniarza – tym lepsza będzie zabawa dla odbiorców. Fakt, że te wyzwania są urozmaicone, polepsza rozrywkę. To nie prosta wyszukiwanka, która może się znudzić - a zestaw tajemnic, tu odbiorcy nie spodziewają się dalszego ciągu. Zamiast gry z ilustracjami mają tu podgląd możliwości detektywistycznych ćwiczeń na spostrzegawczość, pamięć i kreatywność. Rozwiązują łamigłówki w konkretnym celu, więc inaczej wygląda lektura i korzystanie z tomiku niż w przypadku klasycznych zestawów gier logicznych. Nowością jest zatem stworzenie historii z urozmaiconych rodzajów zadań. Ale na tym się tu nie poprzestaje. Niezwykłe i kojarzące się z grą komputerową jest już samo wprowadzenie do książki. Każdy odbiorca ma szansę zindywidualizować swojego bohatera: wybiera mu strój (w zależności od płci), fryzurę czy sandały. Ten twór nie pojawi się potem w książce, co zrozumiałe - ale stanowi dla maluchów pierwszą zabawę, jeszcze przed właściwymi zadaniami. To indywidualizowanie postaci automatycznie przyciąga do tekstu. W narracji za to później powrócą drobne wzmianki na temat tych wyborów (choćby motyw niezbyt wygodnych butów). To detale, które cieszą i przychylnie do tomiku nastawiają, świadczą o dobrym przygotowaniu historii i o nastawieniu na intrygowanie czytelników.
Nie ma tu przeglądu kryminalistów: bohaterowie są prezentowani w działaniu i czasem w różnych momentach, żeby dokonywać porównań, trzeba a nimi po prostu podążać. Autorki dbają o to, żeby przy okazji przekazywać małym odbiorcom wiadomości o starożytnym Egipcie. Nie jest to jednak podstawowym zadaniem publikacji. W ogóle bardzo się tu dba o odchodzenie od najbardziej standardowych rozwiązań w literaturze czwartej i łamigłówkach. Znaki szyfru nie odpowiadają literom tylko słowom, w innych zadaniach należy wykorzystywać diametralnie różne talenty. Rezygnacja ze schematów automatycznie uatrakcyjnia publikację, pokazuje twórczy potencjał. Nudzić się tu nie sposób.
W odróżnieniu od wyszukiwanek mnożących się na rynku, tu rozkładówki nie zostały zarzucone rysunkowymi szczegółami. Nie trzeba wpatrywać się bez końca w pstrokate obrazki, żeby odpowiedzieć na pytanie. Pokazuje się raczej miejsca, w których pojawiają się postacie, dobrze nakreślony jest koloryt lokalny. Umiejętne rozdzielanie wiadomości to atut tej książki. Oryginalne podejście do łamigłówki, łączenie popularnych gatunków, wiedzy i ilustracji, dobór zadań, które nie wprowadzają rutyny – to wszystko cieszy. Dzieci wiedzą doskonale, po co im ta lektura, po co przedzierać się przez kolejne strony i pytania.
piątek, 25 maja 2018
Roman Imielski, Radosław Leniarski: Najważniejszy mecz Kremla
Agora, Warszawa 2018.
Śledztwo dziennikarskie
Jest ten tom gratką dla wielbicieli spisków, afer i nieuczciwości oraz przekrętów, nie tylko w sporcie. Piłka nona staje się tu jedynie pretekstem do przyglądania się związkom sportu, polityki i przestępstw. Rzecz wprawdzie dzieje się w Rosji, ale dzięki temu widać dokładniej wyostrzone problemy, a czasem nawet absurdy, które nie przyszłyby do głowy zwykłemu niedzielnemu kibicowi (i które nie przebijają się do mediów). Tym, którzy liczą na czyste sportowe emocje, polecić trzeba inną lekturę: ta szarpie nerwy i odziera ze złudzeń. Wypełniona jest drobnymi śledztwami, tematami, w których uaktywniają się coraz poważniejsze problemy dotyczące futbolu i jego okolic. Zaczyna się od wstrząsu, którego nie spodziewali się przedstawiciele krajów z ogromnymi piłkarskimi tradycjami. W wyścigu o organizację mundialu 2018 Rosja deklasuje rywali. Nikt z postronnych obserwatorów nie spodziewa się takiego zwycięstwa, ale staje się ono finiszem doskonale przemyślanej i realizowanej bezbłędnie strategii. Nagle okazuje się, że "drobne" gesty w kierunku przedstawicieli sportowych organizacji - niemogące się kojarzyć z łapówkami, chociaż mające podobną wymowę - składają się w sensowny plan. Komisję urabia się stopniowo i subtelnie, tak, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń i uśpić czujność przeciwników. Czytelnicy tomu "Najważniejszy mecz Kremla" otrzymują już sprawę w pełni naświetloną, rozpisaną na etapy misterną intrygę, którą mogą podziwiać mimo negatywnych emocji, jakie wywoła. A to dopiero początek. Dwaj dziennikarze zajmują się kwestią piłki nożnej w polityce w Rosji i z czasem coraz mniej jest tu czysto sportowych emocji, a coraz więcej kombinowania. Wychodzi na jaw specyficzna mentalność, pozwolenie na działania z pogranicza prawa, ryzykanckie (choć niektórzy wolą w nich widzieć słowiańską fantazję). Roman Imielski i Radosław Leniarski zajmują się między innymi tematem kibicowskich bojówek, trafiają na ślad najważniejszego organizatora "dopingu" - odpowiedzialnego nie tylko za wywożenie całych grup kibiców na mecze do innych krajów, ale i... za wszczynanie awantur i podważanie jakości ochrony. Ze zdumieniem ogląda się działania rosyjskich pseudokibiców - nawet jeśli autorzy próbują pokazywać i pozytywną stronę wspólnego zagrzewania piłkarzy do boju. Z piłki nożnej twórcy tomu przechodzą raz do pojedynczych portretów co barwniejszych postaci w sportowym światku (lub półświatku), przyglądają się działaniom miliarderów, albo zajmują się naświetlaniem problemów. Stopniowo rozszerzają poszukiwania sensacji – na przykład kwestia stosowania dopingu i omijania kontroli. Według relacji sportowców, którzy nie zgadzają się na udział w procederze, niemal wszyscy są zmuszani do poprawiania swoich osiągów niedozwolonymi środkami, a wołanie o pomoc pozostaje bez echa w świecie skorumpowanych organizacji. Przyglądają się dziennikarze inwestycjom sportowym, przemianom, które miały być konsekwencją decyzji o przyznaniu organizacji mundialu. W tym całym zamieszaniu, w przepychankach politycznych i brudnych gierkach ginie idea sportu. Ale zdarzają się i kreatywne rozwiązania - jak w przypadku muralu, który odwrócił uwagę Christiano Ronaldo od siermiężnego widoku za oknem w pokoju hotelowym i przyczynił się do promocji miejsca. Jedno trzeba przyznać: fantazji działaczom nie brakuje, a chociaż sięgają po nielegalne metody osiągnięcia celu - dostarczają wielu wrażeń odbiorcom, jako antybohaterowie sensacyjnego śledztwa.
Imielski i Leniarski nie ustają w wysiłkach, żeby odkrywać dla czytelników kulisy kolejnych przekrętów. Czasami dokładają do tego siebie samych, jako prowadzących dziennikarskie śledztwo. Bywa, że pozwalają sobie na większą swobodę w narracji, jakby pisali artykuł, a nie książkę. Nie zawsze skupiają się na rozrywce czytelników, czasami po prostu zarzucają zbiorem danych zanim przejdą do dalszej relacji – ale to przecież prawo dziennikarskiego śledztwa. Jest ta książka mocną lekturą dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś o ciemnej stronie futbolu.
Śledztwo dziennikarskie
Jest ten tom gratką dla wielbicieli spisków, afer i nieuczciwości oraz przekrętów, nie tylko w sporcie. Piłka nona staje się tu jedynie pretekstem do przyglądania się związkom sportu, polityki i przestępstw. Rzecz wprawdzie dzieje się w Rosji, ale dzięki temu widać dokładniej wyostrzone problemy, a czasem nawet absurdy, które nie przyszłyby do głowy zwykłemu niedzielnemu kibicowi (i które nie przebijają się do mediów). Tym, którzy liczą na czyste sportowe emocje, polecić trzeba inną lekturę: ta szarpie nerwy i odziera ze złudzeń. Wypełniona jest drobnymi śledztwami, tematami, w których uaktywniają się coraz poważniejsze problemy dotyczące futbolu i jego okolic. Zaczyna się od wstrząsu, którego nie spodziewali się przedstawiciele krajów z ogromnymi piłkarskimi tradycjami. W wyścigu o organizację mundialu 2018 Rosja deklasuje rywali. Nikt z postronnych obserwatorów nie spodziewa się takiego zwycięstwa, ale staje się ono finiszem doskonale przemyślanej i realizowanej bezbłędnie strategii. Nagle okazuje się, że "drobne" gesty w kierunku przedstawicieli sportowych organizacji - niemogące się kojarzyć z łapówkami, chociaż mające podobną wymowę - składają się w sensowny plan. Komisję urabia się stopniowo i subtelnie, tak, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń i uśpić czujność przeciwników. Czytelnicy tomu "Najważniejszy mecz Kremla" otrzymują już sprawę w pełni naświetloną, rozpisaną na etapy misterną intrygę, którą mogą podziwiać mimo negatywnych emocji, jakie wywoła. A to dopiero początek. Dwaj dziennikarze zajmują się kwestią piłki nożnej w polityce w Rosji i z czasem coraz mniej jest tu czysto sportowych emocji, a coraz więcej kombinowania. Wychodzi na jaw specyficzna mentalność, pozwolenie na działania z pogranicza prawa, ryzykanckie (choć niektórzy wolą w nich widzieć słowiańską fantazję). Roman Imielski i Radosław Leniarski zajmują się między innymi tematem kibicowskich bojówek, trafiają na ślad najważniejszego organizatora "dopingu" - odpowiedzialnego nie tylko za wywożenie całych grup kibiców na mecze do innych krajów, ale i... za wszczynanie awantur i podważanie jakości ochrony. Ze zdumieniem ogląda się działania rosyjskich pseudokibiców - nawet jeśli autorzy próbują pokazywać i pozytywną stronę wspólnego zagrzewania piłkarzy do boju. Z piłki nożnej twórcy tomu przechodzą raz do pojedynczych portretów co barwniejszych postaci w sportowym światku (lub półświatku), przyglądają się działaniom miliarderów, albo zajmują się naświetlaniem problemów. Stopniowo rozszerzają poszukiwania sensacji – na przykład kwestia stosowania dopingu i omijania kontroli. Według relacji sportowców, którzy nie zgadzają się na udział w procederze, niemal wszyscy są zmuszani do poprawiania swoich osiągów niedozwolonymi środkami, a wołanie o pomoc pozostaje bez echa w świecie skorumpowanych organizacji. Przyglądają się dziennikarze inwestycjom sportowym, przemianom, które miały być konsekwencją decyzji o przyznaniu organizacji mundialu. W tym całym zamieszaniu, w przepychankach politycznych i brudnych gierkach ginie idea sportu. Ale zdarzają się i kreatywne rozwiązania - jak w przypadku muralu, który odwrócił uwagę Christiano Ronaldo od siermiężnego widoku za oknem w pokoju hotelowym i przyczynił się do promocji miejsca. Jedno trzeba przyznać: fantazji działaczom nie brakuje, a chociaż sięgają po nielegalne metody osiągnięcia celu - dostarczają wielu wrażeń odbiorcom, jako antybohaterowie sensacyjnego śledztwa.
Imielski i Leniarski nie ustają w wysiłkach, żeby odkrywać dla czytelników kulisy kolejnych przekrętów. Czasami dokładają do tego siebie samych, jako prowadzących dziennikarskie śledztwo. Bywa, że pozwalają sobie na większą swobodę w narracji, jakby pisali artykuł, a nie książkę. Nie zawsze skupiają się na rozrywce czytelników, czasami po prostu zarzucają zbiorem danych zanim przejdą do dalszej relacji – ale to przecież prawo dziennikarskiego śledztwa. Jest ta książka mocną lekturą dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś o ciemnej stronie futbolu.
czwartek, 24 maja 2018
Helen Oyeyemi: Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch i inne opowiadania
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Opowiadanie o ludziach
Jest to zbiór opowiadań, w którym właściwie niemożliwe wydaje się wskazanie jednego punktu wspólnego, łącznika dla poszczególnych historii. Helen Oyeyemi szuka w małych formach różnorodności, zarówno w kształcie narracji, jak i w treści. Skupia się na międzyludzkich relacjach, ale wykorzystuje najróżniejsze konfiguracje. Dba o to, żeby zmieniał się klimat historii i żeby bohaterowie dążyli do rozmaitych celów. Wyraźnie różnicuje też samą narrację - nie da się tu wskazać jednoznacznych schematów najchętniej wykorzystywanych przez Oyeyemi – konstrukcje zmieniają się tu z każdą fabułą i przynoszą szereg przeciwstawnych uczuć. "Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch i inne opowiadania" to tomik, który pokazuje możliwości twórcze autorki, a i kreatywność zapewnianą przez miniatury. Nie ma tu jednej recepty na opisywanie rzeczywistości - choćby dlatego, że różnią się mikroświaty postaci, a to za nimi autorka podąża. W nadziei zresztą, że powie czytelnikom coś, o czym nie mieli pojęcia, czego do tej pory nie analizowali. Podsuwa literackie wyzwania, tematy do przemyślenia. Nie ma tu zwykłych bohaterów, przeniesionych wprost z codzienności. Zawsze coś (lub ktoś) musi poważnie skomplikować egzystencję postaci – i wpłynąć na przebieg późniejszej akcji. Oyeyemi odrzuca standardowe – bestsellerowe – scenariusze, w zamian za to proponuje to, co trudne i niezrozumiałe na pierwszy rzut oka.
Historie już z założenia przesycone są albo silnymi uczuciami i emocjami – albo literackimi nawiązaniami, które uruchamiają automatycznie szereg możliwych interpretacji. W jednym opowiadaniu do kaplicy podrzucone zostaje niemowlę, w innym idol nastolatek zostaje oskarżony o przemoc wobec kobiet i musi oczyścić się z zarzutów, przynajmniej dla opinii publicznej: prawda nikogo specjalnie nie interesuje. Kogoś odwiedza Duch (płci żeńskiej). Pewna bohaterka uczy się wyrażać swoje odczucia dzięki pacynce. Nieurodziwe Dziewuchy walczą z przejawami dyskryminacji płciowej - z uwłaczającym ich godności systemem dobierania partnerek na bal przez pewne bractwo. Małżonkowie potrafią uciekać przed sobą, byle tylko nie doprowadzić do szczerej rozmowy. Każda relacja, która doczekała się już w popkulturze swojego schematu (albo po prostu znanego odpowiednika w sztuce) tutaj zostaje odświeżona - zaczyna funkcjonować na prawach nowości. To właśnie podstawowa siła tego zbiorku i powód, dla którego zgarniać on może kolejne nagrody. Odrębne relacje zyskują wewnętrzną siłę - dają wstęp do niewielkiego wycinka świata bohaterów, ale umożliwiają również budowanie całych rzeczywistości na podstawie drobnych przesłanek.
Pisze Helen Oyeyemi precyzyjnie i co pewien czas zaskakuje odbiorców niespotykanym spostrzeżeniem bądź niemal poetycką grą skojarzeń. Lekturę prowadzi nadzwyczaj starannie. Nie ma tu pośpiechu ani operowania skrótami dla dynamizowania akcji, wszystko okazuje się idealnie dograne. Kolejne składniki opowiadań wskakują na swoje miejsca i zamieniają w refleksyjne analizy doświadczeń bohaterów. Jest to książka wymagająca od czytelników skupienia i nastawienia na szereg odkryć. Autorce nie chodzi o samo imitowanie codzienności, w tematach ucieka niemal w egzotykę, do tego stopnia, że trudno wyciągać ogólne wnioski na podstawie jednostkowych wydarzeń i portretów.
Co ciekawe, przy wycinkowości wątków udaje się autorce dostarczać opowiadania sycące, prozę pełną znaczeń i wartościową. Nie ma tu manier z literatury popularnej ani też nonszalancji właściwej stylistycznym ćwiczeniom. Widać, że tom "Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch" został z ogromną starannością złożony z reprezentatywnych tekstów. Przez odrzucenie wielkiej formy autorka może pozwolić sobie na kondensowanie treści. Nie zależy jej na przedstawianiu wydarzeń krok po kroku, raczej skupia się na konsekwencjach pojedynczych wątków. I w takiej lekturze odbiorcy po prostu muszą czynnie uczestniczyć.
Opowiadanie o ludziach
Jest to zbiór opowiadań, w którym właściwie niemożliwe wydaje się wskazanie jednego punktu wspólnego, łącznika dla poszczególnych historii. Helen Oyeyemi szuka w małych formach różnorodności, zarówno w kształcie narracji, jak i w treści. Skupia się na międzyludzkich relacjach, ale wykorzystuje najróżniejsze konfiguracje. Dba o to, żeby zmieniał się klimat historii i żeby bohaterowie dążyli do rozmaitych celów. Wyraźnie różnicuje też samą narrację - nie da się tu wskazać jednoznacznych schematów najchętniej wykorzystywanych przez Oyeyemi – konstrukcje zmieniają się tu z każdą fabułą i przynoszą szereg przeciwstawnych uczuć. "Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch i inne opowiadania" to tomik, który pokazuje możliwości twórcze autorki, a i kreatywność zapewnianą przez miniatury. Nie ma tu jednej recepty na opisywanie rzeczywistości - choćby dlatego, że różnią się mikroświaty postaci, a to za nimi autorka podąża. W nadziei zresztą, że powie czytelnikom coś, o czym nie mieli pojęcia, czego do tej pory nie analizowali. Podsuwa literackie wyzwania, tematy do przemyślenia. Nie ma tu zwykłych bohaterów, przeniesionych wprost z codzienności. Zawsze coś (lub ktoś) musi poważnie skomplikować egzystencję postaci – i wpłynąć na przebieg późniejszej akcji. Oyeyemi odrzuca standardowe – bestsellerowe – scenariusze, w zamian za to proponuje to, co trudne i niezrozumiałe na pierwszy rzut oka.
Historie już z założenia przesycone są albo silnymi uczuciami i emocjami – albo literackimi nawiązaniami, które uruchamiają automatycznie szereg możliwych interpretacji. W jednym opowiadaniu do kaplicy podrzucone zostaje niemowlę, w innym idol nastolatek zostaje oskarżony o przemoc wobec kobiet i musi oczyścić się z zarzutów, przynajmniej dla opinii publicznej: prawda nikogo specjalnie nie interesuje. Kogoś odwiedza Duch (płci żeńskiej). Pewna bohaterka uczy się wyrażać swoje odczucia dzięki pacynce. Nieurodziwe Dziewuchy walczą z przejawami dyskryminacji płciowej - z uwłaczającym ich godności systemem dobierania partnerek na bal przez pewne bractwo. Małżonkowie potrafią uciekać przed sobą, byle tylko nie doprowadzić do szczerej rozmowy. Każda relacja, która doczekała się już w popkulturze swojego schematu (albo po prostu znanego odpowiednika w sztuce) tutaj zostaje odświeżona - zaczyna funkcjonować na prawach nowości. To właśnie podstawowa siła tego zbiorku i powód, dla którego zgarniać on może kolejne nagrody. Odrębne relacje zyskują wewnętrzną siłę - dają wstęp do niewielkiego wycinka świata bohaterów, ale umożliwiają również budowanie całych rzeczywistości na podstawie drobnych przesłanek.
Pisze Helen Oyeyemi precyzyjnie i co pewien czas zaskakuje odbiorców niespotykanym spostrzeżeniem bądź niemal poetycką grą skojarzeń. Lekturę prowadzi nadzwyczaj starannie. Nie ma tu pośpiechu ani operowania skrótami dla dynamizowania akcji, wszystko okazuje się idealnie dograne. Kolejne składniki opowiadań wskakują na swoje miejsca i zamieniają w refleksyjne analizy doświadczeń bohaterów. Jest to książka wymagająca od czytelników skupienia i nastawienia na szereg odkryć. Autorce nie chodzi o samo imitowanie codzienności, w tematach ucieka niemal w egzotykę, do tego stopnia, że trudno wyciągać ogólne wnioski na podstawie jednostkowych wydarzeń i portretów.
Co ciekawe, przy wycinkowości wątków udaje się autorce dostarczać opowiadania sycące, prozę pełną znaczeń i wartościową. Nie ma tu manier z literatury popularnej ani też nonszalancji właściwej stylistycznym ćwiczeniom. Widać, że tom "Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch" został z ogromną starannością złożony z reprezentatywnych tekstów. Przez odrzucenie wielkiej formy autorka może pozwolić sobie na kondensowanie treści. Nie zależy jej na przedstawianiu wydarzeń krok po kroku, raczej skupia się na konsekwencjach pojedynczych wątków. I w takiej lekturze odbiorcy po prostu muszą czynnie uczestniczyć.
środa, 23 maja 2018
Nastja Holtfreter: Kolorowy las. Co tu nie pasuje?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Zagadki leśne
Dla najmłodszych często już sama możliwość oglądania obrazków razem z rodzicami będzie przyjemnością - a kiedy jeszcze do takiej wspólnej lektury dojdzie zabawa w zgadywanki czy łamigłówki, zrobi się jeszcze ciekawiej. Mała kartonowa publikacja, kwadratowa i z zaokrąglonymi rogami to połączenie rozrywki i ćwiczenia logicznego myślenia. "Kolorowy las. Co tu nie pasuje?" to jeden z tomików w dobrze wymyślonej serii. Zasada konstrukcyjna jest tutaj prosta: jedna strona to jedno zadanie. Temat narzuca tytuł, skoro autorka, Nastja Holtfreter, zaprasza do kolorowego lasu, zagadki będą się wiązały z jego mieszkańcami. Niekoniecznie najbardziej z lasem kojarzonymi – co oznacza, że Holtfreter przy okazji będzie jeszcze uczyć najmłodszych przyrody.
Nie trzeba tu żadnej wiedzy, żeby rozwiązywać zadania: wszystko, co potrzebne, widnieje na rysunkach, wystarczy po prostu przyglądać się ilustracjom i sprawdzać, zgodnie z tytułem serii, co tu nie pasuje. Zawsze jest pytanie pomocnicze (albo zdanie oznajmujące), które sugeruje, co należy robić. Nie ma zaskoczeń: chodzi o wskazanie jednego elementu różniącego się, czasem szczegółem, od pozostałych. Zróżnicowany został jedynie stopień trudności - czasem odpowiedź od razu rzuca się w oczy, czasem trzeba dokładniej się przyjrzeć i stopniowo porównywać prezentowane w jednym zbiorze zwierzęta. To oznacza, że w paru miejscach odbiorcy będą musieli się skupić i szukać detali w na pierwszy rzut oka identycznych postaciach. Bywa, że trzeba sprawdzić, które zwierzę podąża w innym kierunku niż pozostałe, innym razem wystarczy wskazać przebierańca, przedstawiciela innego gatunku. Zdarzy się absurd, tak lubiany przez maluchy – dziwne desenie na sierści sarny albo wąż w okularach. W pojedynczych przypadkach trzeba się bardziej postarać, żeby wpaść na rozwiązanie. Samych zagadek jest tu niewiele, jak to w tomikach kartonowych - dzięki temu publikacja nie zdąży znudzić się odbiorcom. W odwodzie są zawsze kolejne tomiki serii.
W "Kolorowym lesie" są i aspekty edukacyjne. Najmłodsi mogą między innymi poznawać nowe słowa (pojawiają się w tomiku borsuki) lub kojarzyć gatunki (różnice między świnią i dzikiem). Gdzieś przewijają się rozróżnienia (drzewa liściaste i iglaste), przydaje się też zdolność abstrakcyjnego myślenia (kwadratowy liść). Ważne jest to, że odpowiedzi trzeba czasem poszukać głębiej, nie ma tu powielania kształtów, każda postać zajmuje się czymś innym i przybiera inne pozy. Wartością dodaną do tomiku staje się humor. Przejawia się między innymi w zawadiackich minach bohaterów (tu nawet drzewa się uśmiechają). Sympatyczne pyszczki zwierząt wprost zachęcają do zajęcia się książką i sprawdzania kolejnych zagadek.
Autorka rezygnuje w tej publikacji z sygnałów indywidualizmu twórczego czy jednostkowego stylu. Bohaterów układa z wygładzanych komputerowo plam kolorów, nie ma tu żadnych konturów ani cieniowania. Kolory zostały stonowane, nie rażą - co ważne, gdy trzeba się przyglądać uważnie kolejnym stronom. Nie ma tu męczących kontrastów. "Kolorowy las" to zatem w miarę proste kształty i cechy charakterystyczne dla wybranych przedstawicieli lasu.
"Co tu nie pasuje" to publikacja angażująca dzieci. Zachęca do działania i do kreatywności - bo jedną rzeczą jest odpowiadanie na tytułowe pytanie, drugą natomiast dalsza zabawa - wymyślanie historyjek do rysunków, nadawanie imion i celów bohaterom, wskazywanie innych podobnych gatunków. Nie da się z tego tomiku gruntownie poznać lasu, ale też nikt takiego czegoś się tu nie spodziewa. Najmłodsi zyskają dużo rozrywki, a z racji formatu tomik mogą zabierać ze sobą. Chociaż nie ma tu fabuł ani kluczowych postaci, dzieci mogą się do takiego tomiku przywiązać. Autorka przekonuje do siebie lekkością i zmianami w tematach kolejnych zadań, a także w samej formie. Może to być odpowiedź na wyszukiwankową modę w picture bookach – dla dużo młodszych dzieci.
Zagadki leśne
Dla najmłodszych często już sama możliwość oglądania obrazków razem z rodzicami będzie przyjemnością - a kiedy jeszcze do takiej wspólnej lektury dojdzie zabawa w zgadywanki czy łamigłówki, zrobi się jeszcze ciekawiej. Mała kartonowa publikacja, kwadratowa i z zaokrąglonymi rogami to połączenie rozrywki i ćwiczenia logicznego myślenia. "Kolorowy las. Co tu nie pasuje?" to jeden z tomików w dobrze wymyślonej serii. Zasada konstrukcyjna jest tutaj prosta: jedna strona to jedno zadanie. Temat narzuca tytuł, skoro autorka, Nastja Holtfreter, zaprasza do kolorowego lasu, zagadki będą się wiązały z jego mieszkańcami. Niekoniecznie najbardziej z lasem kojarzonymi – co oznacza, że Holtfreter przy okazji będzie jeszcze uczyć najmłodszych przyrody.
Nie trzeba tu żadnej wiedzy, żeby rozwiązywać zadania: wszystko, co potrzebne, widnieje na rysunkach, wystarczy po prostu przyglądać się ilustracjom i sprawdzać, zgodnie z tytułem serii, co tu nie pasuje. Zawsze jest pytanie pomocnicze (albo zdanie oznajmujące), które sugeruje, co należy robić. Nie ma zaskoczeń: chodzi o wskazanie jednego elementu różniącego się, czasem szczegółem, od pozostałych. Zróżnicowany został jedynie stopień trudności - czasem odpowiedź od razu rzuca się w oczy, czasem trzeba dokładniej się przyjrzeć i stopniowo porównywać prezentowane w jednym zbiorze zwierzęta. To oznacza, że w paru miejscach odbiorcy będą musieli się skupić i szukać detali w na pierwszy rzut oka identycznych postaciach. Bywa, że trzeba sprawdzić, które zwierzę podąża w innym kierunku niż pozostałe, innym razem wystarczy wskazać przebierańca, przedstawiciela innego gatunku. Zdarzy się absurd, tak lubiany przez maluchy – dziwne desenie na sierści sarny albo wąż w okularach. W pojedynczych przypadkach trzeba się bardziej postarać, żeby wpaść na rozwiązanie. Samych zagadek jest tu niewiele, jak to w tomikach kartonowych - dzięki temu publikacja nie zdąży znudzić się odbiorcom. W odwodzie są zawsze kolejne tomiki serii.
W "Kolorowym lesie" są i aspekty edukacyjne. Najmłodsi mogą między innymi poznawać nowe słowa (pojawiają się w tomiku borsuki) lub kojarzyć gatunki (różnice między świnią i dzikiem). Gdzieś przewijają się rozróżnienia (drzewa liściaste i iglaste), przydaje się też zdolność abstrakcyjnego myślenia (kwadratowy liść). Ważne jest to, że odpowiedzi trzeba czasem poszukać głębiej, nie ma tu powielania kształtów, każda postać zajmuje się czymś innym i przybiera inne pozy. Wartością dodaną do tomiku staje się humor. Przejawia się między innymi w zawadiackich minach bohaterów (tu nawet drzewa się uśmiechają). Sympatyczne pyszczki zwierząt wprost zachęcają do zajęcia się książką i sprawdzania kolejnych zagadek.
Autorka rezygnuje w tej publikacji z sygnałów indywidualizmu twórczego czy jednostkowego stylu. Bohaterów układa z wygładzanych komputerowo plam kolorów, nie ma tu żadnych konturów ani cieniowania. Kolory zostały stonowane, nie rażą - co ważne, gdy trzeba się przyglądać uważnie kolejnym stronom. Nie ma tu męczących kontrastów. "Kolorowy las" to zatem w miarę proste kształty i cechy charakterystyczne dla wybranych przedstawicieli lasu.
"Co tu nie pasuje" to publikacja angażująca dzieci. Zachęca do działania i do kreatywności - bo jedną rzeczą jest odpowiadanie na tytułowe pytanie, drugą natomiast dalsza zabawa - wymyślanie historyjek do rysunków, nadawanie imion i celów bohaterom, wskazywanie innych podobnych gatunków. Nie da się z tego tomiku gruntownie poznać lasu, ale też nikt takiego czegoś się tu nie spodziewa. Najmłodsi zyskają dużo rozrywki, a z racji formatu tomik mogą zabierać ze sobą. Chociaż nie ma tu fabuł ani kluczowych postaci, dzieci mogą się do takiego tomiku przywiązać. Autorka przekonuje do siebie lekkością i zmianami w tematach kolejnych zadań, a także w samej formie. Może to być odpowiedź na wyszukiwankową modę w picture bookach – dla dużo młodszych dzieci.
wtorek, 22 maja 2018
Dorota Suwalska: Bruno i siostry
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Kolega Zuźki
Po sukcesie wydawniczym, jaki Dorota Suwalska odniosła za sprawą opowieści o rezolutnej Zuźce, przyszedł czas na cykl i dla chłopców. A skoro przestrzeń szkolna (i domowa) zostały już sprawdzone i zaakceptowane przez czytelników, autorka postanawia wykorzystać ten sam świat, tyle że z innego punktu widzenia – i wzbogacony o kolejne domowe wątki. Tak pojawia się tomik "Bruno i siostry", pierwsza historia drugiej podserii. Będzie w niej znów w dalekim planie utalentowany literacko Jaszko, który może zostać menadżerem zespołu, i sama Zuźka. Zarysują się szkolne romanse (nie na poważnie, bo w końcu to książka dla dzieci, a nie dla wzdychających nastolatek – ot, tyle, żeby podbarwić trochę akcję i pokazać, czy można zakochać się w dziewczynie przyjaciela). Znacznie bardziej interesuje autorkę temat młodszych i starszych sióstr, z których pierwsze zatruwają życie w szkole - Miłka za nic ma konwencje i granice odporności dorosłych, to dziewczynka zdecydowana i świetnie zorientowana w tym, czego chce – a drugie w domu, bo pełnoletnia Kaśka na pewno nie jest zbyt dojrzała i rozsądna. Kaśka jest artystką i zmienia chłopaków jak rękawiczki, Miłka chce zostać weterynarzem, więc rozczula ją widok każdego zwierzęcia. Bruno świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli jego siostra stanie się pośmiewiskiem w szkole, on sam zacznie być wytykany palcami. Z drugiej strony - Miłka nie przejmuje się towarzyskimi porażkami, robi swoje i nie martwi się o społeczny ostracyzm.
Do domowych i szkolnych scenek dochodzą dialogi dojrzałe, wyjaśniające odbiorcom sprawy, o których na pewno nie porozmawiają szybko z rodzicami. Dorota Suwalska traktuje swoich czytelników z sympatią i powagą, jest w stanie stać się dla nich przewodnikiem po rzeczywistości. W pewien sposób może też podpowiadać dorosłym, jak prowadzić rozmowy z pociechami na intrygujące je tematy - żeby nie zabijać dociekliwości, a także nie odwoływać się do zbyt trudnych dla dzieci kwestii. Jednak tomik "Bruno i siostry" odbiorcy będą czytać raczej samodzielnie – tym cenniejsza jest umiejętność bohaterów w rozwiewaniu wątpliwości młodszego pokolenia. Wątków jest tu sporo, między innymi szukanie Drakuli (psa), pierwszy dzień w szkole Miłki, artystyczne zapędy Kaśki, ale i zespół muzyczny, który z kolegami zakłada Bruno. Wszystko po to, żeby czytelnicy się nie nudzili. Nie mają szans przy takiej opowieści, pełnej zaskoczeń, zabawnych motywów i nieoczekiwanych dopowiedzeń od innych bohaterów (innych niż narrator-Bruno). Sam Bruno nawet chwilami modyfikuje tradycyjną formę książki, zmienia miejsca na wstęp i epilog, pozwala wcinać się w opowieść siostrom – to sprawia, że opowieść staje się jeszcze bardziej lekka i zabawna, przyciągnie odbiorców - i to nie tylko tych, którzy chcą dowiedzieć się, co słychać u przyjaciół Zuźki.
Dorota Suwalska bardzo dobrze radzi sobie z narracją dla dzieci. Nie traktuje ich z góry i nie infantylizuje tekstu, wprowadza za to kontrolowany chaos i mnóstwo niespodzianek. Odwołuje się do typowych szkolnych marzeń (kariera muzyczna, która zapewni szacunek rówieśników) i do sytuacji ze szkolnych korytarzy. Do tego dokłada wyrozumiałą rodzinę i przyjaciół, z którymi można wiele zdziałać. Jest opowieść "Bruno i siostry" bardzo miłym wstępem do następnego poczytnego cyklu, a Suwalska udowadnia swoją umiejętność dostosowywania narracji i fabuły do dziecięcych czytelników. Dzięki takim lekturom maluchy chcą czytać samodzielnie i dla rozrywki.
Kolega Zuźki
Po sukcesie wydawniczym, jaki Dorota Suwalska odniosła za sprawą opowieści o rezolutnej Zuźce, przyszedł czas na cykl i dla chłopców. A skoro przestrzeń szkolna (i domowa) zostały już sprawdzone i zaakceptowane przez czytelników, autorka postanawia wykorzystać ten sam świat, tyle że z innego punktu widzenia – i wzbogacony o kolejne domowe wątki. Tak pojawia się tomik "Bruno i siostry", pierwsza historia drugiej podserii. Będzie w niej znów w dalekim planie utalentowany literacko Jaszko, który może zostać menadżerem zespołu, i sama Zuźka. Zarysują się szkolne romanse (nie na poważnie, bo w końcu to książka dla dzieci, a nie dla wzdychających nastolatek – ot, tyle, żeby podbarwić trochę akcję i pokazać, czy można zakochać się w dziewczynie przyjaciela). Znacznie bardziej interesuje autorkę temat młodszych i starszych sióstr, z których pierwsze zatruwają życie w szkole - Miłka za nic ma konwencje i granice odporności dorosłych, to dziewczynka zdecydowana i świetnie zorientowana w tym, czego chce – a drugie w domu, bo pełnoletnia Kaśka na pewno nie jest zbyt dojrzała i rozsądna. Kaśka jest artystką i zmienia chłopaków jak rękawiczki, Miłka chce zostać weterynarzem, więc rozczula ją widok każdego zwierzęcia. Bruno świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli jego siostra stanie się pośmiewiskiem w szkole, on sam zacznie być wytykany palcami. Z drugiej strony - Miłka nie przejmuje się towarzyskimi porażkami, robi swoje i nie martwi się o społeczny ostracyzm.
Do domowych i szkolnych scenek dochodzą dialogi dojrzałe, wyjaśniające odbiorcom sprawy, o których na pewno nie porozmawiają szybko z rodzicami. Dorota Suwalska traktuje swoich czytelników z sympatią i powagą, jest w stanie stać się dla nich przewodnikiem po rzeczywistości. W pewien sposób może też podpowiadać dorosłym, jak prowadzić rozmowy z pociechami na intrygujące je tematy - żeby nie zabijać dociekliwości, a także nie odwoływać się do zbyt trudnych dla dzieci kwestii. Jednak tomik "Bruno i siostry" odbiorcy będą czytać raczej samodzielnie – tym cenniejsza jest umiejętność bohaterów w rozwiewaniu wątpliwości młodszego pokolenia. Wątków jest tu sporo, między innymi szukanie Drakuli (psa), pierwszy dzień w szkole Miłki, artystyczne zapędy Kaśki, ale i zespół muzyczny, który z kolegami zakłada Bruno. Wszystko po to, żeby czytelnicy się nie nudzili. Nie mają szans przy takiej opowieści, pełnej zaskoczeń, zabawnych motywów i nieoczekiwanych dopowiedzeń od innych bohaterów (innych niż narrator-Bruno). Sam Bruno nawet chwilami modyfikuje tradycyjną formę książki, zmienia miejsca na wstęp i epilog, pozwala wcinać się w opowieść siostrom – to sprawia, że opowieść staje się jeszcze bardziej lekka i zabawna, przyciągnie odbiorców - i to nie tylko tych, którzy chcą dowiedzieć się, co słychać u przyjaciół Zuźki.
Dorota Suwalska bardzo dobrze radzi sobie z narracją dla dzieci. Nie traktuje ich z góry i nie infantylizuje tekstu, wprowadza za to kontrolowany chaos i mnóstwo niespodzianek. Odwołuje się do typowych szkolnych marzeń (kariera muzyczna, która zapewni szacunek rówieśników) i do sytuacji ze szkolnych korytarzy. Do tego dokłada wyrozumiałą rodzinę i przyjaciół, z którymi można wiele zdziałać. Jest opowieść "Bruno i siostry" bardzo miłym wstępem do następnego poczytnego cyklu, a Suwalska udowadnia swoją umiejętność dostosowywania narracji i fabuły do dziecięcych czytelników. Dzięki takim lekturom maluchy chcą czytać samodzielnie i dla rozrywki.
poniedziałek, 21 maja 2018
Cath Crowley: Słowa w ciemnym błękicie
Jaguar, Warszawa 2018.
Szukanie siebie
Dużą popularnością cieszą się w ostatnim czasie powieści młodzieżowe z ogromnymi problemami. Kiedy bohaterowie muszą mierzyć się ze śmiercią bliskich (nierzadko - partnerów lub po prostu rówieśników), kiedy dowiadują się przed czasem, że życie jest niesprawiedliwe i że nie ma dla nich bariery ochronnej przed niebezpieczeństwami czy zagrożeniami - odbywają kurs przyspieszonego dorastania. Coraz więcej postaci z obyczajówek znajduje się na życiowym zakręcie właśnie za sprawą tego, z czym nie może sobie poradzić. Ani terapie, ani wsparcie przyjaciół, ani zrozumienie ze strony rodziców nie wygra z wielkimi smutkami. Jedyną receptą na tragedię jest miłość, a o tę trzeba dopiero zawalczyć - żeby liczyła się w starciu z kłopotami. Cath Crowley idzie tą właśnie drogą. Jej bohaterka, Rachel, cierpi po stracie brata. Cal zatonął w oceanie dziesięć miesięcy wcześniej i od tamtej pory dziewczyna nie może się pozbierać. Nie dość, że zrywa właściwie kontakty z bliskimi, to jeszcze zawala szkołę - nie jest w stanie skupić się na niczym poza traumatycznym wspomnieniem. W Rachel kocha się jej przyjaciel z dzieciństwa, Henry. Tyle że na jakiś czas stracił z nią kontakt i teraz próbuje przywrócić dawne relacje. Nie jest to łatwe, skoro Rachel nie chce nikogo do siebie dopuszczać. Śmierć Cala wpłynęła też na George, siostrę Henry'ego. Ona wprawdzie nie wie, że Cal nie żyje - ale wciąż czeka na wiadomość od niego.
Tym, co urozmaica "Słowa w ciemnym błękicie", jest biblioteka listów. W antykwariacie, który prowadzi ojciec Henry'ego znajduje się specjalna półka z książkami: w tych książkach można zostawiać wiadomości do innych. Notatki na marginesach, uwagi, podkreślenia, albo po prostu tradycyjne listy wsuwane między strony to sposób na wyrażenie swoich uczuć przez nieśmiałych. Korespondencja może się rozwijać bez względu na codzienne kontakty w szkole, jest też metodą na poznawanie nowych ludzi. To tu George znajduje listy od Cala – i z ich powodu nie chce rozwijać znajomości z Martinem, jednym z sezonowych pracowników antykwariatu. Ona jeszcze dowie się tego, co rujnuje zdrowie Rachel. Crowley pokazuje odpychające zachowanie tej dziewczyny, jej postawy i zachowania monitoruje po to, by udowodnić nastolatkom, że nie jest to dobra droga do zawierania cennych znajomości. Henry też ma swoje problemy: kończy się jego związek z Amy, a rodzice - którzy planują rozstanie - wymyślili, że sprzedadzą antykwariat. Biorą pod uwagę zdanie swoich dzieci, jednak powinni też pamiętać o tym, że w kryzysowych z różnych powodów chwilach każdy może podjąć złą decyzję. Henry i Rachel w tej powieści będą musieli szybko dojrzeć - i to wcale nie ze względu na łączące ich skomplikowane emocje, ale przez szereg wydarzeń z zewnątrz.
Autorka przy okazji próbuje zwracać uwagę czytelników na książki, po które warto sięgać - sprawdza, co na półkach antykwariatu cieszy się większym powodzeniem i jakie lektury wybierają bohaterowie – to sposób na zaangażowanie moli książkowych w akcję. Posługuje się zróżnicowanymi narracjami: opowieść na przemian prowadzą Rachel i Henry, do tego dochodzą jeszcze listy znalezione w książkach lub zapiski z marginesów, czasami rozwijające się w całe skrótowe dialogi. Tak autorka pozwala się zorientować w relacjach łączących postacie, w ich oczekiwaniach i pomysłach. Jest to rozwiązanie może trochę naiwne, ale przynajmniej urozmaica akcję i sprawia, że "Słowa w ciemnym błękicie" nabierają charakteru.
Szukanie siebie
Dużą popularnością cieszą się w ostatnim czasie powieści młodzieżowe z ogromnymi problemami. Kiedy bohaterowie muszą mierzyć się ze śmiercią bliskich (nierzadko - partnerów lub po prostu rówieśników), kiedy dowiadują się przed czasem, że życie jest niesprawiedliwe i że nie ma dla nich bariery ochronnej przed niebezpieczeństwami czy zagrożeniami - odbywają kurs przyspieszonego dorastania. Coraz więcej postaci z obyczajówek znajduje się na życiowym zakręcie właśnie za sprawą tego, z czym nie może sobie poradzić. Ani terapie, ani wsparcie przyjaciół, ani zrozumienie ze strony rodziców nie wygra z wielkimi smutkami. Jedyną receptą na tragedię jest miłość, a o tę trzeba dopiero zawalczyć - żeby liczyła się w starciu z kłopotami. Cath Crowley idzie tą właśnie drogą. Jej bohaterka, Rachel, cierpi po stracie brata. Cal zatonął w oceanie dziesięć miesięcy wcześniej i od tamtej pory dziewczyna nie może się pozbierać. Nie dość, że zrywa właściwie kontakty z bliskimi, to jeszcze zawala szkołę - nie jest w stanie skupić się na niczym poza traumatycznym wspomnieniem. W Rachel kocha się jej przyjaciel z dzieciństwa, Henry. Tyle że na jakiś czas stracił z nią kontakt i teraz próbuje przywrócić dawne relacje. Nie jest to łatwe, skoro Rachel nie chce nikogo do siebie dopuszczać. Śmierć Cala wpłynęła też na George, siostrę Henry'ego. Ona wprawdzie nie wie, że Cal nie żyje - ale wciąż czeka na wiadomość od niego.
Tym, co urozmaica "Słowa w ciemnym błękicie", jest biblioteka listów. W antykwariacie, który prowadzi ojciec Henry'ego znajduje się specjalna półka z książkami: w tych książkach można zostawiać wiadomości do innych. Notatki na marginesach, uwagi, podkreślenia, albo po prostu tradycyjne listy wsuwane między strony to sposób na wyrażenie swoich uczuć przez nieśmiałych. Korespondencja może się rozwijać bez względu na codzienne kontakty w szkole, jest też metodą na poznawanie nowych ludzi. To tu George znajduje listy od Cala – i z ich powodu nie chce rozwijać znajomości z Martinem, jednym z sezonowych pracowników antykwariatu. Ona jeszcze dowie się tego, co rujnuje zdrowie Rachel. Crowley pokazuje odpychające zachowanie tej dziewczyny, jej postawy i zachowania monitoruje po to, by udowodnić nastolatkom, że nie jest to dobra droga do zawierania cennych znajomości. Henry też ma swoje problemy: kończy się jego związek z Amy, a rodzice - którzy planują rozstanie - wymyślili, że sprzedadzą antykwariat. Biorą pod uwagę zdanie swoich dzieci, jednak powinni też pamiętać o tym, że w kryzysowych z różnych powodów chwilach każdy może podjąć złą decyzję. Henry i Rachel w tej powieści będą musieli szybko dojrzeć - i to wcale nie ze względu na łączące ich skomplikowane emocje, ale przez szereg wydarzeń z zewnątrz.
Autorka przy okazji próbuje zwracać uwagę czytelników na książki, po które warto sięgać - sprawdza, co na półkach antykwariatu cieszy się większym powodzeniem i jakie lektury wybierają bohaterowie – to sposób na zaangażowanie moli książkowych w akcję. Posługuje się zróżnicowanymi narracjami: opowieść na przemian prowadzą Rachel i Henry, do tego dochodzą jeszcze listy znalezione w książkach lub zapiski z marginesów, czasami rozwijające się w całe skrótowe dialogi. Tak autorka pozwala się zorientować w relacjach łączących postacie, w ich oczekiwaniach i pomysłach. Jest to rozwiązanie może trochę naiwne, ale przynajmniej urozmaica akcję i sprawia, że "Słowa w ciemnym błękicie" nabierają charakteru.
niedziela, 20 maja 2018
Jan Stanisław Witkiewicz: Malarze tańca. Ernst Oppler, Arthur Grunenberg i Ludwig Kainer
Iskry, Warszawa 2018.
Dwie narracje taneczne
Jan Stanisław Witkiewicz przyzwyczaił już czytelników do tego, że potrafi zajmująco opowiadać o balecie i artystach z nim związanych, bez względu na to, czy odwołuje się wyłącznie do klasycznych tekstowych narracji, czy posługuje się obrazami i zdjęciami, do których dodaje sugestywne opisy. Jego potężny tom "Malarze tańca. Ernst Oppler, Arthur Grunenberg i Ludwig Kainer" to kolejny w cyklu album poświęcony sztuce łączonej ze sztuką performatywną. Tym razem jednak właściwymi bohaterami nie są do końca tancerze, a rysownicy – ze względu na istnienie niemal wyłącznie szkiców ołówkowych, z rzadka kolorowanych, trudno tu w ogóle mówić o malarstwie. Malarskość jest jednak wpisana w tworzenie choreografii, w kostiumy i plastyczność ruchu – w ten sposób grafiki faktycznie nabierają malarskiego charakteru.
Pierwszy artysta jest tu pokazywany przez sześćdziesiąt prac (nie zawsze reprodukcji z oryginałów, czasami – z numerowanych odbitek, co skrupulatnie jest zaznaczane w podpisach), drugi przez dwadzieścia osiem, trzeci zaledwie przez cztery – ale za sprawą bliskości bohaterów portretów nie można było z niego zrezygnować. Jan Stanisław Witkiewicz przyjmuje albumowy system prezentowania prac. Duży format książki i kredowy papier także sugerują taki sposób odczytywania tomu. Na każdej rozkładówce znajduje się reprodukcja ilustracji oraz krótki opis tłumaczony również na angielski. Ryciny są datowane i odnotowuje się wszelkiego rodzaju próby lub sygnatury. W krótkiej notce Witkiewicz sięga do wiadomości na temat samych baletmistrzów i ich ról. Przedstawia albo konkretnego tancerza w związku z wybranym motywem (stosunek do bohatera i kostiumu, podejmowane decyzje), albo szczegóły dotyczące tańca: tu jest miejsce na sygnalizowanie znaczeń min, gestów i postaw. Do tego stara się autor omawiać detale dotyczące kostiumów i ozdób, rodzaju muzyki lub świateł. Czasami sięga po teorie choreografów albo po wydarzenia rzutujące na kształt baletu. Ponieważ często rysunki układają się w serie i przedstawiają kolejne sekwencje jednego występu, może dzięki temu autor wprowadzać niemal streszczenia samych historii w oparciu o zachowania tancerzy. Tłumaczy też, jak odczytywać kolejne elementy tańca. Daje zatem czytelnikom dość solidne podstawy do tego, żeby zrozumieli wymowę konkretnych dzieł, albo przynajmniej powiązali je ze znanymi fabułami. Zdarza się, że notki - zwłaszcza w przypadku sekwencji obrazków - ogranicza autor do niezbędnych danych, lub w ogóle z nich rezygnuje, kiedy już wyczerpał temat – pozwala natomiast zapoznawać się z rycinami i szkicami bez przeszkód. Z rzadka zdarza się, że dostrzega coś, na co odbiorcy większych szans nie mają (kostium wyszywany płatkami róż ma być doskonale widoczny w rysunku, ale trzeba by wielkiego samozaparcia i wyobraźni, żeby przy oglądaniu reprodukcji się z tym zgodzić. Jan Stanisław Witkiewicz próbuje odnotowywać, kiedy który twórca widział rejestrowane sceny, ale rezygnuje z danych biograficznych. Skupia się w opowieści na sztuce. Uwodzić czytelników może precyzją przy omawianiu kolejnych dzieł, a i znajomością świata baletu (chociaż przecież to żadne zaskoczenie dla tych, którzy śledzą jego publikacje). Pozwala w każdym rysunku dostrzec znaczenia powiązane z drobiazgami, na które w ogólnej wymowie tańca nie zawsze zwraca się uwagę. "Malarze tańca" to tom zaskakujący ze względu na podporządkowanie baletowi dwóch innych rodzajów sztuki, narracji, które zwykle z tańcem się nie łączą.
Dwie narracje taneczne
Jan Stanisław Witkiewicz przyzwyczaił już czytelników do tego, że potrafi zajmująco opowiadać o balecie i artystach z nim związanych, bez względu na to, czy odwołuje się wyłącznie do klasycznych tekstowych narracji, czy posługuje się obrazami i zdjęciami, do których dodaje sugestywne opisy. Jego potężny tom "Malarze tańca. Ernst Oppler, Arthur Grunenberg i Ludwig Kainer" to kolejny w cyklu album poświęcony sztuce łączonej ze sztuką performatywną. Tym razem jednak właściwymi bohaterami nie są do końca tancerze, a rysownicy – ze względu na istnienie niemal wyłącznie szkiców ołówkowych, z rzadka kolorowanych, trudno tu w ogóle mówić o malarstwie. Malarskość jest jednak wpisana w tworzenie choreografii, w kostiumy i plastyczność ruchu – w ten sposób grafiki faktycznie nabierają malarskiego charakteru.
Pierwszy artysta jest tu pokazywany przez sześćdziesiąt prac (nie zawsze reprodukcji z oryginałów, czasami – z numerowanych odbitek, co skrupulatnie jest zaznaczane w podpisach), drugi przez dwadzieścia osiem, trzeci zaledwie przez cztery – ale za sprawą bliskości bohaterów portretów nie można było z niego zrezygnować. Jan Stanisław Witkiewicz przyjmuje albumowy system prezentowania prac. Duży format książki i kredowy papier także sugerują taki sposób odczytywania tomu. Na każdej rozkładówce znajduje się reprodukcja ilustracji oraz krótki opis tłumaczony również na angielski. Ryciny są datowane i odnotowuje się wszelkiego rodzaju próby lub sygnatury. W krótkiej notce Witkiewicz sięga do wiadomości na temat samych baletmistrzów i ich ról. Przedstawia albo konkretnego tancerza w związku z wybranym motywem (stosunek do bohatera i kostiumu, podejmowane decyzje), albo szczegóły dotyczące tańca: tu jest miejsce na sygnalizowanie znaczeń min, gestów i postaw. Do tego stara się autor omawiać detale dotyczące kostiumów i ozdób, rodzaju muzyki lub świateł. Czasami sięga po teorie choreografów albo po wydarzenia rzutujące na kształt baletu. Ponieważ często rysunki układają się w serie i przedstawiają kolejne sekwencje jednego występu, może dzięki temu autor wprowadzać niemal streszczenia samych historii w oparciu o zachowania tancerzy. Tłumaczy też, jak odczytywać kolejne elementy tańca. Daje zatem czytelnikom dość solidne podstawy do tego, żeby zrozumieli wymowę konkretnych dzieł, albo przynajmniej powiązali je ze znanymi fabułami. Zdarza się, że notki - zwłaszcza w przypadku sekwencji obrazków - ogranicza autor do niezbędnych danych, lub w ogóle z nich rezygnuje, kiedy już wyczerpał temat – pozwala natomiast zapoznawać się z rycinami i szkicami bez przeszkód. Z rzadka zdarza się, że dostrzega coś, na co odbiorcy większych szans nie mają (kostium wyszywany płatkami róż ma być doskonale widoczny w rysunku, ale trzeba by wielkiego samozaparcia i wyobraźni, żeby przy oglądaniu reprodukcji się z tym zgodzić. Jan Stanisław Witkiewicz próbuje odnotowywać, kiedy który twórca widział rejestrowane sceny, ale rezygnuje z danych biograficznych. Skupia się w opowieści na sztuce. Uwodzić czytelników może precyzją przy omawianiu kolejnych dzieł, a i znajomością świata baletu (chociaż przecież to żadne zaskoczenie dla tych, którzy śledzą jego publikacje). Pozwala w każdym rysunku dostrzec znaczenia powiązane z drobiazgami, na które w ogólnej wymowie tańca nie zawsze zwraca się uwagę. "Malarze tańca" to tom zaskakujący ze względu na podporządkowanie baletowi dwóch innych rodzajów sztuki, narracji, które zwykle z tańcem się nie łączą.
Muminek i urodzinowy guzik
Egmont, Warszawa 2018.
Oczekiwanie
Muminek ma urodziny. To temat, który stanie się wabikiem dla każdego dziecka, maluchy od razu rzucą się do tej książeczki. Nie tylko dlatego, że skojarzą postać sympatycznego trolla z kreskówkowym bohaterem, ale przez motyw, który sugeruje niespodzianki, prezenty i rozmaite przyjemności, na które czeka się przez cały rok. Tove Jansson przecież doskonale obserwowała codzienność i udawało jej się sygnalizować sprawy ważne dla najmłodszych (i nie tylko). Zachowywała u siebie i atmosferę bajkowości, i dramaturgię, klimat niepokoju, którego nie ma w szablonowych opowiastkach. "Muminek i urodzinowy guzik" to jednak książka na podstawie opowiadania Tove Jansson - sprowadzona do jednego krótkiego motywu o przewidywalnym przebiegu. Nikomu to nie przeszkadza, skoro można pobawić się z ulubionymi bohaterami. U muminków zawsze coś się dzieje.
Muminek budzi się rano i doskonale wie, że to jego święto. Mama wita go prezentem - przepięknym złotym guzikiem do kolekcji. Muminek radością chciałby się podzielić z całym światem - zamierza pokazać prezent przyjaciołom i wprowadzić ich w podobny sobie nastrój. W końcu inaczej całe zadowolenie nie miałoby sensu. Muminek biegnie do bliskich, ale ani Włóczykij, ani Ryjek, ani Mała Mi nie zwracają na niego uwagi. Zbywają przyjaciela i zajmują się innymi, rzekomo ważniejszymi sprawami - w ogóle bez związku z urodzinami. Tak przynajmniej sądzi Muminek i ma do tego pełne prawo. Każde dziecko przynajmniej raz w życiu przeżywało gorycz rozczarowania w identycznej sytuacji, przeżycia Muminka będą więc zrozumiałe dla wszystkich. Pojawia się zatem w historii jedna zagadka, tajemnica do rozwiązania. Mali odbiorcy wiedzą dobrze, że postacie z Doliny Muminków zwykle są życzliwe i pomocne, nie pasuje więc do nich takie ignorowanie przyjaciela: to wystarczająca motywacja dla śledzenia tekstu.
Przez dziwne zachowania przyjaciół Muminek przeżywa całą paletę silnych emocji. Raz jest podekscytowany, raz - załamany i smutny. Maluchy mogą zastanawiać się, jak ich zachowanie wpłynie na rówieśników lub członków rodziny - na przykładzie relacji z Doliny. Mogą analizować postawy czy przeżycia bohatera. Mogą bez trudu wczuć się w jego pozycję i czekać na rozwiązanie tajemnicy. Tu wszystko musi skończyć się dobrze, tym, co dzieci lubią najbardziej, czyli niespodzianką dla bohatera.
Tomik – jak zresztą wszystkie w serii – jest bajecznie kolorowy, to nawiązanie do kreskówki, którą dzieci znają - a i do disneyowskich produkcji (w doborze barw). Duże ilustracje i bohaterowie niezarzucani niepotrzebnymi detalami sprawiają, że przyjemnie się całość ogląda. Może to być również zachęta dla najmłodszych, żeby zacząć samodzielne czytanie – tekstu nie jest zbyt dużo, a spora czcionka ułatwia lekcje. Resztę zagwarantuje już ciekawość malucha co do przebiegu opowieści. Ta historyjka jest naiwna i prosta, ale dostosowana do percepcji maluchów. Nikomu nie sprawi zawodu, spodoba się za to kilkulatkom. Muminek świętujący ze swoimi przyjaciółmi to powód do radości i magnes do czytania.
Oczekiwanie
Muminek ma urodziny. To temat, który stanie się wabikiem dla każdego dziecka, maluchy od razu rzucą się do tej książeczki. Nie tylko dlatego, że skojarzą postać sympatycznego trolla z kreskówkowym bohaterem, ale przez motyw, który sugeruje niespodzianki, prezenty i rozmaite przyjemności, na które czeka się przez cały rok. Tove Jansson przecież doskonale obserwowała codzienność i udawało jej się sygnalizować sprawy ważne dla najmłodszych (i nie tylko). Zachowywała u siebie i atmosferę bajkowości, i dramaturgię, klimat niepokoju, którego nie ma w szablonowych opowiastkach. "Muminek i urodzinowy guzik" to jednak książka na podstawie opowiadania Tove Jansson - sprowadzona do jednego krótkiego motywu o przewidywalnym przebiegu. Nikomu to nie przeszkadza, skoro można pobawić się z ulubionymi bohaterami. U muminków zawsze coś się dzieje.
Muminek budzi się rano i doskonale wie, że to jego święto. Mama wita go prezentem - przepięknym złotym guzikiem do kolekcji. Muminek radością chciałby się podzielić z całym światem - zamierza pokazać prezent przyjaciołom i wprowadzić ich w podobny sobie nastrój. W końcu inaczej całe zadowolenie nie miałoby sensu. Muminek biegnie do bliskich, ale ani Włóczykij, ani Ryjek, ani Mała Mi nie zwracają na niego uwagi. Zbywają przyjaciela i zajmują się innymi, rzekomo ważniejszymi sprawami - w ogóle bez związku z urodzinami. Tak przynajmniej sądzi Muminek i ma do tego pełne prawo. Każde dziecko przynajmniej raz w życiu przeżywało gorycz rozczarowania w identycznej sytuacji, przeżycia Muminka będą więc zrozumiałe dla wszystkich. Pojawia się zatem w historii jedna zagadka, tajemnica do rozwiązania. Mali odbiorcy wiedzą dobrze, że postacie z Doliny Muminków zwykle są życzliwe i pomocne, nie pasuje więc do nich takie ignorowanie przyjaciela: to wystarczająca motywacja dla śledzenia tekstu.
Przez dziwne zachowania przyjaciół Muminek przeżywa całą paletę silnych emocji. Raz jest podekscytowany, raz - załamany i smutny. Maluchy mogą zastanawiać się, jak ich zachowanie wpłynie na rówieśników lub członków rodziny - na przykładzie relacji z Doliny. Mogą analizować postawy czy przeżycia bohatera. Mogą bez trudu wczuć się w jego pozycję i czekać na rozwiązanie tajemnicy. Tu wszystko musi skończyć się dobrze, tym, co dzieci lubią najbardziej, czyli niespodzianką dla bohatera.
Tomik – jak zresztą wszystkie w serii – jest bajecznie kolorowy, to nawiązanie do kreskówki, którą dzieci znają - a i do disneyowskich produkcji (w doborze barw). Duże ilustracje i bohaterowie niezarzucani niepotrzebnymi detalami sprawiają, że przyjemnie się całość ogląda. Może to być również zachęta dla najmłodszych, żeby zacząć samodzielne czytanie – tekstu nie jest zbyt dużo, a spora czcionka ułatwia lekcje. Resztę zagwarantuje już ciekawość malucha co do przebiegu opowieści. Ta historyjka jest naiwna i prosta, ale dostosowana do percepcji maluchów. Nikomu nie sprawi zawodu, spodoba się za to kilkulatkom. Muminek świętujący ze swoimi przyjaciółmi to powód do radości i magnes do czytania.
sobota, 19 maja 2018
Honest Lee: Pechowa klasa nr 13. Sława słaba sprawa
Jaguar, Warszawa 2018.
Szanse i marzenia
Po raz trzeci klasa numer 13 pojawia się na scenie, żeby wykorzystać nadarzającą się okazję na wielką karierę, wielkie pieniądze, sukcesy i realizację marzeń. Lucyna Larvo, słynna agentka, wietrzy swoją szansę w dzieciakach, które już dwa razy mierzyły się z doświadczeniami na baśniową skalę - proponuje każdemu lukratywny kontrakt i uruchomienie drzemiących talentów. Wie, że każdy coś potrafi, a dzięki wyobraźni i rozmachowi maluchów - wystarczy tylko odrobina wysiłku, by pieniądze zwróciły się wielokrotnie. Każdy uczeń klasy pani Andżeliki Szczęsnej może przejść ze szkoły do sławy, pod warunkiem, że ma na siebie pomysł albo lubi robić cokolwiek.
Honest Lee proponuje najmłodszym kolejną historię w zgrabnej i prześmiewczej serii. Zachowuje dawny układ i proporcje opowieści, posługuje się raz zasygnalizowanym schematem, żeby zbudować ciągłość relacji i zaznaczyć odrębność od innych cykli pop – ale też odwołuje się do sytuacji, które można przekształcić na humorystyczne. Na początku prezentuje klasę w całości, z uwzględnieniem pani Andżeliki, a tym razem też jej ekscentrycznej krewnej, Lucyny Larvo – to rozdział-wprowadzenie, niezbędny, by wyznaczyć nowe zasady postępowania. Tym razem Lucyna Larvo zmusza uczniów, żeby zastanowili się nad swoimi mocnymi stronami i rozwinęli je tak, by osiągnąć sukces. Natychmiast podpisuje z każdym kontrakt, który ma jej samej – Lucynie Larvo - przynieść największe bogactwo (subtelności związane z zapisami prawnymi bywają zaznaczane przez przekreślenia i "poprawki" w narracji, od razu widać rozbieżność między naiwnymi marzeniami a brutalną rzeczywistością, to jeden z elementów komicznych w tomiku, ale też przyzwyczajanie dzieci do sztuczek, przed którymi warto się chronić w dorosłości). Następne rozdziały dotyczą już poszczególnych uczniów (oraz, tradycyjnie, samej klasy numer 13 i chomika). Są bardzo krótkie, rzadko wykraczają ponad kilka stron (czasem zajmują wyłącznie parę akapitów). Przy omawianiu przypadku jednego ucznia, nie ma mowy o innych dzieciach, więc opowiadania stanowią niemal odrębne historyjki, w których liczy się świadomość powtarzanej zasady i komizmu. Autor wykazuje się nie lada kreatywnością, kiedy proponuje zestaw zróżnicowanych scenariuszy: dostosowuje wydarzenia do charakterów dzieci lub ich aktualnych upodobań, przerysowanych, ale i trafnych. Nie idealizuje małych bohaterów, są tu dzieci, które sprawiają problemy wychowawcze, są i takie, które nie zamierzają wykorzystywać swoich mocy w dobrych celach, zdarzają się leniwe, bezmyślne lub kłótliwe - nie ma tylko nijakich. W związku z tym każde dziecko przejdzie własną - błyskawiczną - drogę od szkoły przez karierę do finału. Nawet nie chodzi tu o morały dla odbiorców, a o ich rozrywkę, liczy się śmiech i niedostosowanie dorosłych rozwiązań do pomysłowości maluchów. Lucyna Larvo jako bohaterka negatywna i nastawiona na nieuczciwie zarabiane pieniądze musi dostać szereg nauczek – przy dobrej zabawie czytelników. Honest Lee nie obciąża nadmiernie tej historii przesłaniami czy morałami, raczej wynaturza i wyostrza sytuacje. Bawi się motywami zrozumiałymi dla małych odbiorców w tym samym stopniu co dla ich rodziców, pokazuje, jak operować ironią i cieszyć się absurdalnymi przygodami. Pozwala błądzić wyobraźni po dowolnych rejonach – i zachęca czytelników, żeby spróbowali tego samego i na własną rękę tworzyli dalsze przygody bohaterów. Po takiej lekcji kreatywności nie wydaje się to zadaniem ponad siły, po raz kolejny Pechowa klasa nr 13 pokazuje najmłodszym potęgę wyobraźni na rozrywkowych przykładach. To seria rządząca się swoimi prawami i dzięki temu cenna.
Szanse i marzenia
Po raz trzeci klasa numer 13 pojawia się na scenie, żeby wykorzystać nadarzającą się okazję na wielką karierę, wielkie pieniądze, sukcesy i realizację marzeń. Lucyna Larvo, słynna agentka, wietrzy swoją szansę w dzieciakach, które już dwa razy mierzyły się z doświadczeniami na baśniową skalę - proponuje każdemu lukratywny kontrakt i uruchomienie drzemiących talentów. Wie, że każdy coś potrafi, a dzięki wyobraźni i rozmachowi maluchów - wystarczy tylko odrobina wysiłku, by pieniądze zwróciły się wielokrotnie. Każdy uczeń klasy pani Andżeliki Szczęsnej może przejść ze szkoły do sławy, pod warunkiem, że ma na siebie pomysł albo lubi robić cokolwiek.
Honest Lee proponuje najmłodszym kolejną historię w zgrabnej i prześmiewczej serii. Zachowuje dawny układ i proporcje opowieści, posługuje się raz zasygnalizowanym schematem, żeby zbudować ciągłość relacji i zaznaczyć odrębność od innych cykli pop – ale też odwołuje się do sytuacji, które można przekształcić na humorystyczne. Na początku prezentuje klasę w całości, z uwzględnieniem pani Andżeliki, a tym razem też jej ekscentrycznej krewnej, Lucyny Larvo – to rozdział-wprowadzenie, niezbędny, by wyznaczyć nowe zasady postępowania. Tym razem Lucyna Larvo zmusza uczniów, żeby zastanowili się nad swoimi mocnymi stronami i rozwinęli je tak, by osiągnąć sukces. Natychmiast podpisuje z każdym kontrakt, który ma jej samej – Lucynie Larvo - przynieść największe bogactwo (subtelności związane z zapisami prawnymi bywają zaznaczane przez przekreślenia i "poprawki" w narracji, od razu widać rozbieżność między naiwnymi marzeniami a brutalną rzeczywistością, to jeden z elementów komicznych w tomiku, ale też przyzwyczajanie dzieci do sztuczek, przed którymi warto się chronić w dorosłości). Następne rozdziały dotyczą już poszczególnych uczniów (oraz, tradycyjnie, samej klasy numer 13 i chomika). Są bardzo krótkie, rzadko wykraczają ponad kilka stron (czasem zajmują wyłącznie parę akapitów). Przy omawianiu przypadku jednego ucznia, nie ma mowy o innych dzieciach, więc opowiadania stanowią niemal odrębne historyjki, w których liczy się świadomość powtarzanej zasady i komizmu. Autor wykazuje się nie lada kreatywnością, kiedy proponuje zestaw zróżnicowanych scenariuszy: dostosowuje wydarzenia do charakterów dzieci lub ich aktualnych upodobań, przerysowanych, ale i trafnych. Nie idealizuje małych bohaterów, są tu dzieci, które sprawiają problemy wychowawcze, są i takie, które nie zamierzają wykorzystywać swoich mocy w dobrych celach, zdarzają się leniwe, bezmyślne lub kłótliwe - nie ma tylko nijakich. W związku z tym każde dziecko przejdzie własną - błyskawiczną - drogę od szkoły przez karierę do finału. Nawet nie chodzi tu o morały dla odbiorców, a o ich rozrywkę, liczy się śmiech i niedostosowanie dorosłych rozwiązań do pomysłowości maluchów. Lucyna Larvo jako bohaterka negatywna i nastawiona na nieuczciwie zarabiane pieniądze musi dostać szereg nauczek – przy dobrej zabawie czytelników. Honest Lee nie obciąża nadmiernie tej historii przesłaniami czy morałami, raczej wynaturza i wyostrza sytuacje. Bawi się motywami zrozumiałymi dla małych odbiorców w tym samym stopniu co dla ich rodziców, pokazuje, jak operować ironią i cieszyć się absurdalnymi przygodami. Pozwala błądzić wyobraźni po dowolnych rejonach – i zachęca czytelników, żeby spróbowali tego samego i na własną rękę tworzyli dalsze przygody bohaterów. Po takiej lekcji kreatywności nie wydaje się to zadaniem ponad siły, po raz kolejny Pechowa klasa nr 13 pokazuje najmłodszym potęgę wyobraźni na rozrywkowych przykładach. To seria rządząca się swoimi prawami i dzięki temu cenna.
Jørn Lier Horst: Operacja pirat
Media Rodzina, Poznań 2018.
Piracki skarb
Biuro detektywistyczne zawsze ma pełno zadań, tajemnic i zagadek do rozwiązania. Biuro prowadzone przez dzieci musi działać w dodatku w dwóch płaszczyznach: pomagać najmłodszym, choćby ich sprawy wydawały się całkiem błahe, i angażować się w świat dorosłych przestępstw - bo tylko przechytrzaniem starszych można udowodnić własne talenty śledcze. Tiril i Oliver na swoim koncie mają już całkiem sporo sukcesów, "Operacja pirat" to jedenasta historyjka o ich przygodach. Wciąż jednak muszą realizować swoje obietnice i działać nawet wtedy, gdy niekoniecznie mają na to ochotę. Tym razem podporządkowanie się życzeniu małej klientki oznacza tylko przeczesywanie plaży w poszukiwaniu pamiątkowej spinki do włosów. Nic zachęcającego - żaden detektyw nie zgodziłby się na takie zlecenie. Ale Tiril i Oliver mają sporo szczęścia: korzystają z wykrywacza metalu. Ten wskazuje im pełno śmieci (co oczywiście jest automatycznie krytyką plażowiczów, zawoalowaną, ale potrzebną) i żadnej spinki. Tyle że pozwala wpaść na trop prawdziwej tajemnicy. Dzieci znajdują zagrzebany w piasku talerz pirata. Ten talerz może doprowadzić je do skarbu: słynnej skrzynki, w której herszt chował wyłącznie najlepsze i najcenniejsze przedmioty znalezione podczas rabunku statków. Bez mapy nikt do tej skrytki nie trafi – w końcu przygotowywał ją najlepszy z najlepszych w fachu. Dzieci jednak są pomysłowe i nie boją się wyzwań. Timian Blest mógł nabrać dorosłych, ale dwójki maluchów, które prowadzą wspólnie biuro detektywistyczne – nie ma szans.
Seria Biuro Detektywistyczne nr 2 przygotowywana jest na fali zainteresowania powieściami detektywistycznymi dla kilkulatków - boomem, jaki zaczął się po książkach Martina Widmarka. Tu jednak autor rezygnuje z oczywistości i schematów powtarzanych w każdej historyjce. Zamiast przedstawiać trzech podejrzanych i ich alibi, woli postawić na dynamiczną akcję powiązaną bezpośrednio z tematem, dostosowywaną rytmem i kształtem do przesłań. Dzieci muszą najpierw zdobyć wiadomości co do rzekomego skarbu: pojawia się w tym celu postać, która wtajemnicza je w znaczenie dwóch talerzy (i dziurki w jednym z nich): mapę skarbu trzeba najpierw odnaleźć, a potem jeszcze wykonać drobne zadanie, żeby dowiedzieć się, gdzie Timian Blest ukrył swoje zdobycze. To nie takie proste, skoro na talerze czyhają inni amatorzy szybkiego wzbogacenia się.
Motyw skarbu pirackiego to stały element historyjek dla dzieci. Jorn Lier Horst wzbogaca go zatem o poszukiwania nietypowych jak na mapę przedmiotów i stara się, by akcja rozgrywała się szybko. Nie pozwala też tym razem dzieciom przeprowadzać śledztwa razem z bohaterami: odbiorcy mogą tylko czekać na rozwój wydarzeń, nie dysponują bowiem potrzebnymi do dokonywania odkryć wiadomościami. Śledzą wyprawę Tiril i Olivera, mogą im kibicować - ale nie odgadną przed czasem, gdzie znajduje się skarb. Horst dostarcza silnych wrażeń - poza rywalizacją z dorosłymi jest tu i zakradanie się w miejsca niedostępne zwiedzającym, i samo odczytywanie wskazówki - i to w lekturze najmłodszym wystarczy.
"Operacja pirat" to książka bogato ilustrowana. Za rysunki odpowiada tu twórca filmów animowanych, dzieci otrzymają więc grafiki wysokiej jakości i dostosowane do akcji. W efekcie "Operację pirat" również ogląda się z przyjemnością. Jest to rozrywkowa książeczka dla najmłodszych, którzy dopiero przekonują się do czytania w wolnym czasie – i jako taka bardzo się sprawdza.
Piracki skarb
Biuro detektywistyczne zawsze ma pełno zadań, tajemnic i zagadek do rozwiązania. Biuro prowadzone przez dzieci musi działać w dodatku w dwóch płaszczyznach: pomagać najmłodszym, choćby ich sprawy wydawały się całkiem błahe, i angażować się w świat dorosłych przestępstw - bo tylko przechytrzaniem starszych można udowodnić własne talenty śledcze. Tiril i Oliver na swoim koncie mają już całkiem sporo sukcesów, "Operacja pirat" to jedenasta historyjka o ich przygodach. Wciąż jednak muszą realizować swoje obietnice i działać nawet wtedy, gdy niekoniecznie mają na to ochotę. Tym razem podporządkowanie się życzeniu małej klientki oznacza tylko przeczesywanie plaży w poszukiwaniu pamiątkowej spinki do włosów. Nic zachęcającego - żaden detektyw nie zgodziłby się na takie zlecenie. Ale Tiril i Oliver mają sporo szczęścia: korzystają z wykrywacza metalu. Ten wskazuje im pełno śmieci (co oczywiście jest automatycznie krytyką plażowiczów, zawoalowaną, ale potrzebną) i żadnej spinki. Tyle że pozwala wpaść na trop prawdziwej tajemnicy. Dzieci znajdują zagrzebany w piasku talerz pirata. Ten talerz może doprowadzić je do skarbu: słynnej skrzynki, w której herszt chował wyłącznie najlepsze i najcenniejsze przedmioty znalezione podczas rabunku statków. Bez mapy nikt do tej skrytki nie trafi – w końcu przygotowywał ją najlepszy z najlepszych w fachu. Dzieci jednak są pomysłowe i nie boją się wyzwań. Timian Blest mógł nabrać dorosłych, ale dwójki maluchów, które prowadzą wspólnie biuro detektywistyczne – nie ma szans.
Seria Biuro Detektywistyczne nr 2 przygotowywana jest na fali zainteresowania powieściami detektywistycznymi dla kilkulatków - boomem, jaki zaczął się po książkach Martina Widmarka. Tu jednak autor rezygnuje z oczywistości i schematów powtarzanych w każdej historyjce. Zamiast przedstawiać trzech podejrzanych i ich alibi, woli postawić na dynamiczną akcję powiązaną bezpośrednio z tematem, dostosowywaną rytmem i kształtem do przesłań. Dzieci muszą najpierw zdobyć wiadomości co do rzekomego skarbu: pojawia się w tym celu postać, która wtajemnicza je w znaczenie dwóch talerzy (i dziurki w jednym z nich): mapę skarbu trzeba najpierw odnaleźć, a potem jeszcze wykonać drobne zadanie, żeby dowiedzieć się, gdzie Timian Blest ukrył swoje zdobycze. To nie takie proste, skoro na talerze czyhają inni amatorzy szybkiego wzbogacenia się.
Motyw skarbu pirackiego to stały element historyjek dla dzieci. Jorn Lier Horst wzbogaca go zatem o poszukiwania nietypowych jak na mapę przedmiotów i stara się, by akcja rozgrywała się szybko. Nie pozwala też tym razem dzieciom przeprowadzać śledztwa razem z bohaterami: odbiorcy mogą tylko czekać na rozwój wydarzeń, nie dysponują bowiem potrzebnymi do dokonywania odkryć wiadomościami. Śledzą wyprawę Tiril i Olivera, mogą im kibicować - ale nie odgadną przed czasem, gdzie znajduje się skarb. Horst dostarcza silnych wrażeń - poza rywalizacją z dorosłymi jest tu i zakradanie się w miejsca niedostępne zwiedzającym, i samo odczytywanie wskazówki - i to w lekturze najmłodszym wystarczy.
"Operacja pirat" to książka bogato ilustrowana. Za rysunki odpowiada tu twórca filmów animowanych, dzieci otrzymają więc grafiki wysokiej jakości i dostosowane do akcji. W efekcie "Operację pirat" również ogląda się z przyjemnością. Jest to rozrywkowa książeczka dla najmłodszych, którzy dopiero przekonują się do czytania w wolnym czasie – i jako taka bardzo się sprawdza.
piątek, 18 maja 2018
Paulina Młynarska: Jesteś wędrówką
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Za głosem serca
Paulina Młynarska krzyczy głośno o tym, że kobietom przez całe pokolenia wmawiało się, że powinny zajmować się dziećmi i domem, a rezygnować z realizowania własnych pasji i pragnień. Wie doskonale, jak trudno zerwać z takimi stereotypami, podlewanymi jeszcze przez społeczne osądy. Ale po "Rebelu" zmienia ton narracji i w "Jesteś wędrówką" stawia raczej na racjonalne argumenty i dobre przykłady niż na perswazję. Podsuwa odbiorczyniom inny sposób na życie - zachęca do wprowadzania zmian i realizowania marzeń. Eksponuje prawo do wolności i samostanowienia. A wszystko przez podsycanie fantazji wizją dalekich podróży bez zobowiązań i stresów. W "Jesteś wędrówką" króluje spokój i pogodzenie się ze sobą. Tu można ćwiczyć jogę, medytować i absolutnie nie przejmować się przeciwnościami losu, a improwizować, dostosowując się do okoliczności. To zjawisko, którego wiele odbiorczyń będzie poszukiwać - a autorka podsuwa przepis na wyciszenie, oznajmując jednocześnie, że nie oznacza ono rezygnacji z rozmaitych przyjemności. Trzeba tylko wyjść z własnej strefy komfortu, zerwać z utartymi przyzwyczajeniami i realizowaniem planów innych ludzi. I tak "Jesteś wędrówką" zamienia się w przedziwny autobiograficzno-podróżniczy poradnik.
Paulina Młynarska pisze tu sporo o sobie, tym razem w kontekście wypraw do dalekich krajów. Przedstawia blaski i cienie podróżowania, niewygody lub wyrzeczenia (nie warto pakować modnych sukienek i butów na obcasie na wyjazd do dżungli, co niby jest oczywiste, ale może jednak nie dla wszystkich czytelniczek), ale i małe radości, odkrycia, których nie da się przechować inaczej jak tylko w pamięci. Przekonująca jest wtedy, gdy tłumaczy, że na starość nie wspomina się starannego makijażu albo przygotowanego na święta ciasta, przywołuje się znacznie chętniej diametralnie inne wrażenia. W ten sposób chce sprowokować czytelniczki do działania, dodać im odwagi w walce o własną tożsamość. Dalekie wyprawy obfitują wprawdzie w niebezpieczeństwa, ale autorka radzi, jak unikać nieprzyjemności i jak nie władować się w poważne tarapaty, uczy też nawiązywania międzyludzkich kontaktów, które zaowocują pomocą, gdy będzie to potrzebne. Przesyca opowieści własnymi wrażeniami: są tu nie tylko przemyślenia na temat roli wypraw, ale i konkrety wiążące się z kolejnymi wyjazdami. Od razu Paulina Młynarska tłumi ewentualną zazdrość, pokazując, z czego sama zrezygnowała, żeby móc swobodnie poruszać się po świecie: i tego nie wolno w lekturze pominąć.
Dla tych odbiorczyń, które zdecydują się na podróżowanie, ma garść cennych rad. I w rodzaju poszukiwania inspiracji do wypraw, i tych przyziemnych, w stylu: jak spakować walizkę czy jaki śpiwór wybrać. Zdaje sobie autorka sprawę z tego, że jakkolwiek romantycznie by nie brzmiało nawoływanie do wyjazdu na drugi koniec świata, warto myśleć o codzienności i wyzwaniach, które daleko od domu nabierają mocy. To dlatego opowiada o swoich kłopotach ze zdrowiem (zignorowanie rozkręconej na maksimum klimatyzacji i antybiotyk, który w warunkach tropików stracił swoje właściwości lecznicze), albo o próżności (powyciągane koszulki i wygodne buty są lepsze niż uleganie modzie, a dostosowywanie planów do własnych możliwości to sposób uniknięcia kryzysu w związku). Rzadko zdarza się, by była stanowcza i jednoznacznie czegoś zabraniała, choć i takie motywy się tu pojawią. Doświadczenie podróżnicze w połączeniu z felietonowym zacięciem zapewnia odbiorczyniom sporą dawkę wrażeń. Paulina Młynarska wpisuje się tomem "Jesteś wędrówką" w trend z literaturą podróżniczą, a także w zalew rynku poradnikami do samorozwoju – ale pogłębia tematy i oprawia je w solidne ramy z własnych doświadczeń oraz płynących z nich przemyśleń, w związku z tym nie daje się jej zignorować. Ta książka to zachęta do działania, inspiracja i podpowiedź, jak spełniać najbardziej śmiałe marzenia.
Za głosem serca
Paulina Młynarska krzyczy głośno o tym, że kobietom przez całe pokolenia wmawiało się, że powinny zajmować się dziećmi i domem, a rezygnować z realizowania własnych pasji i pragnień. Wie doskonale, jak trudno zerwać z takimi stereotypami, podlewanymi jeszcze przez społeczne osądy. Ale po "Rebelu" zmienia ton narracji i w "Jesteś wędrówką" stawia raczej na racjonalne argumenty i dobre przykłady niż na perswazję. Podsuwa odbiorczyniom inny sposób na życie - zachęca do wprowadzania zmian i realizowania marzeń. Eksponuje prawo do wolności i samostanowienia. A wszystko przez podsycanie fantazji wizją dalekich podróży bez zobowiązań i stresów. W "Jesteś wędrówką" króluje spokój i pogodzenie się ze sobą. Tu można ćwiczyć jogę, medytować i absolutnie nie przejmować się przeciwnościami losu, a improwizować, dostosowując się do okoliczności. To zjawisko, którego wiele odbiorczyń będzie poszukiwać - a autorka podsuwa przepis na wyciszenie, oznajmując jednocześnie, że nie oznacza ono rezygnacji z rozmaitych przyjemności. Trzeba tylko wyjść z własnej strefy komfortu, zerwać z utartymi przyzwyczajeniami i realizowaniem planów innych ludzi. I tak "Jesteś wędrówką" zamienia się w przedziwny autobiograficzno-podróżniczy poradnik.
Paulina Młynarska pisze tu sporo o sobie, tym razem w kontekście wypraw do dalekich krajów. Przedstawia blaski i cienie podróżowania, niewygody lub wyrzeczenia (nie warto pakować modnych sukienek i butów na obcasie na wyjazd do dżungli, co niby jest oczywiste, ale może jednak nie dla wszystkich czytelniczek), ale i małe radości, odkrycia, których nie da się przechować inaczej jak tylko w pamięci. Przekonująca jest wtedy, gdy tłumaczy, że na starość nie wspomina się starannego makijażu albo przygotowanego na święta ciasta, przywołuje się znacznie chętniej diametralnie inne wrażenia. W ten sposób chce sprowokować czytelniczki do działania, dodać im odwagi w walce o własną tożsamość. Dalekie wyprawy obfitują wprawdzie w niebezpieczeństwa, ale autorka radzi, jak unikać nieprzyjemności i jak nie władować się w poważne tarapaty, uczy też nawiązywania międzyludzkich kontaktów, które zaowocują pomocą, gdy będzie to potrzebne. Przesyca opowieści własnymi wrażeniami: są tu nie tylko przemyślenia na temat roli wypraw, ale i konkrety wiążące się z kolejnymi wyjazdami. Od razu Paulina Młynarska tłumi ewentualną zazdrość, pokazując, z czego sama zrezygnowała, żeby móc swobodnie poruszać się po świecie: i tego nie wolno w lekturze pominąć.
Dla tych odbiorczyń, które zdecydują się na podróżowanie, ma garść cennych rad. I w rodzaju poszukiwania inspiracji do wypraw, i tych przyziemnych, w stylu: jak spakować walizkę czy jaki śpiwór wybrać. Zdaje sobie autorka sprawę z tego, że jakkolwiek romantycznie by nie brzmiało nawoływanie do wyjazdu na drugi koniec świata, warto myśleć o codzienności i wyzwaniach, które daleko od domu nabierają mocy. To dlatego opowiada o swoich kłopotach ze zdrowiem (zignorowanie rozkręconej na maksimum klimatyzacji i antybiotyk, który w warunkach tropików stracił swoje właściwości lecznicze), albo o próżności (powyciągane koszulki i wygodne buty są lepsze niż uleganie modzie, a dostosowywanie planów do własnych możliwości to sposób uniknięcia kryzysu w związku). Rzadko zdarza się, by była stanowcza i jednoznacznie czegoś zabraniała, choć i takie motywy się tu pojawią. Doświadczenie podróżnicze w połączeniu z felietonowym zacięciem zapewnia odbiorczyniom sporą dawkę wrażeń. Paulina Młynarska wpisuje się tomem "Jesteś wędrówką" w trend z literaturą podróżniczą, a także w zalew rynku poradnikami do samorozwoju – ale pogłębia tematy i oprawia je w solidne ramy z własnych doświadczeń oraz płynących z nich przemyśleń, w związku z tym nie daje się jej zignorować. Ta książka to zachęta do działania, inspiracja i podpowiedź, jak spełniać najbardziej śmiałe marzenia.
Natasza Socha: Zula i magiczne obrazy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Zagadki dla czarodziejki
Zula jest dziewczynką, której sytuacja domowa odrobinę przypomina tę z "Sabriny, nastoletniej czarownicy". Mama bohaterki wyjechała do Afryki, zostawiając córkę pod opieką swoich dwóch sióstr, czarodziejek. Zula zresztą też uczy się magii i z pewnymi wyzwaniami radzi sobie bez większego problemu, nad innymi powinna jeszcze trochę popracować. Na razie jednak nie ma czasu na kształcenie umiejętności: musi rozwiązać zagadkę dziwnego niebieskiego światła, które nocą widać nad Poziomkową Polaną. Nie może korzystać z pomocy dorosłych: ciotki jako opiekunki mogłyby za bardzo wczuć się w rolę i zabronić dziewczynce niebezpiecznej wyprawy na Polanę - a przecież inaczej nie da się dojść do prawdy. Zula postanawia zakraść się na miejsce, gdy wszyscy zasną. To jednak zadanie trochę ponad wyobraźnię małej dziewczynki i przyda jej się wsparcie. Dlatego do eskapady dobiera sobie towarzystwo: dwaj koledzy, Maks i Kajtek, chętnie przyłączą się do działania. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą pyszne babeczki i ciastka, które Zula wyczarowuje ot tak, na przekąskę. Jednak rzeczywistość przerasta oczekiwania postaci. Na Poziomkowej Polanie wyrasta bowiem dom księcia Armadoniusza Saturnina Pierwszego, który jest bardzo wrażliwy na punkcie swojego tytułu i prowadzi niezwykłe gospodarstwo. Dlaczego na obrazach znajdują się zwierzęta poskładane z różnych gatunków - to tylko jedna z zagadek, jakie dzieci mają do odkrycia. Gorzej, że Armadoniusz Saturnin ma chytry plan pozostania na Poziomkowej Polanie. Wystarczy, że uwięzi w obrazie jednego ze śmiałków, a przyjaciele nie uwolnią go na czas - i już będzie miał w kogo się wcielić. Skoro dorośli nie mają o niczym pojęcia, Zula, Maks i Kajtek liczyć mogą tylko na siebie. I lepiej, żeby nie dzielili się obawami z innymi: Armadoniusz czuwa.
Natasza Socha w tomiku "Zula i magiczne obrazy" bawi się zupełnie klasycznymi motywami przerabianymi na "czarodziejskie", przynajmniej z pozoru i dla najmłodszych odbiorców. Można tu mówić o absolutnie klasycznej rozrywce. Jest tajemnica i zagadka nie do rozwiązania, rodzice zostali wysłani na inny kontynent, żeby ich obecność nie zaburzała zabawy (wiadomo, że ciotki będą bardziej liberalne, zresztą te podejrzewają nocne eskapady dziewczynki, ale nie chcą jej psuć przyjemności). Jest pewnego rodzaju groza, lęk przed nieznanym czy niebezpieczeństwo. Wreszcie - są trzy zagadki. Bo żeby uwolnić kolegę z pułapki, Zula musi odpowiedzieć na trzy pytania, które na bieżąco wymyśla Armadoniusz, starając się, żeby każda kolejna zagadka była trudniejsza od poprzedniej. Całkiem nieźle autorka wymyśla sobie podpowiedzi dla bohaterów: odbiorcy mogą spróbować swoich sił samodzielnie w rozwiązywaniu zagadek, postacie z kolei uczestniczą w kilku pozornie nieistotnych wydarzeniach, które - przypadkiem - pchają je na właściwy trop. W ten sposób autorka wypełnia fabułkę i nie niszczy motywu tajemnicy, dostarcza odbiorcom nie tylko lekturowej rozrywki, ale i szeregu zagadek do samodzielnego przemyślenia.
Jest to historia raczej dość naiwna, bo kierowana do dzieci, a nie do nastolatków - ale przyjemna przez obfitość wyobraźniowej krainy. Czary podlegają tu konkretnym obostrzeniom, nie można z nich korzystać w każdej sytuacji, częściej trzeba będzie po prostu myśleć i działać (wspólnie, co ważne). Natasza Socha pisze z perspektywy Zuli, więc dzieciom łatwiej uwierzyć w kreację bohaterki. Do tego Agnieszka Antoniewicz bez przerwy przecina tekst rysunkami młodzieżowymi i bajkowymi jednocześnie - zamienia się to w bardzo przyjemny tomik dla najmłodszych.
Zagadki dla czarodziejki
Zula jest dziewczynką, której sytuacja domowa odrobinę przypomina tę z "Sabriny, nastoletniej czarownicy". Mama bohaterki wyjechała do Afryki, zostawiając córkę pod opieką swoich dwóch sióstr, czarodziejek. Zula zresztą też uczy się magii i z pewnymi wyzwaniami radzi sobie bez większego problemu, nad innymi powinna jeszcze trochę popracować. Na razie jednak nie ma czasu na kształcenie umiejętności: musi rozwiązać zagadkę dziwnego niebieskiego światła, które nocą widać nad Poziomkową Polaną. Nie może korzystać z pomocy dorosłych: ciotki jako opiekunki mogłyby za bardzo wczuć się w rolę i zabronić dziewczynce niebezpiecznej wyprawy na Polanę - a przecież inaczej nie da się dojść do prawdy. Zula postanawia zakraść się na miejsce, gdy wszyscy zasną. To jednak zadanie trochę ponad wyobraźnię małej dziewczynki i przyda jej się wsparcie. Dlatego do eskapady dobiera sobie towarzystwo: dwaj koledzy, Maks i Kajtek, chętnie przyłączą się do działania. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą pyszne babeczki i ciastka, które Zula wyczarowuje ot tak, na przekąskę. Jednak rzeczywistość przerasta oczekiwania postaci. Na Poziomkowej Polanie wyrasta bowiem dom księcia Armadoniusza Saturnina Pierwszego, który jest bardzo wrażliwy na punkcie swojego tytułu i prowadzi niezwykłe gospodarstwo. Dlaczego na obrazach znajdują się zwierzęta poskładane z różnych gatunków - to tylko jedna z zagadek, jakie dzieci mają do odkrycia. Gorzej, że Armadoniusz Saturnin ma chytry plan pozostania na Poziomkowej Polanie. Wystarczy, że uwięzi w obrazie jednego ze śmiałków, a przyjaciele nie uwolnią go na czas - i już będzie miał w kogo się wcielić. Skoro dorośli nie mają o niczym pojęcia, Zula, Maks i Kajtek liczyć mogą tylko na siebie. I lepiej, żeby nie dzielili się obawami z innymi: Armadoniusz czuwa.
Natasza Socha w tomiku "Zula i magiczne obrazy" bawi się zupełnie klasycznymi motywami przerabianymi na "czarodziejskie", przynajmniej z pozoru i dla najmłodszych odbiorców. Można tu mówić o absolutnie klasycznej rozrywce. Jest tajemnica i zagadka nie do rozwiązania, rodzice zostali wysłani na inny kontynent, żeby ich obecność nie zaburzała zabawy (wiadomo, że ciotki będą bardziej liberalne, zresztą te podejrzewają nocne eskapady dziewczynki, ale nie chcą jej psuć przyjemności). Jest pewnego rodzaju groza, lęk przed nieznanym czy niebezpieczeństwo. Wreszcie - są trzy zagadki. Bo żeby uwolnić kolegę z pułapki, Zula musi odpowiedzieć na trzy pytania, które na bieżąco wymyśla Armadoniusz, starając się, żeby każda kolejna zagadka była trudniejsza od poprzedniej. Całkiem nieźle autorka wymyśla sobie podpowiedzi dla bohaterów: odbiorcy mogą spróbować swoich sił samodzielnie w rozwiązywaniu zagadek, postacie z kolei uczestniczą w kilku pozornie nieistotnych wydarzeniach, które - przypadkiem - pchają je na właściwy trop. W ten sposób autorka wypełnia fabułkę i nie niszczy motywu tajemnicy, dostarcza odbiorcom nie tylko lekturowej rozrywki, ale i szeregu zagadek do samodzielnego przemyślenia.
Jest to historia raczej dość naiwna, bo kierowana do dzieci, a nie do nastolatków - ale przyjemna przez obfitość wyobraźniowej krainy. Czary podlegają tu konkretnym obostrzeniom, nie można z nich korzystać w każdej sytuacji, częściej trzeba będzie po prostu myśleć i działać (wspólnie, co ważne). Natasza Socha pisze z perspektywy Zuli, więc dzieciom łatwiej uwierzyć w kreację bohaterki. Do tego Agnieszka Antoniewicz bez przerwy przecina tekst rysunkami młodzieżowymi i bajkowymi jednocześnie - zamienia się to w bardzo przyjemny tomik dla najmłodszych.
czwartek, 17 maja 2018
Herbert George Wells: Koła szansy
Iskry, Warszawa 2018.
Romantyczna wycieczka
Ogrywa Herbert George Wells schematy fabularne i stereotypy niemiłosiernie. Jego "Koła szansy" toczą się na przekór standardowym fabułkom, a wzbogacane są o ironię i absurd, jakich próżno by szukać w dzisiejszych komediach romantycznych. Tutaj punktem odniesienia jest staroświeckość, dżentelmeneria i płynąca z niej naiwność, pewnego rodzaju oderwanie od zwyczajności. Pan Hoopdriver jest sprzedawcą bławatnym. To bohater, który nie ma w sobie zadatków na przebojowego, pewnego siebie mężczyznę. Tkwi w miejscu i ten stan rzeczy nie za bardzo mógłby się zmienić. Pan Hoopdriver łatwo stanie się pośmiewiskiem otoczenia, to typ nieudacznika, który w dodatku nie zdaje sobie sprawy z własnego nieprzystosowania do świata. Ale to właśnie jego przygoda stanowi oś fabularną "Kół szansy" - a sam pan Hoopdriver zyskuje możliwość przeżycia doświadczenia niepowtarzalnego i ekscytującego. Oto bowiem pan Hoopdriver udaje się na zasłużony urlop. Przez dziesięć dni będzie podbijał okoliczne tereny, jeżdżąc na swoim wysłużonym rowerze. Problem polega jednak na tym, że pan Hoopdriver rowerzystą wybitnym nie jest. Nie radzi sobie ze wsiadaniem i zsiadaniem z pojazdu, nie umie dobrze hamować, kiedy musi coś wyminąć, woli zsiąść z roweru (albo z niego spaść) i przeprowadzić obok przeszkody. Bez przerwy obija sobie łydki pedałami, nabawia się coraz to nowych sińców, kontuzji i urazów. Uznaje to zresztą za normalne i nie próbuje z tym walczyć, pokornie znosi kolejne ciosy od roweru. Jego zmagania z wehikułem to tylko czynnik komiczny, nie jedyna treść książki. Bo oto na swojej trasie pan Hoopdriver spotyka młodą piękność, Panienkę w Szarościach. Panienka podróżuje (na rowerze) z jakimś mężczyzną, prawdopodobnie, jak chce pan Hoopdriver, bratem. Wszystko wskazuje na to, że wyrwała się z gorsetu konwenansów i próbuje zasmakować życia, chociaż nie pozwala sobie na wykroczenia poza etykietę. Panienka w Szarościach stanie się przyczyną wielu przemian w panu Hoopdriverze – i to nie tylko tych związanych z umiejętnością prowadzenia pojazdu. Zauroczenie i możliwość flirtu to siła napędowa akcji.
Wells w "Kołach szansy" daje czytelnikom okazję do świetnej zabawy. Stosuje wobec swojego bohatera niezawoalowaną ironię, w narracji wykorzystuje prześmiewczość. Opisy nie są tutaj transparentne, każdy detal w zachowaniu postaci prowadzi do osobnych żartów, a każda niezręczność pana Hoopdrivera doczeka się satyry wysokiej próby. To inteligentny humor, rozrywka wyrafinowana – mimo że oparta na całkiem prostych pomysłach fabularnych. Z głównym bohaterem autor konfrontuje spryt Panienki w Szarościach czy postawy innych napotykanych na trasie postaci – mimo że pan Hoopdriver zawsze wypada gorzej, nie będzie wcale pokrzywdzony. Ta wyprawa mocno go rozwinie i pozwoli poznać ogrom nieujawnianych dotąd możliwości. Atuty tej książki to komizm i absurd, rewelacyjnie prowadzona narracja (ze zwracaniem uwagi na samego opowiadacza, co wydaje się rozwiązaniem dzisiaj trochę archaicznym, ale przez to wciąż barwnym) i kreacja bohatera, jakiego próżno by szukać gdzie indziej. W samej akcji nie ma zbyt wielu odnóg i motywów - ale całość jest sycąca ze względu na sposób prowadzenia opowieści. Takiego Wellsa nikt by się nie spodziewał, tym bardziej cieszy obecność tej książki na rynku wydawniczym. To gratka nie tylko dla fanów rowerowych przejażdżek (i dla dowcipu w stylu, który proponował między innymi Jerome K. Jerome) - takie lektury nikogo nie pozostawiają obojętnym. Pan Hoopdriver zyska wielu kibiców w swojej wyprawie.
Romantyczna wycieczka
Ogrywa Herbert George Wells schematy fabularne i stereotypy niemiłosiernie. Jego "Koła szansy" toczą się na przekór standardowym fabułkom, a wzbogacane są o ironię i absurd, jakich próżno by szukać w dzisiejszych komediach romantycznych. Tutaj punktem odniesienia jest staroświeckość, dżentelmeneria i płynąca z niej naiwność, pewnego rodzaju oderwanie od zwyczajności. Pan Hoopdriver jest sprzedawcą bławatnym. To bohater, który nie ma w sobie zadatków na przebojowego, pewnego siebie mężczyznę. Tkwi w miejscu i ten stan rzeczy nie za bardzo mógłby się zmienić. Pan Hoopdriver łatwo stanie się pośmiewiskiem otoczenia, to typ nieudacznika, który w dodatku nie zdaje sobie sprawy z własnego nieprzystosowania do świata. Ale to właśnie jego przygoda stanowi oś fabularną "Kół szansy" - a sam pan Hoopdriver zyskuje możliwość przeżycia doświadczenia niepowtarzalnego i ekscytującego. Oto bowiem pan Hoopdriver udaje się na zasłużony urlop. Przez dziesięć dni będzie podbijał okoliczne tereny, jeżdżąc na swoim wysłużonym rowerze. Problem polega jednak na tym, że pan Hoopdriver rowerzystą wybitnym nie jest. Nie radzi sobie ze wsiadaniem i zsiadaniem z pojazdu, nie umie dobrze hamować, kiedy musi coś wyminąć, woli zsiąść z roweru (albo z niego spaść) i przeprowadzić obok przeszkody. Bez przerwy obija sobie łydki pedałami, nabawia się coraz to nowych sińców, kontuzji i urazów. Uznaje to zresztą za normalne i nie próbuje z tym walczyć, pokornie znosi kolejne ciosy od roweru. Jego zmagania z wehikułem to tylko czynnik komiczny, nie jedyna treść książki. Bo oto na swojej trasie pan Hoopdriver spotyka młodą piękność, Panienkę w Szarościach. Panienka podróżuje (na rowerze) z jakimś mężczyzną, prawdopodobnie, jak chce pan Hoopdriver, bratem. Wszystko wskazuje na to, że wyrwała się z gorsetu konwenansów i próbuje zasmakować życia, chociaż nie pozwala sobie na wykroczenia poza etykietę. Panienka w Szarościach stanie się przyczyną wielu przemian w panu Hoopdriverze – i to nie tylko tych związanych z umiejętnością prowadzenia pojazdu. Zauroczenie i możliwość flirtu to siła napędowa akcji.
Wells w "Kołach szansy" daje czytelnikom okazję do świetnej zabawy. Stosuje wobec swojego bohatera niezawoalowaną ironię, w narracji wykorzystuje prześmiewczość. Opisy nie są tutaj transparentne, każdy detal w zachowaniu postaci prowadzi do osobnych żartów, a każda niezręczność pana Hoopdrivera doczeka się satyry wysokiej próby. To inteligentny humor, rozrywka wyrafinowana – mimo że oparta na całkiem prostych pomysłach fabularnych. Z głównym bohaterem autor konfrontuje spryt Panienki w Szarościach czy postawy innych napotykanych na trasie postaci – mimo że pan Hoopdriver zawsze wypada gorzej, nie będzie wcale pokrzywdzony. Ta wyprawa mocno go rozwinie i pozwoli poznać ogrom nieujawnianych dotąd możliwości. Atuty tej książki to komizm i absurd, rewelacyjnie prowadzona narracja (ze zwracaniem uwagi na samego opowiadacza, co wydaje się rozwiązaniem dzisiaj trochę archaicznym, ale przez to wciąż barwnym) i kreacja bohatera, jakiego próżno by szukać gdzie indziej. W samej akcji nie ma zbyt wielu odnóg i motywów - ale całość jest sycąca ze względu na sposób prowadzenia opowieści. Takiego Wellsa nikt by się nie spodziewał, tym bardziej cieszy obecność tej książki na rynku wydawniczym. To gratka nie tylko dla fanów rowerowych przejażdżek (i dla dowcipu w stylu, który proponował między innymi Jerome K. Jerome) - takie lektury nikogo nie pozostawiają obojętnym. Pan Hoopdriver zyska wielu kibiców w swojej wyprawie.
środa, 16 maja 2018
Ewa Zdunek: Mediatorka
W.A.B., Warszawa 2018.
Problemy do rozwiązania
Mediatorka, bohaterka nowego cyklu powieściowego Ewy Zdunek, rozwiązuje problemy innych ludzi, ale sama znajduje się na życiowym zakręcie. Właśnie rozwiodła się z mężem (który okazuje się człowiekiem zdecydowanym na wszystko i bezwzględnym), nie może dogadać się z własną matką (przeciwniczką rozwodu, fanką zięcia), nie ma też czasu dla własnych córek, bo zasłania się pracą. W życiu prywatnym nie układa jej się tak, jak powinno, może wprawdzie liczyć na przyjaciół, ale już na miłość - nie za bardzo. Nic dziwnego, że rzuca się w wir obowiązków i niemal cały czas spędza albo w gabinecie prowadzonym razem z Betką, albo na sądowych korytarzach, gdzie ma swoje biurko i kącik dla zwaśnionych stron. Mediator to zawód, który odbiorcom może się wydać bardzo tajemniczy, więc autorka, korzystając z własnych doświadczeń, próbuje przybliżyć szczegóły z nim związane. W efekcie część książki zamienia się w informowanie czytelników o postępach prac w różnych sprawach: na scenę wchodzą klienci: kłócące się pary albo matka, której zięć utrudnia widywanie się z niepełnosprawną córką - a Ewa Zdunek ustami swojej bohaterki przekazuje, jak rozwiązać podobne sprawy. Chodzi tu też o nakreślenie specyfiki postępowania z ludźmi, mimo że mediatorka non stop łamie własne zalecenia i wyjaśnienia: pokazuje momenty, w których nie da się uniknąć podnoszenia głosu czy wręcz rozkazywania klientom – ale i tak wszyscy jej przyklasną, ze względu na przerysowanie postaci przybywających do gabinetu.
Mediatorka ma wgląd w mnóstwo ludzkich nieszczęść i trudności. Ale jej samej też nie jest zbyt łatwo. Eskalacja konfliktów wśród najbliższych sprawia, że na dość długi czas traci kontakt z dziećmi - żeby je odzyskać, będzie musiała podjąć zdecydowane działania i to moment, w którym Ewa Zdunek zamienia obyczajówkę w powieść sensacyjną. Najbardziej jednak zależy jej na śmiechu i na rozrywce czytelników, bez przerwy wplata w opowieść drobne humorystyczne akcenty, bawi się sylwetkami postaci i przerysowaniami. Nie dba o konstrukcję psychiczną bohaterów, a czasami też i o prawdopodobieństwo ich kolejnych czynów, ważne jest, żeby prowadzić wartką fabułę, a nie żeby reakcje zgadzały się ze stanem faktycznym. W końcu "Mediatorka" nie jest historią psychologiczną, a lekką powieścią rozrywkową i nie chodzi w niej o tworzenie wybitnie życiowych portretów, ewentualnie – o przedstawienie wskazówek postępowania w kryzysowych sytuacjach, bo część podpowiedzi "na chłodno" można sobie przyswoić i przeanalizować, a także dostosować do własnych potrzeb. Problemem dla odbiorców może być pewna nierówność w narracji: kiedy autorka odchodzi od przypadków z życia mediatorki, a skupia się na sprawach, które dostaje ona do rozwiązania, wydaje się, że na pewien czas zapomina o istocie akcji. Niby kusząca jest możliwość zaglądania do cudzego życia - ale na dłuższą metę staje się balastem w odkrywaniu przygód mediatorki.
Jednak Ewa Zdunek potrafi przejść ponad konwencjami z powieści obyczajowych i stworzyć nową jakość, coś, co niby realizuje potrzeby odbiorców, a wnosi pewną świeżość, oddala przynajmniej trochę schematy i zapewnia wytchnienie od codzienności. Pod tymi względami "Mediatorka" nie zawiedzie. Stanowi sympatyczne czytadło, a że na drugim planie sporo jest bohaterów, którzy ułatwiają zmaganie się z codziennością - zyska wielu zwolenników. Jest to powieść, która obiecuje ciekawy dalszy ciąg.
Problemy do rozwiązania
Mediatorka, bohaterka nowego cyklu powieściowego Ewy Zdunek, rozwiązuje problemy innych ludzi, ale sama znajduje się na życiowym zakręcie. Właśnie rozwiodła się z mężem (który okazuje się człowiekiem zdecydowanym na wszystko i bezwzględnym), nie może dogadać się z własną matką (przeciwniczką rozwodu, fanką zięcia), nie ma też czasu dla własnych córek, bo zasłania się pracą. W życiu prywatnym nie układa jej się tak, jak powinno, może wprawdzie liczyć na przyjaciół, ale już na miłość - nie za bardzo. Nic dziwnego, że rzuca się w wir obowiązków i niemal cały czas spędza albo w gabinecie prowadzonym razem z Betką, albo na sądowych korytarzach, gdzie ma swoje biurko i kącik dla zwaśnionych stron. Mediator to zawód, który odbiorcom może się wydać bardzo tajemniczy, więc autorka, korzystając z własnych doświadczeń, próbuje przybliżyć szczegóły z nim związane. W efekcie część książki zamienia się w informowanie czytelników o postępach prac w różnych sprawach: na scenę wchodzą klienci: kłócące się pary albo matka, której zięć utrudnia widywanie się z niepełnosprawną córką - a Ewa Zdunek ustami swojej bohaterki przekazuje, jak rozwiązać podobne sprawy. Chodzi tu też o nakreślenie specyfiki postępowania z ludźmi, mimo że mediatorka non stop łamie własne zalecenia i wyjaśnienia: pokazuje momenty, w których nie da się uniknąć podnoszenia głosu czy wręcz rozkazywania klientom – ale i tak wszyscy jej przyklasną, ze względu na przerysowanie postaci przybywających do gabinetu.
Mediatorka ma wgląd w mnóstwo ludzkich nieszczęść i trudności. Ale jej samej też nie jest zbyt łatwo. Eskalacja konfliktów wśród najbliższych sprawia, że na dość długi czas traci kontakt z dziećmi - żeby je odzyskać, będzie musiała podjąć zdecydowane działania i to moment, w którym Ewa Zdunek zamienia obyczajówkę w powieść sensacyjną. Najbardziej jednak zależy jej na śmiechu i na rozrywce czytelników, bez przerwy wplata w opowieść drobne humorystyczne akcenty, bawi się sylwetkami postaci i przerysowaniami. Nie dba o konstrukcję psychiczną bohaterów, a czasami też i o prawdopodobieństwo ich kolejnych czynów, ważne jest, żeby prowadzić wartką fabułę, a nie żeby reakcje zgadzały się ze stanem faktycznym. W końcu "Mediatorka" nie jest historią psychologiczną, a lekką powieścią rozrywkową i nie chodzi w niej o tworzenie wybitnie życiowych portretów, ewentualnie – o przedstawienie wskazówek postępowania w kryzysowych sytuacjach, bo część podpowiedzi "na chłodno" można sobie przyswoić i przeanalizować, a także dostosować do własnych potrzeb. Problemem dla odbiorców może być pewna nierówność w narracji: kiedy autorka odchodzi od przypadków z życia mediatorki, a skupia się na sprawach, które dostaje ona do rozwiązania, wydaje się, że na pewien czas zapomina o istocie akcji. Niby kusząca jest możliwość zaglądania do cudzego życia - ale na dłuższą metę staje się balastem w odkrywaniu przygód mediatorki.
Jednak Ewa Zdunek potrafi przejść ponad konwencjami z powieści obyczajowych i stworzyć nową jakość, coś, co niby realizuje potrzeby odbiorców, a wnosi pewną świeżość, oddala przynajmniej trochę schematy i zapewnia wytchnienie od codzienności. Pod tymi względami "Mediatorka" nie zawiedzie. Stanowi sympatyczne czytadło, a że na drugim planie sporo jest bohaterów, którzy ułatwiają zmaganie się z codziennością - zyska wielu zwolenników. Jest to powieść, która obiecuje ciekawy dalszy ciąg.
wtorek, 15 maja 2018
Krzysztof Domaradzki: Detoks
Czarna Owca, Warszawa 2018.
Magia złego
Krzysztof Domaradzki musiał się trochę naczytać o tym, że wizerunek genialnego śledczego - takiego, który dostrzeże najmniejszy detal i natychmiast powiąże go z całą sprawą tak, by wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsca - należy zwykle trochę uczłowieczyć. Im większy ideał w pracy, tym większe problemy w życiu prywatnym, tylko tak odbiorcy pozwolą sobie na sympatię do bohatera. I tak powstaje komisarz Tomasz Kawęcki, właściwie - degenerat i socjopata, mężczyzna, który od pierwszych stron powieści "Detoks" budzi niechęć (w najlepszym razie). Kawęcki nie nadaje się na współpracownika ani towarzysza życiowego, jest wyjątkowo trudny do wytrzymania, lubuje się w poniżaniu kobiet, na przejawy uprzejmości odpowiada wyłącznie zgryźliwością i agresją. Jest samotny, przemęczony i wypalony, a do tego nie ma możliwości wyjść z pułapki, w którą sam wpadł. Błędne koło sprawia, że Kawęcki reaguje przesadnie na próby pomocy, uważa, że sam sobie poradzi ze wszystkimi wyzwaniami. Innych bez przerwy testuje, sprawdza ich odporność psychiczną i wytrzymałość, a do tego – wydaje się cieszyć z cudzej irytacji. Im intensywniejsze reakcje na złośliwości Kawęckiego, tym większa jego radość i satysfakcja. A to nie jest typ człowieka cieszącego się popularnością czy zrozumieniem.
Ale to właśnie jego rzuca Krzysztof Domaradzki w śledztwo w sprawie studentki polonistyki. Znalezienie ciała to nie wszystko, wiele wskazuje na to, że dziewczyna była przed śmiercią gwałcona - i to nie przez człowieka, a przez psa. Trop nakazuje zagłębiać się w mroczne zakamarki Łodzi, otwiera się brama do przestępczego półświatka. Równolegle od czasu do czasu zagląda autor do byłego promotora studentki, człowieka, który albo realizuje własne nietypowe upodobania seksualne, albo próbuje dowiedzieć się czegoś o popełnionej zbrodni – a może zatrzeć ślady. Tomasz Kawęcki sam wydaje się typem spod ciemnej gwiazdy, w tym wypadku zatem pasuje do przedstawianej rzeczywistości noir: jemu ten światek większej krzywdy zrobić nie powinien. Taka postać przydaje się Domaradzkiemu do zintensyfikowania fabuły, zwiększenia tempa akcji i wprowadzania motywów przemocy – wiadomo, że Kawęcki nie z takimi rzeczami miał już do czynienia, więc powinien wytrzymać psychicznie niejedno wyzwanie. W przeciwieństwie do jego partnerki z dochodzeniówki, narzuconej odgórnie - Magdy Giętkiej. Ona, choć silna, miewa chwile słabości, które Kawęcki bezlitośnie wytyka i wykorzystuje. To jej podenerwowanie będzie udzielać się odbiorcom – i wpływać na odczytywanie sylwetki Kawęckiego. Krzysztof Domaradzki dość umiejętnie gra na emocjach czytelników, chociaż momentami męcząca jest jego skłonność do przesady w każdej dziedzinie: jeśli przestępstwa, to coraz bardziej mroczne, wręcz nie do wyobrażenia w zwykłym świecie, jeśli wady charakteru – to eksponowane do granic możliwości i równie silnie eksploatowane w fabule. A jednak "Detoks" w pewnej chwili zaczyna niepostrzeżenie wciągać, głównie za sprawą starannie prowadzonej narracji.
Ma Domaradzki swoje słabości. Poza skłonnością do hiperbolizowania faktów - nie potrafi wymyślać nazwisk. Ale to drobiazg w zestawieniu z całą komplikowaną fabułą. Musi się sporo natrudzić, żeby powiązać trudny charakter Kawęckiego z jego niezaprzeczalnym talentem śledczym - i tutaj rodzi się pytanie, czy można na dłuższą metę znosić kaprysy i niechlubne wyczyny, choćby i ich autor był największym fachowcem w regionie. "Detoks" to powieść, która wcale nie aspiruje do bycia literaturą piękną, za to staje się porządnym kawałkiem prozy rozrywkowej – to coś dla koneserów kryminałów: fabuła rozszyta na wiele wątków, postacie kreślone mocną kreską.
Magia złego
Krzysztof Domaradzki musiał się trochę naczytać o tym, że wizerunek genialnego śledczego - takiego, który dostrzeże najmniejszy detal i natychmiast powiąże go z całą sprawą tak, by wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsca - należy zwykle trochę uczłowieczyć. Im większy ideał w pracy, tym większe problemy w życiu prywatnym, tylko tak odbiorcy pozwolą sobie na sympatię do bohatera. I tak powstaje komisarz Tomasz Kawęcki, właściwie - degenerat i socjopata, mężczyzna, który od pierwszych stron powieści "Detoks" budzi niechęć (w najlepszym razie). Kawęcki nie nadaje się na współpracownika ani towarzysza życiowego, jest wyjątkowo trudny do wytrzymania, lubuje się w poniżaniu kobiet, na przejawy uprzejmości odpowiada wyłącznie zgryźliwością i agresją. Jest samotny, przemęczony i wypalony, a do tego nie ma możliwości wyjść z pułapki, w którą sam wpadł. Błędne koło sprawia, że Kawęcki reaguje przesadnie na próby pomocy, uważa, że sam sobie poradzi ze wszystkimi wyzwaniami. Innych bez przerwy testuje, sprawdza ich odporność psychiczną i wytrzymałość, a do tego – wydaje się cieszyć z cudzej irytacji. Im intensywniejsze reakcje na złośliwości Kawęckiego, tym większa jego radość i satysfakcja. A to nie jest typ człowieka cieszącego się popularnością czy zrozumieniem.
Ale to właśnie jego rzuca Krzysztof Domaradzki w śledztwo w sprawie studentki polonistyki. Znalezienie ciała to nie wszystko, wiele wskazuje na to, że dziewczyna była przed śmiercią gwałcona - i to nie przez człowieka, a przez psa. Trop nakazuje zagłębiać się w mroczne zakamarki Łodzi, otwiera się brama do przestępczego półświatka. Równolegle od czasu do czasu zagląda autor do byłego promotora studentki, człowieka, który albo realizuje własne nietypowe upodobania seksualne, albo próbuje dowiedzieć się czegoś o popełnionej zbrodni – a może zatrzeć ślady. Tomasz Kawęcki sam wydaje się typem spod ciemnej gwiazdy, w tym wypadku zatem pasuje do przedstawianej rzeczywistości noir: jemu ten światek większej krzywdy zrobić nie powinien. Taka postać przydaje się Domaradzkiemu do zintensyfikowania fabuły, zwiększenia tempa akcji i wprowadzania motywów przemocy – wiadomo, że Kawęcki nie z takimi rzeczami miał już do czynienia, więc powinien wytrzymać psychicznie niejedno wyzwanie. W przeciwieństwie do jego partnerki z dochodzeniówki, narzuconej odgórnie - Magdy Giętkiej. Ona, choć silna, miewa chwile słabości, które Kawęcki bezlitośnie wytyka i wykorzystuje. To jej podenerwowanie będzie udzielać się odbiorcom – i wpływać na odczytywanie sylwetki Kawęckiego. Krzysztof Domaradzki dość umiejętnie gra na emocjach czytelników, chociaż momentami męcząca jest jego skłonność do przesady w każdej dziedzinie: jeśli przestępstwa, to coraz bardziej mroczne, wręcz nie do wyobrażenia w zwykłym świecie, jeśli wady charakteru – to eksponowane do granic możliwości i równie silnie eksploatowane w fabule. A jednak "Detoks" w pewnej chwili zaczyna niepostrzeżenie wciągać, głównie za sprawą starannie prowadzonej narracji.
Ma Domaradzki swoje słabości. Poza skłonnością do hiperbolizowania faktów - nie potrafi wymyślać nazwisk. Ale to drobiazg w zestawieniu z całą komplikowaną fabułą. Musi się sporo natrudzić, żeby powiązać trudny charakter Kawęckiego z jego niezaprzeczalnym talentem śledczym - i tutaj rodzi się pytanie, czy można na dłuższą metę znosić kaprysy i niechlubne wyczyny, choćby i ich autor był największym fachowcem w regionie. "Detoks" to powieść, która wcale nie aspiruje do bycia literaturą piękną, za to staje się porządnym kawałkiem prozy rozrywkowej – to coś dla koneserów kryminałów: fabuła rozszyta na wiele wątków, postacie kreślone mocną kreską.
poniedziałek, 14 maja 2018
Marek Rybarczyk: Skandale angielskich dworów. Prywatne życie arystokracji
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
O czym się głośno nie mówi
Marek Rybarczyk próbuje swoich czytelników przyciągnąć do lektury wizją ujawniania skandali. Co prawda skandale owe należą do przeszłości i momentami stanowią raczej tajemnicę poliszynela niż rzeczywistą tajemnicę, ale motyw zdradzania sekretów władców i arystokracji robi swoje. Zresztą na skandalową promocję nastawiona jest cała ta publikacja, książka kolorystycznie utrzymana w tonacji, która ma rzucać się w oczy i przykuwać uwagę, aż krzyczeć o zainteresowanie. Oprawa graficzna trochę w związku z tym kontrastuje z treścią, bo autor odrzuca poetykę plotki – ta najbardziej sprawdziłaby się w przypadku operowania skandalami i bazowania na tym, co zakazane. "Skandale angielskich dworów" to po prostu przegląd ciekawostek często z intymnego życia możnych - zestaw historycznych anegdot, które nie mogą mieścić się w podręcznikach do historii ze względu na niewychowawcze przesłania. Rybarczyk udowadnia, że warto czasami zainteresować się przeszłością, choćby dla tego typu wiadomości. Podsuwa czytelnikom książkę, która jest esencją skandali, wyborem co ciekawszych zjawisk oscylujących głównie wokół seksu, wynaturzeń seksualnych, oryginalnych łóżkowych upodobań, zdrad, trójkątów miłosnych, relacji pozamałżeńskich, tajnych klubów i stowarzyszeń... Obok tego wszystkiego z rzadka pojawiają się tematy z innej sfery, choćby związane z polowaniami. Rybarczyk jednak doskonale wie, że to seks będzie motywem napędzającym czytelników.
Zagląda więc do łóżek i alków, niekoniecznie osób ze świecznika. Przytacza sylwetki tych, którzy upodobali sobie chłostę jako sposób na rozkosz, zaprasza na bale, na których kobiety miały pojawiać się nago lub oddawać hołdy ogromnemu fallusowi na znak uwielbienia dla miłości oralnej. Odnotowuje zachowania pederastów, problemy bezpłodności i potomstwa. Nie rezygnuje i z ekscentryczności w innych sferach życia, chociaż tutaj wszystko sprowadza się do drobnych wzmianek, a nie do obszerniejszych omówień. Wystarcza jednak, żeby dostrzec prawidłowości czy odejścia od ogólnie przyjętych norm. Urozmaicenie jest tu spore, każdy znajdzie coś dla siebie - coś, co będzie chciał później rozwijać we własnych lekturach. Inaczej się zresztą nie da, bo skrótowość staje się tu jedną z zasad konstrukcyjnych tomu. Autor przyjmuje rytm tematycznych rozdziałów. Z rzadka poświęca je jednej osobie (wtedy dotyczą one władców lub ich rodzin, z historii albo współczesności), chętniej wybiera powtarzalny motyw i pokazuje, gdzie w przeszłości miał swoich zwolenników. Łączy dane, zestawia wyciąg z historii w krótkim i zgrabnym przeglądzie. Te historie, które wydają się zbyt indywidualizowane, trafiają do "ramek" już po właściwym nurcie opowieści, inne dają się złożyć jak puzzle w intrygującą całość. Rybarczyk wprawdzie nie żeruje na widowiskowych aferach, zależy mu jednak na odnotowywaniu tego, co było dawniej starannie ukrywane (a i dzisiaj fakt zachowywania tajemnicy nie dziwi). Usiłuje raczej nie oceniać niechlubnych bohaterów kolejnych wypadków i wpadek – czasami wymknie mu się co bardziej zgryźliwy komentarz, chętniej jednak pozostawia ironię i analizy czytelnikom, sam skupia się na rejestrowaniu działań barwnych ptaków. Rezygnuje przy tym ze szpikowania tekstu przypisami, podaje jedynie wycinkową bibliografię na końcu książki: zainteresowani i tak po wskazówkach z narracji trafią do odpowiednich źródeł, a przynajmniej nie rozbija to toku wywodu i wydaje się bardziej przystępne jako lektura popularna, dla masowej publiczności. Oczywiście w pewnym momencie skandale przestają wydawać się skandalami, a to przez brak odbicia w postaci normalności. Widać, że część wątków nadawałaby się w ogóle na osobne omówienia książkowe, tu autor proponuje szybki przegląd pomysłów i dokonań z przeszłości.
O czym się głośno nie mówi
Marek Rybarczyk próbuje swoich czytelników przyciągnąć do lektury wizją ujawniania skandali. Co prawda skandale owe należą do przeszłości i momentami stanowią raczej tajemnicę poliszynela niż rzeczywistą tajemnicę, ale motyw zdradzania sekretów władców i arystokracji robi swoje. Zresztą na skandalową promocję nastawiona jest cała ta publikacja, książka kolorystycznie utrzymana w tonacji, która ma rzucać się w oczy i przykuwać uwagę, aż krzyczeć o zainteresowanie. Oprawa graficzna trochę w związku z tym kontrastuje z treścią, bo autor odrzuca poetykę plotki – ta najbardziej sprawdziłaby się w przypadku operowania skandalami i bazowania na tym, co zakazane. "Skandale angielskich dworów" to po prostu przegląd ciekawostek często z intymnego życia możnych - zestaw historycznych anegdot, które nie mogą mieścić się w podręcznikach do historii ze względu na niewychowawcze przesłania. Rybarczyk udowadnia, że warto czasami zainteresować się przeszłością, choćby dla tego typu wiadomości. Podsuwa czytelnikom książkę, która jest esencją skandali, wyborem co ciekawszych zjawisk oscylujących głównie wokół seksu, wynaturzeń seksualnych, oryginalnych łóżkowych upodobań, zdrad, trójkątów miłosnych, relacji pozamałżeńskich, tajnych klubów i stowarzyszeń... Obok tego wszystkiego z rzadka pojawiają się tematy z innej sfery, choćby związane z polowaniami. Rybarczyk jednak doskonale wie, że to seks będzie motywem napędzającym czytelników.
Zagląda więc do łóżek i alków, niekoniecznie osób ze świecznika. Przytacza sylwetki tych, którzy upodobali sobie chłostę jako sposób na rozkosz, zaprasza na bale, na których kobiety miały pojawiać się nago lub oddawać hołdy ogromnemu fallusowi na znak uwielbienia dla miłości oralnej. Odnotowuje zachowania pederastów, problemy bezpłodności i potomstwa. Nie rezygnuje i z ekscentryczności w innych sferach życia, chociaż tutaj wszystko sprowadza się do drobnych wzmianek, a nie do obszerniejszych omówień. Wystarcza jednak, żeby dostrzec prawidłowości czy odejścia od ogólnie przyjętych norm. Urozmaicenie jest tu spore, każdy znajdzie coś dla siebie - coś, co będzie chciał później rozwijać we własnych lekturach. Inaczej się zresztą nie da, bo skrótowość staje się tu jedną z zasad konstrukcyjnych tomu. Autor przyjmuje rytm tematycznych rozdziałów. Z rzadka poświęca je jednej osobie (wtedy dotyczą one władców lub ich rodzin, z historii albo współczesności), chętniej wybiera powtarzalny motyw i pokazuje, gdzie w przeszłości miał swoich zwolenników. Łączy dane, zestawia wyciąg z historii w krótkim i zgrabnym przeglądzie. Te historie, które wydają się zbyt indywidualizowane, trafiają do "ramek" już po właściwym nurcie opowieści, inne dają się złożyć jak puzzle w intrygującą całość. Rybarczyk wprawdzie nie żeruje na widowiskowych aferach, zależy mu jednak na odnotowywaniu tego, co było dawniej starannie ukrywane (a i dzisiaj fakt zachowywania tajemnicy nie dziwi). Usiłuje raczej nie oceniać niechlubnych bohaterów kolejnych wypadków i wpadek – czasami wymknie mu się co bardziej zgryźliwy komentarz, chętniej jednak pozostawia ironię i analizy czytelnikom, sam skupia się na rejestrowaniu działań barwnych ptaków. Rezygnuje przy tym ze szpikowania tekstu przypisami, podaje jedynie wycinkową bibliografię na końcu książki: zainteresowani i tak po wskazówkach z narracji trafią do odpowiednich źródeł, a przynajmniej nie rozbija to toku wywodu i wydaje się bardziej przystępne jako lektura popularna, dla masowej publiczności. Oczywiście w pewnym momencie skandale przestają wydawać się skandalami, a to przez brak odbicia w postaci normalności. Widać, że część wątków nadawałaby się w ogóle na osobne omówienia książkowe, tu autor proponuje szybki przegląd pomysłów i dokonań z przeszłości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)