KULT-owo

Wczoraj nadszedł wyczekiwany dzień koncertu Kultu w Toronto. Pierwszy raz miałam mieć okazję zobaczyć ich na ziemi kanadyjskiej, czekałam więc na koncert z utęsknieniem. Zwłaszcza, że tutaj niezbyt często zapraszane są fajne rockowe zespoły.
Przygotowania zaczęły się od tego, że chłopie moje, które Kultu na żywo nigdy nie widziało, straciło kolejną okazję, żeby ich zobaczyć, bo jest w wojsku. W ostatniej chwili kolega, z którym miałam jechać, dał mi znać, że nie da rady, bo problemy rodzinne "Daj komuś bilet - niech się nie zmarnuje".
Po długich namysłach znalazłam osobę, która chciała iść na koncert, w bardzo bliskiej rodzinie.
Ok, wszystko gotowe, nawet zdążyłyśmy na ciapong, a i nie zgubiłyśmy się spacerując od stacji przez całe centrum Toronto aż do sali koncertowej. Czas oczekiwania, spotkanie jeszcze jednego kolegi, z którym byłam umówiona, jedno piwo, drugie, trzecie, występ zespołu supportującego. Nic ciekawego, ot, polonijny zespół hip hopowy. Czas na ostatnią fajkę, bo oto Kult wchodzi na scenę!!...

... w trakcie pierwszej piosenki Kazik zawołał do mikrofonu, że jednak nie da rady i zszedł ze sceny. Później wyszedł na moment, żeby przeprosić, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Faktycznie, Kazika z tak wysokim piejącym głosem jeszcze nie słyszałam.
I tak zakończył się pierwszy koncert Kultu na kanadyjskiej ziemi. Mają jeszcze przyjechać, bilety są ważne na kolejny występ. Nie mogę się doczekać, może nawet chłopie i kolega się załapią tym razem na niego ;)



Niestety część publiki wykazała się oczywiście kulturą i taktem i kazali zespołowi "wypier...lać". Słyszałam w kiblu nawet genialne pomysły, że przecież wokal mógł lecieć z playbacku...

dzisiaj zamieszczono oficjalne oświadczenie i zaświadczenie lekarskie. Werdykt: zapalenie oskrzeli i angina.

Kazik! wracaj do zdrowia i do Toronto :)

powrót do przeszłości

Wczoraj na chwilę wróciłam do przeszłości, czyli mojej krótkiej przygody z radiem, która zakończyła się 3 lata temu, z tego co pamiętam.
Wczoraj dzięki koledze, u którego w radiu Ulicznik dawno temu prowadziłam z małżem audycję, znowu wróciłam na chwilę przed mikrofon. Tym razem tylko jako gość i to taki najmniej ważny - taka madziarka przeszkadzajka :D. Nawet nie myślałam, że to sprawi mi aż tyle przyjemności. To niesamowite, jak się człowiek całkowicie zmienia przed mikrofonem, jak szybko się przypomina, jak najlepiej "ułożyć" swój głos. Pomijając oczywiście to, że ja swojego głosu nie lubię słuchać... Ale to chyba przypadłość większości ludzi pracujących przy mikrofonie. A jak ktoś mówi, że lubi swój głos, to już tej osobie przestaję ufać ;)

Wczorajsza audycja, a w każdym razie jej pierwsze 2 godziny, była o szantach, przy szantach, a w tle leciały szanty. Coś pięknego, zwłaszcza, że głównym gościem był organizator festiwalu szantowego odbywającego się w Toronto i okolicach, z którym poznałam się wcześniej raczej służbowo przy okazji załatwiania biletów, akredytacji, i tym podobnych, a wczoraj w końcu mogliśmy sobie trochę bardziej na luzie porozmawiać, również, a raczej zwłaszcza poza anteną.
To był naprawdę fajny pomysł, żeby się wybrać do studia radia fala.fm, bo tak się nazywa to radyjko.
być może wrzucę linek do nagranej audycji, ale to jeszcze zobaczę

Słomiana wdowa czyli "You're in the army now"

Stało się. Zostalam słomianą wdową - żoną żołnierza na szkoleniu wstępnym :]

Małż mój rok temu, wkurzony na swoją pracę i po rozmowach ze znajomymi, którzy są w kanadyjskiej armii, złożył podanie o przyjęcie do wojska. Po pewnym czasie zaczęły się różne testy, badania, kolejne testy. Testy zdawane z jednymi z najlepszych wyników wśród wszystkich ubiegających się o miejsce w wojsku :)

Trochę nam się cykl wstępny przedłużył, bo podczas jednych z badań lekarskich okazało się, że to, co wszyscy, łącznie z dotychczasowymi lekarzami, brali za ból pleców spowodowany ciężką pracą i nadwyrężaniem kręgosłupa, jest jednak powodowany przez cudnej urody kamień na nerce... Kamienia szybko na szczęście udało się pozbyć, ale przez to małż nie załapał się na wiosenny pobór.
Oczywiście cały rok był poświęcony na intensywny trening fizyczny, bo musiał się wzmocnić oraz pozbyć nadmiaru kilogramów, które przez ostatnie lata nazbierały się zwłaszcza w okolicach mięśnia piwnego. A tu zaraz po przyjęciu na trening trzeba zdać test sprawnościowy.

Armia miała się skontaktować z S. na początku sierpnia, żeby potwierdzić, czy dostanie się na pobór jesienny, który miał się zacząć w połowie sierpnia. Tutaj pojawił się drobny problem dla mnie :], bo na 24 sierpnia byliśmy zaproszeni na wesele jego kuzynki i jakoś nie uśmiechało mi się iść samej, no ale jakby trzeba było, to jakoś bym pewnie przeżyła. Na początku sierpnia jednak S. dostał wiadomość, że sorry i w ogóle, ale i tym razem się nie udało, chociaż wszystkie wyniki rewelacyjne, oczywiście jest na liście przyjętych, ale nie ma miejsca na treningu. Trochę nas to wkurzyło, bo się już człowiek nastawił i w ogóle, no ale zawsze to jest czas, żeby jeszcze trochę potrenować, a i na wesele się załapał. Podczas rozmowy dowiedział się, że następny pobór, na który już się na 99% dostanie, będzie w listopadzie.

W środę, 29 sierpnia, siedziałam sobie radośnie w domu, zmagając się z bólem głowy, kiedy to małż zadzwonil z informacją, że właśnie dzwoniła do niego armia z pytaniem, czy chce zacząć trening od 3 września, z tym, że musi się zdecydować na to w ciągu godziny, zwłaszcza, że na jednostce w Montrealu musi się zameldować 1 września :]. Szybko doszliśmy do wniosku, że taka okazja nie wiadomo kiedy się znowu trafi, może faktycznie w listopadzie, a może za pół roku... W każdym razie S. poszedł za ciosem, w ciągu godziny rzucił dotychczasową pracę (oj, jakiż szef był zadowolony z postawienia przed faktem dokonanym), i zaczął się intensywnie przygotowywać do wyjazdu. To znaczy obdzwonił część rodziny, która była mocno zainteresowana jego sytuacją, i pojechaliśmy na kolację ;). W czwartek już faktycznie pół dnia spędził na siłowni i na ustalaniu różnych szczegółów związanych z jego wyjazdem.
W piątek pojechał podpisać wszelkie dokumenty, odebrać bilet na sobotni samolot i złożyć pierwszą wstępną przysięgę. Żaluję, że mnie tam nie było, ale niestety w związku z krótkim czasem od zawiadomienia i niedogadaniem się dokładnym, nie udało mi się wziąć calego dnia wolnego, jedynie udało mi się załatwić wyjście z pracy o 12.
Określenie piątku pracowitym dniem byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Bo S. dostał m.in. listę rzeczy, które musi ze sobą zabrać, z czego większość trzeba było kupić. A i kilka osób się chciało z nim spotkać przed wyjazdem. Bo tutaj muszę dodać, że ten pierwszy trening trwa 3 miesiące, z czego pierwsza przepustka jest po 5 tygodniach. Oczywiście wieczorem trzeba było jeszcze chłopa spakować i przygotować wszystko, co było do przygotowania. I w sobotę rano odesłać go ponad 600 km od domu.



I tak od soboty przez najbliższe trzy miesiące jestem słomianą wdową, w dodatku mieszkającą ze swoimi teściami ;)