„Szelki bezpieczeństwa” to tytuł drugiego
wydania tomiku Janiny Barbary Sokołowskiej. Zbiór zawiera czterdzieści sześć
wierszy a w stosunku do pierwotnej publikacji, tom wydany w 2012 roku w Rudzie
Śląskiej został poszerzony o kilka nowych tekstów.
Już pierwsze dwa wiersze można śmiało potraktować
jako dobrze wprowadzające w podejmowaną przez autorkę tematykę. Książka
rozpoczyna się dosłownie miłością i jasnością utożsamianymi z dniem. Zarazem,
już drugi tekst studzi tę afirmację powolnym dopijaniem ciepłej (wciąż jeszcze)
kawy, samotnością i „niedostrzeżonym wrastaniem w ciemność”. Poetka stawia
zatem czytelnika w pozycji pomiędzy dwoma światami i nawet lektura całej
książki nie pozwoli nam jednoznacznie stwierdzić, który jest bardziej prawdziwy
i namacalny.
Wydaje się, że doskonałym sposobem na
określenie kondycji podmiotu lirycznego wyłaniającego się z wersów są słowa z
wiersza „rzeźbiarz”, sprawiające wrażenie autobiograficznych:
„(,,,)
pachnie oliwą i gliną
w tle okna z
widokiem na chmury
mistrz mówi
że wyrzeźbił ją
w lęk”
Podmiot liryczny jest tutaj zarazem
oliwą, czyli płynem konserwującym i szlachetnym ale także gliną, w której można
dowolnie rzeźbić, choć z czasem się kruszy. Widok na chmury świadczyć może o
nadchodzącym przemijaniu, co przejawia się w wieńczącym wiersz lęku. Lektura
wierszy nie wskazuje jednak na lęk, który możemy konkretnie nazwać, nie jest to
także żadna histeria, to raczej zwykły ludzki niepokój, że to co piękne i
ulotne musi kiedyś zniknąć. Autorka jest w swoich tekstach opatulona lękiem,
który jednak nie paraliżuje.
Świat ukazany w wierszach nie jest tak
naprawdę światem zewnętrznym a raczej emanacją podmiotu lirycznego, jest to
świat potencjalny, niejako wymarzony ale nie wykreowany a naturalny. Teksty nie
sprawiają zazwyczaj wrażenia silących się na jakieś pouczenia, czasem tylko
niespodziewane pointy pokazują, że autorka pod przykrywką zwykłych lub
niezwykłych obrazów przemyca coś więcej, odsłania rąbek drugiego dna.
Światy u Sokołowskiej są spokojne i
ułożone, ale można odnieść wrażenie, że są one nadgryzane czymś od wewnątrz, co
jeszcze się nie wydostało ale póki co szuka drogi wyjścia. Ten podskórny
niepokój można odnaleźć w wierszu „studnia jest coraz głębsza” :
„(…)gdy wróci
noc złamie
wiosło na lodowatym świcie
znów trzeba
będzie przełamywać brzask
wierszem
sufitu
w studnię”
` Powracamy
tutaj do początku zbioru, przepychania się jasności z ciemnością ukazane w
formie walki – „złamać”, „przełamywać” a tytułowa studnia jest coraz głębsza, co
można zinterpretować, że podmiot liryczny sam, nieświadomie pomaga ją zgłębiać,
aby uwolnić coś złego, ale niedookreślonego.
Rzeczywistość tych wierszy (a może
nierzeczywistość) nie jest jednolita i nie można tych tekstów umiejscowić w
określonej przestrzeni – jest to ulica i peron ale także łąka i las. Wiersze, w
których pojawia się ulica i miasto są ciemniejsze i stonowane, wyrażają tę
drugą stronę, która miarowo nadchodzi. Tymczasem te drugie „zieleńsze” dają
nadzieję, że sielanka wciąż trwa, choć „(…) wiatr tu posprząta, deszcz zmyje
zieleń, zieleń zmyje deszcz” – wiersz „oko jarzębiny”.
W
pewnym momencie w narracji pojawiają się wątki religijne. Nie jest to jednak,
ani żadna doktryna ani nawet myśl, ale jakby uzupełnienie świata, wypełnienie
go potrzebnym duchem, powietrzem do oddychania. Pierwszy raz bóg pojawia się
nieco niespodziewanie i z małej litery w wierszu „w ogródku hospicjum”, później
jego obecność jest już stale wyczuwalna, ale jakby mimochodem.
Moment,
kiedy wiara i podmiot liryczny stykają się ze sobą najmocniej można zauważyć w
wierszu „anioł opatrzności”:
„o świcie
dokładnie ściera ślady
słodki
kłębek włosów z podłogi
zamyka
książkę o sobie
odkładając
na miejsce (…)
czasem tylko
z pośpiechu (…)
zostaje
wgniecenie po łzie
i linie papilarne
mgły
nie wpisane
w żaden pesel”
te słowa brzmią jak credo, poddanie się nieuchronnemu
i jakby utrata wiary w tytułowego anioła opatrzności a zarazem w całą religię.
Wiersze autorki traktują o ciągłej
walce metaforycznej ciemności z jasnością, bo nawet nie dobra ze złem. Tutaj
nic nie jest wprost ani oczywiste, mnogość odniesień nie pozwala na
jednoznaczną opinię, czy faktycznie mówimy głównie o miłości i samotności. W
pierwszej chwili można odnieść przekonanie, że są to wiersze o przemijaniu,
jednak po głębszej lekturze można stwierdzić, że traktują o trwaniu, a jeśli to
co trwa nie jest widoczne gołym okiem, to należy to stworzyć i pielęgnować, aby
nie ulegać wrażeniu, że może go naprawdę nie być.
Taka nadzieja przebija już w tytule wiersza „gdy
jednym ruchem skrzydła motyla powodujesz trzęsienie ziemi”
„nie wiem
czy jeszcze kiedyś odnajdę
tę
bezgraniczną ufność (…)
gdy oczyma
deszczu liczę w górze
rozrzucone
kości rozdzieram usta (…)
aż
czerwienieją gwiazdy
w ślicznych
imionach aniołów
z tego
dotyka składam dzień i milczę”
Mamy zatem do czynienia z chęcią
przywrócenia takiej dziecięcej wręcz ufności (typowej dla dzieci lub głupców),
pomimo „rozrzuconych kości”, które mogą symbolizować rozczarowania czy wręcz
poważne katastrofy życiowe. Zarazem, to „imiona aniołów” pozwalają „złożyć
dzień” i trwać w milczeniu, które oznacza przecież mądrość.
Autorka często przykłada lupę i zbliża
się do drobnych spraw i przedmiotów, jakby za ich pomocą chciała dotknąć lub
opisać to, co często wymyka się naszemu niedoskonałemu językowi. W wierszu
„listopad w lesie” mamy przykłady czegoś, o czym trudno na codzień pomyśleć. Są
to próby uchwycenia tego, co niezauważalne jak „spojówki ptaka”, tego co
nieuchwytne jak „sierść wiewiórki” albo tego, co można sobie tylko wyobrazić
lub wykoncypować jak „wydłubane oczy szyszek”.
Podmiot liryczny usadowiony we własnym
świecie nie jest jednak oazą spokoju i daje się ponieść stworzonemu klimatowi
nadchodzącego zagrożenia. Podmiot liryczny przedstawia się wręcz jako
„obłąkany” i „wariatka”:
„balasty”
(…) co mam
robić nike
po ścięciu
głowy rąk pięt
z fragmentem
torsu na dziobie okrętu
by nie był
balastem wbijam szpikulec w pierś (…)
wiem i nie
wiem nike
jak
przekonać wariatkę żeby nie bolało
kiedy
odwracasz się i odchodzisz
aby nigdy
więcej nie być samą”
Można odnieść wrażenie zbliżenia się do
„ciemnej strony”, chęcią uwolnienia od świata, aby nie być więcej dlań
ciężarem. Z drugiej jednak strony, podmiot liryczny rozmawia z Nike – boginią
zwycięstwa, a ściślej z Nike z Samotraki, która prawdopodobnie ozdabiała dziób
statku. Posąg nie zachował jednak głowy, zatem rozmowę z nią można potraktować stricte i obustronnie jako emocjonalną
wymianę zdań, gdyż podmiot liryczny jest także „wariatką”. Można chyba stwierdzić,
że wręcz chce pozbawić się bezboleśnie głowy i postawić na same uczucia, a
przez to stać się zwycięską jak Nike. Tytułowymi balastami poddanymi
poświęceniu są głowa i kończyny, wszystko to, czym możemy kształtować i
kontrolować świat. Czy jednak warto aż tak poświęcać się dla miłości?
Zwróćmy jeszcze uwagę na tytuł zbioru,
gdyż „Szelki bezpieczeństwa” są dość specyficznym zestawem słów. Szelki są
domeną mężczyzn i są bardziej rozciągliwe niż pas czy pasy, z którymi kojarzy
się poczucie bezpieczeństwa. Brak szelek oznacza pewne odsłonięcie czy wręcz
śmieszną nagość. Podmiot liryczny rozciąga się w wierszach, wykazując często
znaczne wahania nastrojów, nie przekraczając jednak pewnej granicy
rozciągliwości, po której nastąpiłoby pęknięcie. Warto przy tym wspomnieć, iż
zestaw pozbawiony jest przecinków i dużych liter – nawet bóg i nike nie
wyrastają ponad wszystko inne a brak przecinków wskazuje na pewną nieustanność,
kolej losów.
Tomik
wymaga kilkukrotnego przeczytania, aby dobrze poznać świat zawieszony (czy może
podwieszony) na „szelkach bezpieczeństwa”. Nie ma tutaj konkretnych wskazówek
ani pouczeń, odbiór w dużej mierze jest
zależny od własnej wrażliwości, doświadczeń i oczytania. Wart jest jednak z
pewnością zapoznania i refleksji.
Ku której ze stron skłania się autorka?
Niech pewną formą wskazówki, a może i zachętą, będą ostatnie słowa z ostatniego
wiersza:
„oda do Mickiewicza”
(…) jeszcze
nieme słówko na pożegnanie
jestem twoją
nocą i jak noc upiorna
nie pozwolę
ci odejść;