29 gru 2012

Kilka wierszy Darii Dziedzic


Tryptyk:

Przed i po


Nadal jest i wpływa przez otwarte okno.

Póki ktoś nie przetnie drogi,
zostaje między wierszami a prozą
najzupełniej niepowtarzalną

twarzą śpiącej,
twarzą madonny,
twarzą dziwki.

Patrzymy na nią jak zahipnotyzowani
i nie potrafimy wypowiedzieć
prostego
kocham cię,
kocham jak irlandię,
kocham jak whisky.

Jakby słowa były trocinami,
plamą po oleju silnikowym,
spermą na prześcieradle

z paryskiego motelu.
jakby ciemność była tylko błędnym
kołem lub wieżą ciśnień.

Ostatni raz patrzę na nią kątem oka,
w którym zamiast łez, słupek
rtęci wskazuje minus dwadzieścia
stopni między tobą
a mną,

coraz więcej pustych butelek.
pod nogami znika przyciąganie,
odnajdujesz punkt zero,

ciekły asfalt.
Pozwala na to lekkie pióro,
wyobraźnia i kac.


W trakcie

Wyobraźnia, kac i lekkie pióro
powodują wzrost ciśnienia.
Teraz jestem strzelistą wieżą,
w której wnętrzu lęgną się
mroczne korytarze,
kręcone schody
i balkon.

Jak co rano
stoisz na nim z papierosem.
Wciągasz do płuc
tytoniowego boga,

nie pozostaję dłużna,
więc choć raz mamy ze sobą
coś wspólnego na przemiał.
Jesteśmy gotowi

do skoku. Zaczynasz wkładać
kominiarkę. Nikt cię nie rozpozna
po chodzie i zapachu. Stopy
przemyłeś octem. Możesz iść
i wejść głębiej.

Rozbieram się, tylko
nie ze snów,
coś musi być we mnie moje.

NA WŁASNOŚĆ

Coś musi być we mnie moje,
niekoniecznie krew, tylko miasto,
nasiąknięte feerią świateł. Żyły,
kanały, wypchane szczurami,
pulsują gwałtownie. To jest we mnie,
jeśli chcesz, zabierz,

wymień na jezioro,
góry i las.
Może będę oddychać spokojniej.
Bez gruzów w płucach,

bez kurzu. Zabierz pełnię,
wypełnij pustkę, by znów była pełnią,
tylko tyle. Coś w zamian
musi zostać i skwierczeć w upalny dzień lata.
Zaufaj, jeśli zabierzesz ze mnie miasto,

pojawi się milczenie. Będzie nadal
i wpłynie przez otwarte okno.
To we mnie, reszta
się nie liczy, więc śpij. A ja
jeszcze poczytam do snu.

śpiączka

po trzech dniach pobytu u ciebie
przemieszczam się w nową formę. daleko
do ideału, którym nie będę nigdy i nie zamierzam

być poetą. kiedy piszę wiersze, coś kłuje w płucach
i pluję krwią. potem sondowanie,
eksperymenty. pierwszy sen w kroplówce.

ta zima nigdy się nie skończy.
przetrwa ciężkie operacje na otwartym
sercu. poezja to zagrożenie, igła w ciele.

kto jeszcze tak czuje, niech spojrzy w oczy,
oddali ode mnie wszystkie inspiracje.

25 gru 2012

Thriller prowincjonalny. Recenzja "Pokłosia"


„Pokłosie” w reżyserii Władysława Pasikowskiego było filmem oczekiwanym z dwóch powodów. Po pierwsze, scenariusz miał dotykać spraw niezwykle delikatnych i kontrowersyjnych, jaką były relacje polsko – żydowskie w czasie wojny oraz współczesny stosunek Polaków do Żydów. Po drugie, była to pierwsza pełnometrażowa produkcja reżysera i scenarzysty od jedenastu lat. Wraz z premierą, która miała miejsce 9 listopada 2012 roku, rozpoczęła się ogólnokrajowa debata, która z pewnością zachęciła wiele osób do odwiedzenia kin.

Film opowiada o losach dwóch braci - Józefa (Maciej Stuhr) i Franciszka (Ireneusz Czop), którzy będą musieli stawić czoło trudnej prawdzie i niemniej trudnym sąsiadom. Jeden z nich właśnie wrócił z Ameryki, co nie wywołuje entuzjazmu u młodszego, który wszedł w bliżej jeszcze nieokreślony zatarg z okolicznymi autochtonami. Franciszka niemiło powitały również rodzinne strony, gdy po krótkiej leśnej eskapadzie stwierdził brak podręcznego bagażu pozostawionego na drodze (skąd taka ufność czy lekkomyślność u człowieka wracającego z USA?). Niebawem braterski konflikt wejdzie w kolejną fazę, gdy okaże się, że Józef rozmontował gminną drogę z żydowskich macew, które umieścił potem na własnym polu. Zderzenie z lokalną społecznością wisi już na końcu włosa ale prawda, która nadejdzie okaże się straszniejsza od wyzwisk, pięści i morderczych spojrzeń.


Obraz został nakręcony z konwencji thrillera – mroczna wieś, pomroczni mieszkańcy przez chwilę nawet podobni do zombie (nocna scena przy kościele) a ponadto odpowiednia muzyka i gatunkowy klimat - w czym zasługa zdjęć Pawła Edelmana. Pod tym względem trudno jest znaleźć jakieś mankamenty i intencja połączenia ciężkiej tematyki z ciężkim klimatem wydaje się uzasadniona. Gorzej jest niestety z potraktowaniem tematu czyli scenariuszem i dialogami. Pasikowski daleki jest od wysokiej formy z czasów „Krolla” czy „Psów”. We wczesnych latach 90. stał się reżyserem kultowym nie tylko z powodu tematyki, którą niechętnie podejmowali inni ale także z powodu żywego tekstu, który w ustach bohaterów nabierał autentyczności. W „Pokłosiu” najbardziej wiarygodni są odtwórcy ról starych ludzi, zarówno pod względem używanego języka jak i zachowania. Swoje trzy grosze wtrącili również Jerzy Radziwiłowicz (w roli proboszcza) i Zbigniew Zamachowski (jako komendant lokalnego posterunku). Mieszane uczucia mam w stosunku do kreacji Macieja Stuhra, gdyż trudno uwierzyć mi w motywy postępowania jego postaci, z kolei figura Ireneusza Czopa zbyt często trąci sztucznością. Scenarzysta nie dał też szans poznać bliżej osobowości księdza Pawlaka (odtwarzanego przez Andrzeja Mastalerza), który zdaje się być przywódcą duchowym mieszkańców niezadowolonych z postawy młodszego Kaliny. Mogę jedynie spekulować, że jest on symbolem całego Kościoła, który najchętniej przecież zamiótłby całą sprawę pod dywan (czy raczej pod ziemię).

Źródło: natemat.pl

Największą bolączką tego filmu jest jednak przewidywalność. Dla osoby zainteresowanej taką tematyką scenariusz zmierza po wykształconych koleinach i można stosunkowo łatwo zorientować się, co wydarzy się w kolejnej istotnej scenie. Widać wyraźnie, że Pasikowski posiłkował się garściami wydarzeniami z Jedwabnego a kulminacyjne zdarzenie brnie w groteskę, jakby reżyser chciał dodać zbyt dużo gazu i wybił pedałem dziurę w podłodze, przez co stracił kontrolę na pojazdem. Przemiana obu bohaterów nie przekonuje mnie do końca. Odważnego  i konsekwentnego ogarnia strach wskutek zderzenia z brzydką prawdą, a strachliwy i ugodowy znajduje pokłady dodatkowych sił. Mogę to jednak uzasadniać większą wrażliwością Józefa od dość nieokreślonego psychologicznie Franciszka.

Obrazowi brakuje większej wielowymiarowości, której zawsze oczekuje od filmów, które pragną dotykać skomplikowanej historii i wstrząsać umysłami. Polska wieś jawi się tutaj jak ze standardowego wyobrażenia mieszkańców Zachodu – jest ciemno, smutno, sporo agresji i zakłamania. Ja doskonale wiem, że są tacy ludzie i znam ich język, którzy będą nienawidzić Żydów z definicji, choć sami nigdy żadnego nie widzieli i chyba nie zobaczą. Niemniej, przerysowanie jest często zbyt duże, jakby autor specjalnie chciał zadrażnić i wywołać falę kontrowersji. Rozumiem taki zabieg, gdyż czasem tylko włożenie noża w starą i nieestetyczną ranę, o której nie chcemy już pamiętać, pozwoli zacząć mówić o czymś jasno i szczerze. Z drugiej strony, odnoszę wrażenie, że jest to zasadniczo propozycja dla szerokich mas konsumenckich, które Pasikowski bardzo chce oświecić i podrapać po policzkach. Cóż, w końcu zawsze był twórcą popkulturowym a nie filozofem kina.

Przyjmując pewne kryteria obraz mogę potraktować jako bardzo dobrze zrealizowany „produkcyjniak”, którego zadaniem było postraszyć (w warstwie thrillera) jak i zmusić do rachunku sumień i być może spowiedzi (na gruncie społeczno-politycznym). Bardzo trudno było mi ocenić ten film, gdyż wiem, że historia nie lubi uproszczeń na jakie, siłą rzeczy, pozwala sobie kino. Zarazem, były w nim momenty prawdziwe i mówiące coś istotnego o ludzkiej złej naturze, która nie zna podziału na narodowości. Nie wiem, czy ten film coś zmieni, ale mam nadzieję, że wywoła modę na obrazy, które będą podejmowały tematy z naszej pogmatwanej historii, bez nadmiernego naginania się do gustów i umysłów szerokiej publiczności.
Jedenaście lat przerwy w kręceniu pełnego metrażu to okres bardzo długi dla reżysera i widać, że stracił on nieco czucie w palcach, ale mam nadzieję, że jeszcze nie stracił go na dobre.

                                                                                   

21 gru 2012

Grudniowa "sZAFa"


W grudniowym numerze kwartalnika literacko-artystycznego „sZAFa” można znaleźć m.in. kilka moich tekstów. klucz do sZAFy


30 paź 2012

Sekundy od realizmu. Recenzja "Hiperrealistycznych minut" Janiny Barbary Sokołowskiej


     Przedmiotem niniejszej recenzji jest tom wierszy „Hiperrealistyczne minuty” wydanego w 2011 roku w Rudzie Śląskiej. Autorką zbioru jest Janina Barbara Sokołowska.


Trzeba stwierdzić na wstępie, że nie sposób uciec od porównań z tekstami zawartymi w tomiku „Szelki bezpieczeństwa”. Między oboma zbiorami istnieje wyraźna więź i  nieodparte poczucie kontynuacji przyjętej drogi twórczej. Niemniej, wiersze zawarte w recenzowanym tomie przynoszą odmienne refleksje. Książkę otwiera wiersz o gołębiach, utożsamianych z czymś czystym ale i nadzwyczaj wiernym i przywiązanym do właściciela. Nie mamy tutaj jednak jednoznacznego komunikatu, bo gołębie pojawiają się zarówno na „zimowych skwerkach” czy „kościelnych dzwoneczkach” ale i w „zatęchłych kontenerach”. Ich „wszędobylstwo”, jak pisze sama autorka, zostaje na sam koniec skonfrontowane ze słowami „matka mówiła że to wyobraźnia i ciepłą wodą zmywała parapet”. Czytelnik nie ma więc jasnej wykładni co jest prawdą a co imaginacją i pozostaje zdany sam na siebie.  Takie są też wiersze w tym zbiorze. Gołąb pojawia się także później w utworze „dzisiaj”:

„rozpalam szczapy strzelają w górę
nie wierzę własnym oczom
           gołąb;”

czyli ptak pokoju, który wychodzi z płomieni albo się w nich spala (gołąb jak feniks), jako metafora początku końca. Lektura tomu pozwala także zauważyć, iż słowo „sól” jest istotne w poezji Sokołowskiej. Sól, która oczyszcza ale i odstrasza to co złe – pojawia się dość często w „Szelkach bezpieczeństwa” ale i tutaj odnajduje swoje właściwe miejsce.
Więcej jest także tutaj wierszy, posiadających bezpośrednie odniesienia do rzeczywistych wydarzeń. Więcej jest chęci i prób wyjaśniania, niż w nieco późniejszych „Szelkach bezpieczeństwa”. To już nie są tylko pieczołowicie budowane dwa światy, ale baczne i precyzyjne przyglądanie się realności. Tak też należy odczytywać tytuł zbioru. Autorka stara się malować hiperrealistyczne obrazy za pomocą słów, jak np. „jeden z dziesięciu tysięcy wierszy o katastrofie smoleńskiej”, „obóz mauthausen auschwitz” czy „telewizja na sprzedaż”i:

„(…) potem ktoś zwymiotuje do muszli
kulturalnie po drugiej stronie ekranu
a za krew na rękach otoczy się mirem;
gdy już wszystko zostanie pomalowane
telewizor wyłączony z kontaktu okaże się
że on kocha rodzinę kwiaty i dzieci (…)”

Podmiot liryczny w tym wierszu jest aż nad wyraz prawdziwy i dosadny. Autorka podejmuje wprost problem mediów elektronicznych, które przyczyniają się do swego rodzaju rozszczepienia osobowości i sprzyjają zafałszowaniu życia. Z kolei wiersz o Smoleńsku jest nienachalny i apolityczny, próbując jedynie uchwycić nagłość i potęgę śmierci, która jest „goła jak święty turecki” a ci co zginęli „w gruncie rzeczy wolni wracają do domu”. W tekście o obozach są wyraziście nakreślone sytuacje z mengele, dziewczyną i chłopcem a puenta wskazuje wprost, iż „niebo często nie odróżnia dnia od nocy”.
Można też uchwycić stosunek autorki do spraw ostatecznych, jak w wierszu „hiperrealistyczny sąd ostateczny”:

„(…) czy wierzę w czyściec piekło raj – trudno wierzyć w coś
czego nie rozumiem lecz mówię tak;
oto idealna brzydota życia; skażcie mnie na wieczna brzydotę;”

Podmiot liryczny bezradnie rozkłada ręce i otwarcie przyznaje się do swojej niewiedzy. To swego rodzaju manifest twórcy, który uznaje, że jego środki poznawcze są zbyt ubogie w stosunku do spraw ostatecznych, ale gdyby miał już coś powiedzieć na ten temat, kojarzą mu się one z… brzydotą. Można zatem przyjąć, że życie doczesne jest jedynym istniejącym pięknem, które należy szczególnie doceniać – carpe diem!
Ciekawym wierszem odbiegającym od innych jest „nie uogólniając nie razi już bylejakość”:

„sugestia
żeby nie pisać wierszy trudnych;
kolega mówi że najbliżej fizjologii (…)
Ten kolega kolegi mówi że człowiek
poezją się nie naje bo to nie komuna i meblościanka
nie zalega na całej powierzchni horyzontu mdwa;
a na dzisiejszej szynce szkoda strzępić język;”

Tutaj mamy przykład podjęcia się odwiecznego tematu – stosunku poety do pisania. „Kolega” z wiersza zdaje się mieć rację, że im bliżej fizjologii tym bliżej prawdy (kłania się hiperrealizm), ale zarazem podmiot liryczny trafnie kontruje to stwierdzenie słowami zgrabnie łączącymi „język” - jako atrybut pisarza z szynką - jakże zbliżoną w obecnych czasach przez swoją powszechność i gorszą jakość do niskiej fizjologii. Jest jeszcze jeden wiersz o „męce twórczej” gdy w „modlitwie poetów” podmiot liryczny wprost konstatuje:

„natchnienie to podobno taki nagły stan
trzeba mieć długopis w pogotowiu
bo odfrunie jak komar nie nasycony krwią (…)”

Wena jako szkodnik, który wysysa płyn fizjologiczny, nieomal odbierając siły fizyczne i witalność a stan tworzenia jako utrata krwi, czyli poniekąd części samego siebie.
Klimat w wierszach zawartych w „Hiperrealistycznych minutach” jest bardziej rozrzedzony, trudniej o wyczucie porządku, choć nie ma się poczucia chaosu. Paradoksalnie, pomimo swojego naznaczonego hiperrealizmu trudniej się w tych wierszach oddycha niż w „Szelkach bezpieczeństwa”.
Forpocztę nastroju wypełniającego późniejszy tom można odnaleźć w tekście „czekanie jak umieranie czyli miłość bezwarunkowa” :

„(…) trzeba tylko pamiętać o pilnowaniu pieca stygnącego do połowy
wyrzucić wyszczerbione łyżki aby nie czuć ile jeszcze przed nami
zmieścić się w jednym słowie (…)
przecież tu chodzi tylko o cud”

Mamy tutaj spokojne pogodzenie się z przemijaniem i troską, aby coś po nas jednak pozostało. Choćby to jedno słowo (jakże istotne dla pisarza), które będzie już prawdziwie dotykalnym cudem.
W tym zestawie nie rysuje się jeszcze podział na dwa światy wyraźny w zbiorze późniejszym. Jest to dopiero jakby przymiarka, autorka jest tutaj bardziej zaangażowana w rzeczywistość, chce jeszcze interweniować a nie pozwalać światu „dziać się” i toczyć w wybranym kierunku.
Tom kończy poemat „jerozolima, skrawek ziemi” - chyba najlepszy przykład założonego hiperrealizmu a zarazem swoisty hołd:

„tak; boję się pytać co to jest człowiek (…)
oto wśród gwiazd rzucona rękawica
lecz nie śmiem jej podnieść i szybko przywykam (…)
tak; boję się pytać co to jest niebo”

Strach przed pytaniami o kondycję człowieka czy o niebo (to pytanie pada już wcześniej) świadczą o tym, że autorka pragnie jedynie przybliżyć lupę obserwatora możliwie najbliżej, ale nie zamierza przekraczać pewnego Rubikonu, po którym musiałaby ważyć słowa po aptekarsku lub nawet zamilczeć. Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na wiersz „obieranie cebuli”:

„odkąd nie ma ciebie
chodzę w sukienkach cebuli które boję się zdjąć;
(…) ten szum
spadających obierek
to deszcz
deszcz bębni w cebulowe pole;”

Pierwszy wers przywodzi na myśl znany tekst Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej a i cała jego wymowa jest mu bliska. Obieranie cebuli przynosi łzy a podmiot liryczny uparcie unika zdjęcia „sukienek z cebuli”, choć gdy już pojawia się wieloznaczny deszcz widzimy cebulowe pole, pełne warstw interpretacyjnych jak wiele wierszy w tym zestawie.
Warto jeszcze nadmienić, że autorka traktuje pojęcie hiperrealizmu bardzo subiektywnie. Nie ma zamiaru niczym epatować czytelnika, choć potrafi być czasem dosadna i nie unika ostrych słów. Ciekawą sprawą dla odbiorcy może być własne skonfrontowanie zawartości obu tomików i wyczucie zmiany nastroju, pomimo tego, że wiersze te dzieli dość niewielka różnica czasowa.


24 paź 2012

Świat zawieszony na szelkach. Recenzja "Szelek bezpieczeństwa" Janiny Barbary Sokołowskiej


„Szelki bezpieczeństwa” to tytuł drugiego wydania tomiku Janiny Barbary Sokołowskiej. Zbiór zawiera czterdzieści sześć wierszy a w stosunku do pierwotnej publikacji, tom wydany w 2012 roku w Rudzie Śląskiej został poszerzony o kilka nowych tekstów.


Już pierwsze dwa wiersze można śmiało potraktować jako dobrze wprowadzające w podejmowaną przez autorkę tematykę. Książka rozpoczyna się dosłownie miłością i jasnością utożsamianymi z dniem. Zarazem, już drugi tekst studzi tę afirmację powolnym dopijaniem ciepłej (wciąż jeszcze) kawy, samotnością i „niedostrzeżonym wrastaniem w ciemność”. Poetka stawia zatem czytelnika w pozycji pomiędzy dwoma światami i nawet lektura całej książki nie pozwoli nam jednoznacznie stwierdzić, który jest bardziej prawdziwy i namacalny.
Wydaje się, że doskonałym sposobem na określenie kondycji podmiotu lirycznego wyłaniającego się z wersów są słowa z wiersza „rzeźbiarz”, sprawiające wrażenie autobiograficznych:

„(,,,) pachnie oliwą i gliną
w tle okna z widokiem na chmury

mistrz mówi że wyrzeźbił ją
w lęk”

Podmiot liryczny jest tutaj zarazem oliwą, czyli płynem konserwującym i szlachetnym ale także gliną, w której można dowolnie rzeźbić, choć z czasem się kruszy. Widok na chmury świadczyć może o nadchodzącym przemijaniu, co przejawia się w wieńczącym wiersz lęku. Lektura wierszy nie wskazuje jednak na lęk, który możemy konkretnie nazwać, nie jest to także żadna histeria, to raczej zwykły ludzki niepokój, że to co piękne i ulotne musi kiedyś zniknąć. Autorka jest w swoich tekstach opatulona lękiem, który jednak nie paraliżuje.
Świat ukazany w wierszach nie jest tak naprawdę światem zewnętrznym a raczej emanacją podmiotu lirycznego, jest to świat potencjalny, niejako wymarzony ale nie wykreowany a naturalny. Teksty nie sprawiają zazwyczaj wrażenia silących się na jakieś pouczenia, czasem tylko niespodziewane pointy pokazują, że autorka pod przykrywką zwykłych lub niezwykłych obrazów przemyca coś więcej, odsłania rąbek drugiego dna.  
Światy u Sokołowskiej są spokojne i ułożone, ale można odnieść wrażenie, że są one nadgryzane czymś od wewnątrz, co jeszcze się nie wydostało ale póki co szuka drogi wyjścia. Ten podskórny niepokój można odnaleźć w wierszu „studnia jest coraz głębsza” :

 „(…)gdy wróci
noc złamie wiosło na lodowatym świcie
znów trzeba będzie przełamywać brzask
wierszem sufitu
w studnię”

`           Powracamy tutaj do początku zbioru, przepychania się jasności z ciemnością ukazane w formie walki – „złamać”, „przełamywać” a tytułowa studnia jest coraz głębsza, co można zinterpretować, że podmiot liryczny sam, nieświadomie pomaga ją zgłębiać, aby uwolnić coś złego, ale niedookreślonego.
Rzeczywistość tych wierszy (a może nierzeczywistość) nie jest jednolita i nie można tych tekstów umiejscowić w określonej przestrzeni – jest to ulica i peron ale także łąka i las. Wiersze, w których pojawia się ulica i miasto są ciemniejsze i stonowane, wyrażają tę drugą stronę, która miarowo nadchodzi. Tymczasem te drugie „zieleńsze” dają nadzieję, że sielanka wciąż trwa, choć „(…) wiatr tu posprząta, deszcz zmyje zieleń, zieleń zmyje deszcz” – wiersz „oko jarzębiny”.
            W pewnym momencie w narracji pojawiają się wątki religijne. Nie jest to jednak, ani żadna doktryna ani nawet myśl, ale jakby uzupełnienie świata, wypełnienie go potrzebnym duchem, powietrzem do oddychania. Pierwszy raz bóg pojawia się nieco niespodziewanie i z małej litery w wierszu „w ogródku hospicjum”, później jego obecność jest już stale wyczuwalna, ale jakby mimochodem.
            Moment, kiedy wiara i podmiot liryczny stykają się ze sobą najmocniej można zauważyć w wierszu „anioł opatrzności”:

„o świcie dokładnie ściera ślady
słodki kłębek włosów z podłogi
zamyka książkę o sobie
odkładając na miejsce (…)
czasem tylko z pośpiechu (…)
zostaje wgniecenie po łzie
i linie papilarne mgły

nie wpisane w żaden pesel”

te słowa brzmią jak credo, poddanie się nieuchronnemu i jakby utrata wiary w tytułowego anioła opatrzności a zarazem w całą religię.

            Wiersze autorki traktują o ciągłej walce metaforycznej ciemności z jasnością, bo nawet nie dobra ze złem. Tutaj nic nie jest wprost ani oczywiste, mnogość odniesień nie pozwala na jednoznaczną opinię, czy faktycznie mówimy głównie o miłości i samotności. W pierwszej chwili można odnieść przekonanie, że są to wiersze o przemijaniu, jednak po głębszej lekturze można stwierdzić, że traktują o trwaniu, a jeśli to co trwa nie jest widoczne gołym okiem, to należy to stworzyć i pielęgnować, aby nie ulegać wrażeniu, że może go naprawdę nie być.
Taka nadzieja przebija już w tytule wiersza „gdy jednym ruchem skrzydła motyla powodujesz trzęsienie ziemi”

„nie wiem czy jeszcze kiedyś odnajdę
tę bezgraniczną ufność (…)
gdy oczyma deszczu liczę w górze
rozrzucone kości rozdzieram usta (…)
aż czerwienieją gwiazdy
w ślicznych imionach aniołów

z tego dotyka składam dzień i milczę”

Mamy zatem do czynienia z chęcią przywrócenia takiej dziecięcej wręcz ufności (typowej dla dzieci lub głupców), pomimo „rozrzuconych kości”, które mogą symbolizować rozczarowania czy wręcz poważne katastrofy życiowe. Zarazem, to „imiona aniołów” pozwalają „złożyć dzień” i trwać w milczeniu, które oznacza przecież mądrość.
Autorka często przykłada lupę i zbliża się do drobnych spraw i przedmiotów, jakby za ich pomocą chciała dotknąć lub opisać to, co często wymyka się naszemu niedoskonałemu językowi. W wierszu „listopad w lesie” mamy przykłady czegoś, o czym trudno na codzień pomyśleć. Są to próby uchwycenia tego, co niezauważalne jak „spojówki ptaka”, tego co nieuchwytne jak „sierść wiewiórki” albo tego, co można sobie tylko wyobrazić lub wykoncypować jak „wydłubane oczy szyszek”.
Podmiot liryczny usadowiony we własnym świecie nie jest jednak oazą spokoju i daje się ponieść stworzonemu klimatowi nadchodzącego zagrożenia. Podmiot liryczny przedstawia się wręcz jako „obłąkany” i „wariatka”:

„balasty”
(…) co mam robić nike
po ścięciu głowy rąk pięt
z fragmentem torsu na dziobie okrętu
by nie był balastem wbijam szpikulec w pierś (…)
wiem i nie wiem nike
jak przekonać wariatkę żeby nie bolało
kiedy odwracasz się i odchodzisz
aby nigdy więcej nie być samą”

Można odnieść wrażenie zbliżenia się do „ciemnej strony”, chęcią uwolnienia od świata, aby nie być więcej dlań ciężarem. Z drugiej jednak strony, podmiot liryczny rozmawia z Nike – boginią zwycięstwa, a ściślej z Nike z Samotraki, która prawdopodobnie ozdabiała dziób statku. Posąg nie zachował jednak głowy, zatem rozmowę z nią można potraktować stricte i obustronnie jako emocjonalną wymianę zdań, gdyż podmiot liryczny jest także „wariatką”. Można chyba stwierdzić, że wręcz chce pozbawić się bezboleśnie głowy i postawić na same uczucia, a przez to stać się zwycięską jak Nike. Tytułowymi balastami poddanymi poświęceniu są głowa i kończyny, wszystko to, czym możemy kształtować i kontrolować świat. Czy jednak warto aż tak poświęcać się dla miłości?
Zwróćmy jeszcze uwagę na tytuł zbioru, gdyż „Szelki bezpieczeństwa” są dość specyficznym zestawem słów. Szelki są domeną mężczyzn i są bardziej rozciągliwe niż pas czy pasy, z którymi kojarzy się poczucie bezpieczeństwa. Brak szelek oznacza pewne odsłonięcie czy wręcz śmieszną nagość. Podmiot liryczny rozciąga się w wierszach, wykazując często znaczne wahania nastrojów, nie przekraczając jednak pewnej granicy rozciągliwości, po której nastąpiłoby pęknięcie. Warto przy tym wspomnieć, iż zestaw pozbawiony jest przecinków i dużych liter – nawet bóg i nike nie wyrastają ponad wszystko inne a brak przecinków wskazuje na pewną nieustanność, kolej losów.
            Tomik wymaga kilkukrotnego przeczytania, aby dobrze poznać świat zawieszony (czy może podwieszony) na „szelkach bezpieczeństwa”. Nie ma tutaj konkretnych wskazówek ani pouczeń, odbiór w  dużej mierze jest zależny od własnej wrażliwości, doświadczeń i oczytania. Wart jest jednak z pewnością zapoznania i refleksji.
Ku której ze stron skłania się autorka? Niech pewną formą wskazówki, a może i zachętą, będą ostatnie słowa z ostatniego wiersza:

„oda do Mickiewicza”

(…) jeszcze nieme słówko na pożegnanie
jestem twoją nocą i jak noc upiorna
nie pozwolę ci odejść;


13 sie 2012

„Nie wiem co się stało”


To najczęstsza obrona naszych faworytów na Igrzyska a zarazem niedoszłych medalistów. Jeden po nieudanych kwalifikacjach zażądał kary a drugi chciał rzucić się z Big Bena do Tamizy. Naprawdę szkoda, że takiego poświęcenia nie wykazywali podczas startów. Ja także nie wiem co się stało, że Węgry i Czechy mające około 10 mln ludności zdobywają odpowiednio osiem i cztery złote medale. Odniosłem niepokojące wrażenie, że wielu uznaje, że w tych najważniejszych zawodach najistotniejsza jest siła mięśni czy gibkość, tymczasem głowa to tylko dodatek drugiej kategorii. Nasz kajakarz (aktualny Mistrz Świata i Europy) zdobywając swoje tytuły pływał sobie spokojnie, bo nikt go nie nagabywał, nikt nie widział w nim faworyta a transmisji w jego zwycięstw nigdzie nie dało się uświadczyć. Gdy przyszły Igrzyska spalił się jak na panewce i dodał zamroczony klęską, że woda była za ciężka.  Gdzie zatem tkwi problem, że kolejne Igrzyska przynoszą coraz słabsze rezultaty? Z jednej strony są związki sportowe, które po części tkwią jeszcze w czasach PRL a działacze wożą się za publiczne pieniądze po całym świecie i wciąż nie potrafią zrozumieć, że to oni są dla sportowców a nie sportowcy dla nich (przykład ze związku podnoszenia ciężarów). Z drugiej strony, dzieci i młodzież nie garną się do sportu, szczególnie do takiego, gdzie trzeba wykazać się siłą, konsekwencją i charakterem. Mam tutaj na myśli nasze czołowe niegdyś dyscypliny jak boks, zapasy czy szermierka. Honor tych dyscyplin uratował „prawdziwek” Janikowski, który gdyby była taka potrzeba wyplułby zęby na macie. Może jednak nie powinienem się dziwić, że jeśli początkujący zawodnik przyjdzie do klubu, który wygląda trochę tak, jakby czas zatrzymał się w latach 70. lub 80. zeszłego wieku a za biurkiem siedzi działacz, który niespecjalnie rozumie słowa marketing, zarządzanie i public relations, to szuka przestraszonym wzrokiem wyjścia awaryjnego. Za moich młodych czasów graliśmy w piłkę, ile się tylko dało i gdzie się tylko dało, potem przyszła krótka moda na baseball a teraz…sporadycznie paru nastolatków pokopie piłkę pod blokiem.  Jak tak dalej pójdzie to w Rio będziemy się cieszyć z pięciu medali a złoto będzie na wagę…złota.
Zarazem muszę napisać, ze rozczarowałem się trochę judo i nie chodzi tutaj już o wyniki naszych sportowców w tej dyscyplinie ale ogólnie  Nie może być tak, że w dyscyplinie olimpijskiej na wynik starcia tak duży wpływ mogę mieć sędziowie. Ponadto nie rozumiem, jak o zwycięstwie lub porażce mogą decydować dwie kary shido za pasywność? Może wziąć przykład z zapasów i wymyślić jakiś chwyt lub sprowadzenie przeciwnika do parteru?  Niech o wyniku zdecyduje rywalizacja a nie widzimisię sędziów, tym bardziej, że ich ocena jest zapewne bardzo subiektywna a medal można w jednej chwili przyznać a po chwili go odebrać (przykład naszego judoki).
Na koniec jeszcze słowo o naszych siatkarzach. Nie dość, że forma przyszła za szybko, nie dość, że część z nich wyraźnie się spaliła psychicznie to dodatkowo media z lubością podbijały bębenek, pytając w wywiadach każdego fachowca (jak i nie fachowca) – To co, będzie złoto? To już nie było nawet irytujące…

13 lip 2012

Wstydliwy film. Recenzja "Wstydu"

   „Wstyd” jest filmem, który poruszył europejskich widzów i krytyków ale został zupełnie pominięty podczas nominacji do Oscarów. Czy słusznie? Kluczem do dzieła Steve’a McQueena wydaje się być postać samego reżysera, który wywodzi swoją artystyczną tożsamość ze sztuk wizualnych i plastycznych. Jest to zatem film autorski, wizja reżysera, którą widz może tylko przyjąć lub odrzucić, trudniej natomiast o postawę neutralną czy obojętną.

 


„Wstyd” nie jest pozycją, która przemówi do każdego odbiorcy, gdyż wymaga szczególnego skupienia i uwagi. Opowiedzianą historię najlepiej odczytają osoby uwrażliwione na obrazy i gesty niż nastawione na wieloznaczne czy wartkie dialogi. 

Nie jest to zatem film do „wysłuchania” a raczej do „obejrzenia” czy wręcz „wejrzenia” w to, co chce przekazać reżyser. Duże znaczenie ma także muzyka, która tworzy klimat w ważnych momentach fabuły i uzupełnia wizję wykreowaną w umyśle twórcy.



Główny bohater Brandon (Michael Fassbender) jest osobą o ustabilizowanej pozycji materialnej i społecznej ale o nieustabilizowanym (by nie rzec rozdmuchanym) życiu uczuciowym. To młody i atrakcyjny mieszkaniec Nowego Jorku, który jednak nie radzi sobie z odróżnianiem uczuć od namiętności. Tak naprawdę zagubiony i jakby odrętwiały nie potrafi przyznać się przed samym sobą, że coś w jego życiu dzieje się nie tak. Owszem, ma bardzo duże powodzenie u płci przeciwnej, co skrzętnie wykorzystuje ale jest także sieciowym seksoholikiem, który potrzebuje wciąż nowych podniet i wyzwań i nie waha się skorzystać z płatnej miłości.  

Filmu nie można jednak potraktować jedynie jako historii o facecie z problemami ale szerzej jako opowieść o samotności. Traktuje o olbrzymim egoizmie człowieka, który z trudem dostrzega bliźniego i ma narastające problemy z odczytywaniem intencji innych osób. To współczesny bohater, który jest wyposażony w wiele możliwości ale nie umie wydobyć z siebie najprostszych gestów. Te pojawiają się dopiero w sytuacjach skrajnych i stanowią swoiste katharsis dla bohatera. Drugim wątkiem w filmie jest niejasna relacja jaka wiążę go z siostrą Sissy (w tej roli Carey Mulligan), która niespodziewanie wkracza do jego domu i życia, czym wywołuje jego narastającą frustrację i gniew. W odróżnieniu od niego nie powiodło jej się w życiu i szuka wsparcia u brata, który jednak traktuje ją jak intruza. Sissy nie jest idealną siostrą, gdyż sama potrzebuje troski, aby ktoś zdecydowany poukładał ją i jej rozhuśtane życie emocjonalne. Rodzeństwo znajduje się zatem w dość podobnym położeniu, choć żadne z nich nie jest w stanie tego przyznać. Ważną sceną dla całego filmu jest sytuacja, gdy Sissy śpiewa przejmująco słynny evergreen Franka Sinatry „New York, New York” czym zmusza Brandona do uronienia łez.

Steve McQueen

Podsumowując, można odnieść wrażenie, że reżyser nie stara się nas przekonywać, podawać jasnych wskazówek, gdyż wiele scen można odbierać wieloznacznie, metaforycznie i nawet samo zakończenie nie przynosi nam konkretnej odpowiedzi co do postaci głównego bohatera. Nie wiemy, czy nastąpiła w nim jakakolwiek stała zmiana. Reżyser po prostu przedstawia wizję, którą mamy prawo odebrać według własnego gustu i doświadczenia. Warto pochwalić aktorów odtwarzających główne role, między nimi naprawdę iskrzy, co podnosi ocenę całości.

Moim zdaniem, film niesłusznie został pominięty przy nominacjach do Oscara, gdyż znacząco nie ustępował filmom nagradzanym. Nie jest to dla mnie arcydzieło ale pozycja na tyle dobra, że warta obejrzenia i zastanowienia. To wstydliwy film, gdyż odsłania wielu z nas, którzy często prowadzimy na małą skalę podwójne życie i jesteśmy z tego fałszywie zadowoleni. Czy żyjemy zatem w świecie egoistów? Kryzysu stałych związków, braku cierpliwości i nietolerancji? Czy tego właśnie powinniśmy się wstydzić i czy o tym opowiada ten film? Niech każdy sam po seansie spróbuje odpowiedzieć na to pytanie.



17 cze 2012

Bajkowa para. Recenzja "Nietykalnych"


Francuska komedia „Nietykalni” w reżyserii Olivera Nakache i Erica Toledano swoją światową premierę miała w 2011 roku, ale debiut na polskich ekranach miał miejsce w kwietniu 2012 roku.  W rolach głównych oglądamy Omara Sy (w roli Drissa) oraz Francoisa Cluzeta (w roli Philippe'a). Kanwą dla tego niemalże dwugodzinnego obrazu jest prawdziwa historia spotkania i przyjaźni dwóch ludzi, pochodzących z zupełnie odmiennych światów. Najpierw poznajemy Drissa, czarnoskórego i niepokornego mieszkańca przedmieść Paryża, który po wyjściu z więzienia i opuszczeniu domu rodzinnego znalazł się na życiowym zakręcie. Wtedy właśnie poznaje sparaliżowanego milionera Philippe’a, który przeprowadza casting na swojego kolejnego opiekuna, gdyż poprzednicy zazwyczaj szybko rezygnują.


Zderzenie dwóch zupełnie odmiennych postaw życiowych doprowadza do wielu nietypowych i zabawnych sytuacji. Driss jest irytujący, bezpośredni i nieokrzesany, popełnia też gafę za gafą, nic jednak sobie z tego nie robiąc. Zarazem bywa dowcipny, niekonwencjonalny i prawie nigdy nie traci rezonu. Tymczasem Philippe jest stateczny, spokojny i niezwykle delikatnie waży oceny, choć potrafi być także stanowczy. Wraz z biegiem akcji obaj panowie zaczynają rozumieć się coraz lepiej a każdy z nich ma okazję przeżyć coś nowego, na co wcześniej nie mógł sobie pozwolić lub nie miał takiej okazji. Driss pierwszy raz w życiu leci samolotem a potem skacze na spadochronie a Philippe odbywa nocne eskapady po Paryżu, przeżywa niestandardowe urodziny i poznaje pewną kobietę. Pomimo początkowej nieodpowiedzialności opiekuna (a także wbrew uwagom starego przyjaciela), Phillip czuje się normalnym człowiekiem właśnie w obecności Drissa. Tymczasem Driss pod wpływem swojego pracodawcy zaczyna poważniej myśleć o życiu. Zasługą samych aktorów jest to, że relacje między dwoma osobowościami wypadają dość przekonująco i naturalnie. Można wręcz odnieść wrażenie, że na planie filmowym także panowała bardzo dobra atmosfera.

Źródło: polskieradio.pl
Film opowiada zarówno o stereotypach i nietolerancji, jak i problemie osób niepełnosprawnych, którzy zazwyczaj pragną być traktowani całkiem normalnie, bez zbytniej troskliwości. Z jednej strony mamy stereotyp czarnoskórego mieszkańca z przedmieścia – bezrobotnego z pretensjami, a z drugiej dystyngowanego milionera na wózku, który powinien przecież odrywać się coraz bardziej od rzeczywistości. 

Cała historia jest bardzo prosta, aby nie rzec dość standardowa i uważny widz mógł dość łatwo domyślić się samego zakończenia. Jednakże jest w kinie francuskim jakaś umiejętność, że przywołam tutaj Luca Bessona czy Jeana Pierre’a Jeuneta, aby z niezbyt nieskomplikowanych fabuł stworzyć obraz zarówno refleksyjny, jak i będący dobrą rozrywką. Zaletą filmu jest także dobrze dobrana i nienachalna muzyka, która pojawia się w odpowiednich momentach znakomicie dopełniając wydźwięk poszczególnych scen. Gdyby nie fakt, iż fabuła została oparta na autentycznej historii można by odnieść wrażenie, że film został skrojony pod wymogi poprawności politycznej a sama historia mogła być wyłącznie zasługą sprawnego scenarzysty.

Film niewątpliwie wart jest obejrzenia, gdyż można uwierzyć na chwilę, że rzeczywistość bywa jednak łaskawa a na swojej drodze można spotkać niestandardowych ludzi, którzy potrafią odmienić nasze życie. O to chyba także chodziło duetowi reżyserskiemu a zarazem scenarzystom. Zarazem nie jest to film do którego będę wracał i z pewnością niebawem o nim zapomnę. Może wynika to też z faktu, że osobiście nie przepadam za nerwowym i zbytnio swobodnym typem ludzi, którego doskonałym przykładem jest rola Omara Sy.

 Podsumowując. można śmiało stwierdzić, że obraz jest nieco jak bajka, ale bajka która zdarzyła się naprawdę, zatem nie ma powodu, aby jakoś szczególnie ją negować. Warto zatem obejrzeć ten film, aby uwierzyć, że wszystko się może zdarzyć i dać się przekonać, jak wiele zależy od naszej woli, chęci i nastawienia do świata.


11 cze 2012

Poligon Poetów w Dąbrowie Górniczej



Dąbrowska Brygada Poetycka zaprasza na I spotkanie z cyklu POLIGON POETÓW.
Program spotkania:
·        prezentacja gości głównych
·        Turniej Jednego Wiersza dla publiczności z nagrodą finansową.


Gośćmi czerwcowego POLIGONU będą:
PATRYK CHRZAN – poeta, politolog, dziennikarz.
KRZYSZTOF TOMANEK -  poeta, autor debiutanckiego tomiku pt. „Zaimek tutaj”, animator kultury, pasjonat narciarstwa biegowego.
Spotkanie poprowadzi: Bartosz Wiczkowski.
Miejsce: Muzeum Miejskie „Sztygarka”, Dąbrowa Górnicza, ul. Legionów Polskich 69
Czas: 21.06.2012, godz. 17.30




7 cze 2012

Prezenty na Dzień Dziecka


Pierwszy czerwca nierozerwalnie kojarzy się z Dniem Dziecka. Trudno zatem sobie uzmysłowić, że także pierwszego czerwca 1946 roku Premier Edward Osóbka – Morawski wydał rozporządzenie zabraniające produkcji gatunków wędlin, uznanych za luksusowe. Co ciekawe, dziecięce święto zostało potraktowane specyficznym wydarzeniem także w 1956 roku, gdy zlikwidowano ówczesną pierwszą klasę w wagonach pasażerskich a dawna klasa druga stała się pierwszą, a trzecia – drugą.

Rozumiem oczywiście, że czasy powojenne były okresem wyrzeczeń, poświęcenia i odbudowy kraju po zniszczeniach. Dlaczego jednak odgórnie zakazywano produkcji luksusowych wędlin? Aby nie drażnić większości zapachami jak sprzed wojny, czy może aby ukrócić spekulację? Mniejsza już o to.

Zastanawiam się tylko, jak się poczuły dzieci, gdy w dniu ich święta dowiedziały się, że w najbliższym czasie (a może w najbliższych latach) nie posmakują wykwintnych frykasów? Jak miał się poczuć malec, który marzył o podróży na koniec świata, gdy ogłoszono mu właśnie obniżenie standardów podróży koleją? Jak miał marzyć, gdy w pierwsze marzenia urzędowo wprowadzono nienajlepiej zredagowaną prozę życia?

A jak się poczuli dumni i zatroskani rodzice, którzy chcieli śmiało i bez strachu spoglądać w przyszłość swoich pociech, gdy premier odbierał im od ust wędzone kiełbasy a podtykał pod nos co najwyżej salceson? Wygraliśmy podobno tamtą wojnę a ja mam wrażenie, że takimi decyzjami poczuliśmy się jak pokonani.

Ja urodziłem się już w 1977 roku i gdy mając kilka lat świadomie obchodziłem swój pierwszy Dzień Dziecka nikt nie zakazywał już produkcji luksusowych wędlin, bo i tak były rzadko spotykane acz bardzo pożądane. Pierwszej klasy w pociągu sprzed 1956 roku pamiętać nie mogę, ale pamiętam gdy szedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej kończył się stan wojenny. Ale czy to aby nie tak samo, jakbyś ktoś nazwał drugą klasę pierwszą i udawał, że pociąg będzie już teraz jechał tylko we właściwym kierunku a zdarte fotele są wyściełane skórą? Na szczęście dzieci mają wielką wyobraźnię.

3 cze 2012

Nasz wielki dobrodziej


    Uroczystość wręczenia pośmiertnie Janowi Karskiemu Medalu Wolności przez Baracka Obamę zakończyła się gafą, która skutecznie przykryła rwący ciąg wiadomości o nadchodzącym Euro. Medal Wolności miast przynieść radość i poczucie uznania związał na moment głosy w przełykach. Zamiast poklepania po pleckach dostaliśmy pałką po nerkach. Poziom ignorancji ludzi Zachodu ponoć osiągnął zenit i teraz może już tylko pikować.
  Ja jednak myślę, że nawet dobrze się stało. Bo ile jeszcze lat zmagalibyśmy się z problemem „polskich obozów” a żadne medium zachodnie nie zamieściłoby o tym choćby dwóch linijek na ostatniej stronie?

   Tutaj zyskaliśmy niechcący sprzymierzeńca, który na pół roku przed wyborami powiedział z jednej strony coś, co zamroczyło Polonusów a z drugiej strony zaciekawiło zwykłych Amerykanów zadających sobie pytanie – co takiego palnął, że ci Polacy się tak awanturują? Republikanie zacierają ręce i dopisują punkcik na liście podpisanej „haki na Obamę”. 

   Zarazem, lepszego nagłośnienia sprawy nie wymyśliliby najlepsi spece od public relations. Jeden z najważniejszych polityków na świecie sam zwrócił uwagę na problem, z którym od lat nie może się uporać MSZ ślące seryjnie noty protestacyjne. Z drugiej strony, zrobił to w niezbyt nieodpowiednim czasie i miejscu, ale to już inna sprawa, choć z pewnością warta poświęcenia.

     Naprawdę, nie widzę powodu, aby na siłę domagać się przeprosin. Zamiast tego lepiej, aby Prezydent poświęcił chwilę czasu i wytłumaczył narodowi na czym polegało jego „przejęzyczenie”, choć przecież czytał a nie mówił „z głowy”, czyli z niczego. Nie warto przecież gniewać się na człowieka, którego wujek wyzwalał obóz w Auschwitz, on po prostu posługuje się symbolami i nazwami, które rozpozna każdy obywatel. Gdyby rozprawiał o Dachau czy Buchenwaldzie to wielu by pomyślało, że opowiada o swoich ostatnich wakacjach. Chodzi przecież o komunikatywność.
Każdy doskonale wie, że aby opowiadana historia się „sprzedała” musi być coś prowokacyjnego, przeinaczonego lub zwyczajne przekłamanego, aby ktoś się oburzył, zaprotestował, zażądał sprostowania lub przeprosin a już będzie się o tym mówić.
Dostaliśmy niesamowitą szansę od copywriterów człowieka z Chicago, aby rozprawić się z nieprzyjemnym skrótem myślowymi i zamiast gardłować, kłaść się Rejtanem i żądać niemożliwej satysfakcji, wykorzystajmy tę możliwość z zimną precyzją snajpera, nim ptaszek umknie spod muszki.
Na marginesie, Obama kiedyś wspomniał żartem, że musi być coś nie tak z  człowiekiem, który mieszkał w Chicago i nie stał się trochę Polakiem. Obama może mieszkał za krótko albo rozprawiał o smaku podwawelskiej lub Chopinie, pozostawiając tematy wojenne na lepszą okazję.


17 kwi 2012

Opóźniony poślizg na soli

Każdy zna powiedzenie, że ktoś „wyszedł jak Zabłocki na mydle”, ale nie każdy wie, skąd się wzięło. Zabłockim był pewien szlachcic, który usiłował dorobić się tanim kosztem. Zainwestował w mydło, aby spławić je Wisłą do Gdańska i wysłać dalej w świat. Aby zysk był większy zdecydował się oszukać pruskich celników i zapakować produkt w szczelne skrzynie a następnie przeciągnąć je barką pod wodą. Urzędników wywiódł w pole ale cały towar uległ jednak rozpuszczeniu a zmyślny przedsiębiorca stracił wszystko.

Czemu o tym wspominam? Dziesięć lat temu znaleźli się tacy współcześni Zabłoccy – bardziej przemyślni i bezwzględni. Miast soli spożywczej zaserwowali odpad technologiczny zwany solą wypadową, który wygląda tak samo. Wykazali się nawet specyficznie pojmowaną narodową solidarnością, dostarczając rakotwórczy dodatek wszystkim bez wyjątku.

Wyobraźmy sobie, jak taki biznesmen w tureckim swetrze zleca przewóz trefnej soli brudnymi wywrotkami a potem robotnicy w gumofilcach łopatami wrzucają ją do worków z odpowiednią etykietą. Prawda, że nie robi się słodko? Gdy o tym pomyślę, boję się z rana posolić jajko na miękko, abym sam nie zmiękł.

W jaki sposób odpowiednie służby nie mogły wykryć afery, zdobyć dowody przestępstwa? Może zamiast karać kreatywnych żupników ukarzmy nieudolną prokuraturę, żenujące służby sanitarne, które nie potrafią wypełniać podstawowych zadań.

Wracając do słonego tematu. Ja się cieszę, naprawdę. Cieszę się, że nie istnieje przemysłowa wersja przypraw do zup, pieprzu albo mleka, bo okazałoby się jeszcze, że od lat jemy paszę dla ludzi, hodowani jak w Matriksie.

Stefan Czarnecki – nasz wybitny wódz, rzekł kiedyś „jam nie z soli ani z roli, ale z tego co mnie boli wyrosłem”. Parafrazując te słowa można stwierdzić, że pewni przedsiębiorcy wyrośli właśnie na soli a dopiero teraz coś ich zaboli.

Sól wypadową stosuje się, aby zapobiegać lodowaceniu na drogach. U nas okazało się jednak, że nawet na tym można się nieźle przejechać. Tradycja Zabłockiego doczekała się kontynuacji.

3 mar 2012

"Cała Polska"

Oglądałem dzisiaj około południa „Drugie śniadanie mistrzów” a następnie fragment pewnego teleturnieju na TVN. W obu tych programach usłyszałem słowo – klucz „cała Polska”. Znana scenarzystka seriali użyła go na stwierdzenie, iż „cała Polska” ogląda jej produkcje i miała nadzieję, że skłoni rodaków do sprzątania nieczystości po swoich pupilkach, gdy jeden z bohaterów zacznie świecić przykładem. Cenna skądinąd inicjatywa miała uzyskać szerszy odbiór społeczny, jednak górę wzięły nasze anarchistyczne przyzwyczajenia. Tymczasem w teleturnieju prowadzący przekonywał uczestnika tuż przed próbą, że patrzy na niego „cała Polska”.
 Odniosłem nieodparte wrażenie, ze hasło „cała Polska” stało się już tak zużytym sloganem reklamowym, że przekonuje coraz skromniejsze audytorium. Jak można mówić o „całej Polsce”, gdy mamy do czynienia z poważnymi podziałami politycznymi i społecznymi? Jak można mówić o „całej Polsce”, gdy jedni oglądają seriale w TV a inni niemal wyłącznie w Internecie (i są to dość odmienne produkcje) a podziałów na wskroś i w poprzek jest więcej.
„Cała Polska” staje się w ten sposób wydmuszką bez treści.
 Bycie członkiem klubu „cała Polska” stało się uczestnictwem skrajnie inkluzywnym, zupełnie bez wyrazu i większych wymogów. Ba, bycie jednym z elementów „całej Polski” o niczym nie świadczy i niczego nie określa. Duże słowa „całość” i „Polska” zostały zdegradowane poprzez ciągłe powielanie i straciły swój ciężar gatunkowy. Zużyte hasła przyczyniają się do zużywania języka, skoro już było coś „totalne” i „epickie” to już bardziej być nie może. Tak samo, jak kiedyś reklamy z proszkami, które dają jeszcze większą i jeszcze bielszą biel nad bielami.
            Cóż, ja sam chyba nie nalezę do „całej Polski” bo nie oglądam rzeczonych seriali a i teleturnieje z rzadka podglądam. Nie jestem zatem ani „cały” ani „polski”?

1 mar 2012

o jeden wiersz za daleko (za blisko) (IV wersja)


wcale nie musiało się tak zacząć

początki są trudne, jak test na osobę

z którą mogę rozmawiać. zdradzać się


jak w „Pamięci absolutnej”: Quaid zabił

gdy prawie dał się przekonać, że świat jest snem

wydała go kropla potu, ty też się wydajesz


chcesz mnie ująć? zatem się nie bój

wsunąć dłoń w rękaw, zerwać guzik

dotrzeć do łokcia, ramienia, ucha


zawsze cię posłucham, nawet gdy potem

pomachasz z tylnego siedzenia

a gołębie zakotłują pod kołami


jestem kamykiem na cmentarnej alejce

głośniejszym od innych gdy traktujesz butem

wyskoczę z miejsca i nie znajdziesz mnie

boisz się śmierci, jak życia.


wcale nie musiało się tak skończyć

końce są proste, jak chwila po próbie

już nie trzeba rozmawiać. zdradzać się


czy moje imię jest już onomatopeją?