Rano jak zwykle – żurawie. Krzyczały od świtu.
Jakby je brunatny Księżyc z Marsem poniżej wystraszył. Zaćmienie skończyło się
za szybko. I chmury przeszkadzały.
O świcie mgła przykryła łąki całunem
subtelnego srebra. Brzask jaśniał nad drzewami. Brodziłem w mokrej trawie,
która szybko odrosła po sianokosach. Rżysko po pszenicy zbielało. Szedłem przez
ciszę, niczego się nie spodziewając. Pierwszy raz od czerwca. Nie posłuchałem
mądrej rady Kotarbińskiego, by pracować tak, jakby życie miało trwać bez końca,
a żyć tak, jakby jutro miało nie nastąpić.
Idąc pustą drogą w stronę starych brzóz, znowu próbowałem przyzwyczaić się do nastroju spaceru. Jedno, co zaskoczyło – kępy nawłoci. Zakwitły. W lipcu, nie w sierpniu. Kwitną już dłużej niż dwa tygodnie. Klimat się zmienia. Wiosna szybko ustąpiła latu. Za szybko. Straciłem kilka tygodni z życiorysu – tak się czułem.
Za kępą brzóz zobaczyłem pasemka wschodzącego
słońca. Rozdzielone cieniami nadały klimat. Prześwietlały pobliskie pajęczyny. Rozjaśniły
nawłoć, sierść łąk, krzaki łozy, tafle stawów… Nie potrafiłem się oprzeć
znajomym obrazom. Pstrykałem zdjęcie za zdjęciem. Nawet dachy uśpionego
siedliska zdały się niecodzienne. Złota godzina. Światło rozproszone efektem
Tyndalla… Nieodmiennie czuję w ten sam sposób. To magia.
Zachęcony krzykami żurawi gdzieś w oddali zszedłem
do cienia brzozy. Spoza niej wybiegła łania. Tuż za nią tegoroczny cielak. Chyba
ten sam fotografowany w czerwcu tuż po porodzie. Przed chwilą mijałem ich
kryjówkę tuż przy drodze. Wytrzymały szelest kroków. Teraz jednak nie
wytrzymały mojego powolnego schodzenia. Zamiast fotografować, zastanawiałem się
nad kadrem. Kilkanaście sekund, kilkanaście susów to stanowczo za mało na takie
rozmyślania. Miesiąc bez łażenia po lesie i straciłem instynkt. Kiedy się
zdecydowałem wycelować obiektyw, zwierzęta znikały za grzbietem pagórka… Bocian
nadal polował, jakby nic nie zaszło.
Doszedłem do leśniczówki. Fotografowałem bociana
spacerującego po łące w poszukiwaniu jedzenia. Na pagórku pod zmurszałą amboną
pasła się sarna. Powoli wspinała się ku drzewkom tarniny i głogu. W końcu
skryła się w bujnych zaroślach i zniknęła za listowiem. Minąłem kępę
zamierających topól, które okryły się czapami jemioły. Jeszcze kilka lat i
osypią się z konarów wprost do stawu u podnóża. Wspiąłem się na wierzchołek
kemu. Pstrykałem znajomy krajobraz któryś niepoliczony raz z rzędu.
Altmajerówka |
Za leśniczówką zszedłem nad rozlewisko w
Altmajerówce. Łabędzie krzykliwe dochowały się czworga dorodnych podlotków.
Pływały w kącie pod lasem w towarzystwie krzyżówek i łysek, które wróciły po
dwóch latach suszy. Zanurzały głowy w toni, szukając wodorostów. Zarastająca
zatoczka kryła w sobie kaczki, spacerującego bociana, jakąś zaspaną czaplę. Ta
zaraz poderwała się do lotu i zniknęła za półwyspem.
Na pierwszym planie perkozki: mamuśka i trójka młodzianków |
Wszedłem w bujną trawę. Rozgarniałem pajęczyny.
Buty i spodnie zamokły. Gzy i komary dopadły zewsząd, czując świeżą krew.
Brnąłem śladem traktora ku rozłożystej sośnie na pagórku półwyspu, skąd
roztacza się dogodny widok na resztę rozlewiska. Zobaczyłem polujące perkozki.
Matkę z trójką piskląt w pasiakach. Pływały nad polaną wodorostów. Nurkowały.
Wzniecały koliste fale. W sąsiedztwie myszkowały łyski. Kaczki pluskały w
łodygach trzcin i między kępami łozy. Nad nimi latały jaskółki i jakieś
pokrzewkowate.
Ruch jak w mendryńskim mateczniku przy Kośnie. Nawet białe lilie
zaczęły odrastać po suszy. Ledwo poczuły wodę nad sobą. Rozlewisko wciąż
wzbiera, chociaż deszczu jak na lekarstwo. Czerpie z podziemnych zasobów wody,
która przesącza się przez geologiczne warstwy gruntu spod Pokrzyw i od
ramuckiego lasu.
Łabędzie nie pozwoliły na dłuższą sesję. Umknęły w
gąszcz wodolubnej trawy w towarzystwie łysek i kaczek. Wróciwszy z chaszczy
bagiennego brzegu, stanąłem nad przesmykiem, przez który przechodzą jelenie i dziki.
Na mgnienie oka pokazał się jenot. Pod gałęziami łozy przemknął piżmak,
szeleszcząc w trawie. Zaraz wypłoszył łyskę, która poderwała się do lotu wprost
w obiektyw. Po kilku uderzeniach skrzydeł i łap o wodę osiadła przede mną, a
potem zawróciła w zbawcze listowie.
Stałem jeszcze dłuższy czas, próbując fotografować
przelatujące krzyżówki i ich odbicia w lustrze wyciszonej toni. Nic z tego.
Jakoś mi nie szło. W głowie pozostały nieuchwycone kadry. Byłyby piękne. Cóż.
Refleks nie dopisywał.
Świt szybko przeszedł w dojrzały dzień. Mgły
zniknęły. Zrobiło się parno. W oddali zawisły burzowe chmury. Wracając spod
sosny, wypłoszyłem jelenia. Dźwigał całkiem niezły wieniec w zamszu scypułu.
Ospałość poranka i jemu się udzieliła. Nie uciekał w popłochu jak przed
wilkiem. Raczej truchtał w stronę zbawczego lasu. Rozgarniał pajęczyny, trawę
sięgającą pasa. Przystanął. Spojrzał w obiektyw. Przeszedł za uschniętym
drzewkiem. Zanurzył się w gąszcz wierzbowych zarośli. Usłyszałem jeszcze plusk
wody… Zapadła cisza.
Młody byk wytrzymał, kiedy szedłem spod leśniczówki
nad przesmyk. Nie opuścił kryjówki. Poderwał się, gdy postanowiłem wracać do
domu. Skwarne lato nie sprzyja ucieczce.
Lubię wracać przez pagórki i dolinki między
siedliskami rozrzuconymi między nowym a starym Przykopem. Zarośnięte stawy i
rowy melioracyjne zawsze skrywają jakieś niespodzianki. Dzisiaj trafił mi się
lis. Nic że pod słońce. Szedł grzbietem wypukłości. Fotografowałem go z dołu. Z
wykoszonej łąki. Lis węszył za gryzoniami, przepatrując rzędy schnącej trawy.
Kiedy zniknął w zagłębieniu terenu, podążyłem jego tropem. Zobaczyłem go niżej.
Był ładnie oświetlony. Pstrykanie migawki go nie płoszyło. Spłoszyły go moje
kroki. Właściwie szuranie butów po ściernisku. Dopiero teraz mnie zobaczył.
Oświetlonego słońcem. Uciekł w zbawcze krzaki.
Myślałem, że to koniec wrażeń. Myliłem się.
Przystanąłem obok kęp nawłoci zdobiących drogę. Koleiną kicał zając. Prosto na
mnie. Wlazłby na buty, gdyby nie przemożna chęć fotografowania. Usłyszał trzask
migawki. Długo nasłuchiwał. Obracał łbem, żeby cokolwiek zobaczyć. Stałem w
słońcu, lecz on był zdezorientowany. Wreszcie jednak zawrócił w stronę słońca i
przepadł w zaroślach.
Przykop tak ma. Wychodzisz o świcie i masz. Choćbyś
nie oczekiwał.