czwartek, 27 marca 2014

Nieproszeni goście.

Nieproszeni goście są zwykle niemile widziani. Czasem jednak bywa inaczej. I w tym przypadku wywołali na mej twarzy szeroki uśmiech. I nie wiem doprawdy skąd ich tyle się zebrało. Najwyraźniej zrobili sobie jakiś zlot albo... marcówkę? ;) 
Ale dlaczego tutaj?... a właściwie nie dziwię się im, bo sama za każdym razem kiedy przyjeżdżam na moją wieś wzdycham sobie cichutko w zachwycie jak tu pięknie :) i nie mogę się doczekać kiedy te widoki z okien będą moją codziennością. 
Zawsze kiedy tam jestem, robię mały spacerek po moich ugorach. Ot, taki gospodarski obchód. 
Tak też było ostatnio, parę dni temu.
I wtedy właśnie nakryłam całe to towarzystwo :)
Rodzinka bladych twarzy wygrzewała się promieniami słońca w brzozowym zagajniku.
Młode długo nie wytrzymały tego bezruchu i zaczęły beztrosko hasać między drzewami. Najwidoczniej i bieganie nie było satysfakcjonujące, bo już po chwili, zwinnie niczym wiewiórki wdrapały się na brzózki.

 No, te popisy  mogą skończyć się płaczem... ale mądry królik po szkodzie. Oj, chyba będzie na dokładkę lanie... a może nie, bo tymczasem rodzicom, nieświadomym czyhających niebezpieczeństw zebrało się na czułe słówka.


Wolałam się bezszelestnie oddalić ... 
ale zaraz natknęłam się na kolejną gromadkę. Tym razem rasowych szaraków.
Dziatwa szara też pokazała na co ją stać.



A gdzie pozostałe towarzystwo?
Byłam pewna, że było ich więcej. 
I miałam rację. Było ich więcej.
 


Po prostu część licznej gromady zafundowała sobie wycieczkę w nieznane, niepostrzeżenie wślizgując się do samochodu.
Tym sposobem dojechali do Gdyni. 
Chcąc nie chcąc musiałam ich udomowić.



Trochę przeraża mnie fakt, że towarzystwo może się rozmnożyć. I co wtedy?
Tymczasem czas na krótki odpoczynek. Za cztery godziny budzik da swój koncert i nie będzie zmiłuj się...
Pozdrowienia ze śpiącej Gdyni przesyłam.
Wasza Penelopa.

poniedziałek, 10 marca 2014

Proszę o pomoc

Pamiętacie akcję dzielenia się zakwasem chlebowym?
Opisując jak zaczęła się moja przygoda z pieczeniem chleba, wspomniałam o Gosi, mojej przyjaciółce, która uraczyła mnie kiedyś tam (to już prawie 7 lat) upieczonym przez siebie chlebem. A że bardzo mi zasmakował, to podarowała mi słoiczek zakwasu, z którego upiekłam swój pierwszy chleb. Tak to się zaczęło :)  i trwa nieprzerwanie do dzisiaj.
Akcja dzielenia się zakwasem przeszła moje najśmielsze oczekiwania. 
Kiedy ją wymyśliłam, nie byłam pewna czy znajdzie się 5 osób chętnych... a okazało się, że w sumie wysłałam ponad 80 zakwasów, w różne zakątki Polski ( jak i Europy). Dotarł też aż do RPA. Nie liczę tych, którymi podzieliłam się w Gdyni. W końcu przyszedł czas, że z ciężkim sercem musiałam zacząć odmawiać kolejnym i kolejnym chętnym. Zbyt dużo czasu pochłaniało mi bezpieczne pakowanie słoiczków a potem stanie na poczcie w kolejkach... finansowo również trochę odchudził mi się portfel. Uznałam, że jak na jedną szarą myszkę to wystarczy i liczyłam po cichu, że osoby obdarowane, moim przykładem, tez podzielą się ze swoimi znajomymi ...a tamci z kolejnymi. I tym sposobem, choć już tylko symbolicznie, moja misja dzielenia się chlebem będzie trwać dalej.
Tak na marginesie, zastanawiam się ile osób, które dostały ode mnie zakwas, pieką swoje chleby do dzisiaj.  (?) Jest okazja, żeby dać znać. Miło byłoby ;)
 Jakby nie patrzeć to Gosia miała swój udział w tej całej akcji. Kto wie?, gdyby nie ona, może do dzisiaj nie znałabym smaku mojego domowego chleba powszedniego, a tym samym ileś tam osób zarażonych przeze mnie wirusem pieczenia, zadowalało by się wciąż kupnym chlebem na ulepszaczach, spulchniaczach i innych niezdrowych dodatkach... kto wie???
... bo dziwne, czasem bardzo przypadkowe incydenty zmieniają ścieżki w labiryncie naszego życia.
Podobnie było z naszą przyjaźnią.
Niemal trzy lata w liceum chodziłyśmy do jednaj klasy a prawie nie wiedziałyśmy o swoim istnieniu. Każda z nas żyła w "swoich światach", które jakoś nie miały żadnych wspólnych elementów. Nic o sobie nie wiedziałyśmy, chyba oprócz umiejętności przyporządkowania nazwiska w dzienniku z twarzą w odległej ławce. I tak mogło pozostać.
Tymczasem, pod koniec trzeciej klasy, jakiegoś wiosennego dnia, z niewiadomych już dziś powodów, jakieś licho popchnęło nas na wagary (oj, nieładnie! ;) )
I jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki ( dalej nie wiedząc dlaczego) zostałyśmy psiapsiółkami. Najwyraźniej takie było przeznaczenie, żeby nasze światy się zazębiły. A musiały się zazębić abym znalazła się tu gdzie jestem teraz... Dość powiedzieć, że to dzięki niej na mojej drodze stanął, parę lat później, Odys :)) Długo by o tym opowiadać...
 ...no więc musiałyśmy pójść na te wagary, bo najwidoczniej nie było innego sensowniejszego sposobu na zbliżenie naszych światów. 
 Dzieliłyśmy później z sobą dole i niedole, szalone, beztroskie przygody, dyskusje po blady świt na tematy błahe jak również wagi życia i śmierci... taka prawdziwa przyjaźń w najpiękniejszym z gatunków.
ech, ta nasza młodość..."Ta nasza młodość z kości i krwi, ta nasza młodość co z czasu kpi. Co nie ustoi w miejscu zbyt długo..."
...prawie się wzruszyłam i "wzięło" mnie na wspomnienia ...ale muszę pohamować swe zapędy, bo ani miejsce na to, ani pora...
szczegóły opowiadać będziemy kiedyś naszym wnukom :) i zapewne nie jeden raz usłyszymy z ich ust - "wow! babciu, naprawdę???..."
Bo przyszła kolej na całkiem nowe życiowe role :) Obie zostałyśmy babciami :))
I tak naprawdę dopiero teraz dochodzę do sedna tego wpisu.
Bo post ten dedykuję właśnie Gosi wnukowi - maleńkiemu, kochanemu Krzysiowi.
To właśnie On potrzebuje pomocy,
Urodził się z obustronnym, całkowitym rozszczepem wargi oraz podniebienia twardego i miękkiego. 
Czeka go wiele operacji, zabiegów, wieloletnia rehabilitacja i dzieciństwo nie tak beztroskie, o jakim marzyli dla niego, jego najbliżsi. I w tym miejscu cisną się (znane wszystkim w podobnych sytuacjach) pytania ...pytania bez odpowiedzi. 
Ale Krzysiu ma też wielkie szczęście. Bo ma wspaniałych rodziców... dziadków i z pewnością miłości mu nigdy nie zabraknie. Miłości, która dodaje sił, a życiu radości i sensu. Zrobią wszystko co możliwe, aby zapewnić tej małej kruszynce prawidłowy rozwój i szczęśliwe dzieciństwo, które bezpiecznie wprowadzi go w dorosłe życie.
Dzisiejsza medycyna może wiele. Niestety cały proces leczenia i rehabilitacji pochłania ogromne sumy pieniędzy, a niestety tylko symbolicznie jest refundowany przez nasz system. 
Dlatego Krzyś jest podopiecznym Fundacji " Rozszczepowe marzenia", która pomaga zebrać fundusze, na utorowanie najlepszej drogi do prawidłowego rozwoju dzieciom z takimi problemami.
 Dlatego proszę Was o pomoc. O przekazanie 1% podatku na konto
Fundacji "Rozszczepowe Marzenia"

  KRS: 0000248920
  z zaznaczeniem celu o treści: 
"NA LECZENIE KRZYSZTOFA WÓDKOWSKIEGO"



Liczy się każda złotówka. Bo ziarnko do ziarnka ... 
Dla nas to zaledwie chwila poświęcona na wypisanie zlecenia. Dla tego małego chłopczyka każda taka nasza chwilka to kolejny krok w stronę normalnego życia... na które przecież każde dziecko zasługuje.
 Po cichu tak sobie myślę, że miło byłoby, gdyby zdarzyło się tak, że ktoś kto cieszył się... a być może jeszcze cieszy smakiem chleba, upieczonego z zakwasu otrzymanego ode mnie ( a który miał początek u Gosi właśnie), zdecydował się na ofiarowanie swojego procenta dla Krzysia.
 To byłby piękny gest. Piękny, bo potwierdzałby prawdę, o której tak często się słyszy... że ponoć dobro powraca.

Ufając mocno w moc tej prawdy, pozdrawiam Was serdecznie.
Wasza Penelopa.

niedziela, 2 marca 2014

MasterChef - finał

W tej nieemitowanej nigdzie edycji ;) MasterChef-a zwycięzcami zostali dwaj bracia. 
Adaś i Michaś. 
Jury nie potrafiło ostatecznie wyłonić jednego zwycięzcy. Po burzliwych naradach postanowiono uhonorować dwóch "masterów".
Kiedy się o tym dowiedziałam, bez zastanowienia zabrałam się do roboty. Uszyłam fartuchy i czapki, spakowałam walizeczkę i pędem na lotnisko. Trzy godziny bujania w chmurach i mogłam przymierzyć stroje, uszyte tak "na oko", czego bardzo nie lubię.
A oto znakomici kucharze w akcji :)






a po pracy ...


Pozdrawiam Was serdecznie... razem z kucharzami.
Wasza Penelopa