wtorek, 11 stycznia 2011

Prefall 2011 2

Sypnęło nowymi kolekcjami z przedjesienną modą, a my mamy niezły przedsmak tego, co będzie działo się za miesiąc, gdy rozpocznie się nowojorski tydzień mody. Ja sama zaś żałuję, że wcześniej nie wpadłam na pomysł wyjazdu ma całkiem bliskie modowe wydarzenie, a więc Fashion Week w Berlinie. Od dawna szukam pretekstu, żeby odwiedzić to cudowne miasto, ale niestety jest już za późno na zgłoszenia: rejestracja na pokazy wrześniowe już w toku, więc może warto obstawiać przyszły sezon! Ciekawa jestem, jak wygląda ta impreza w wydaniu niemieckim, szczególnie organizacyjnie. Tymczasem spójrzmy, co nowego z Ameryki.

Zacznę od pokazu Oscara de la Renty, który co prawda miał miejsce na początku grudnia, ale doskonale komponuje się z trendami z poprzedniego wpisu, szczególnie kolorystycznie. Pomysły de la Renty nigdy nie odchodzą daleko od klasycznej elegancji: w kolekcji jak zwykle dominują szykowne suknie, tym razem najchętniej zdobione koronką, kwiatowymi haftami lub piórami marabuta. Projektant stawia przede wszystkim na czerń, odcienie pudrowe, ale także na bardzo wyrazistą makową czerwień, mocny róż i turkus. W części dziennej kolekcji królują garsonki, jedwabne szyfonowe sukienki, a także całkiem niezobowiązujące - jak na tego projektanta - komplety ze spodniami w kolorach, które już z całą pewnością będą przebojami jesieni: miodowych brązach, szmaragdzie, szarościach i czerwieni. Ta luźniejsza wersja jest w tej kolekcji znacznie ciekawsza, a niektóre zestawienia są wprost bajeczne, np. to ze skórzaną drapowaną spódnicą czy skórzanymi czarnymi spodniami: czasem i de la Renta pokaże pazurki.


A skoro już mowa o pazurkach, to w przypadku nowej kolekcji Lanvin jest ich całkiem sporo. Nie chodzi mi o samą modę, bo ta nie odbiega znacznie od tego, do czego Elbaz nas już przyzwyczaił. Natomiast prezentacja kolekcji to zestaw zdjęć, na których modelki paradują po paryskim atelier Lanvin z prawdziwie dzikimi kocurami (takimi jak na przykład tygrys czy lew!), wilkami i białymi niedźwiedziami. Nie jestem zwolenniczką tzw. "ekologii" (która w swej medialnej wersji ma niewiele wspólnego z dbaniem o środowisko naturalne), ale tygrys na smyczy to dla mnie jakaś ściema. Przypuszczam jednak, że na wielu osobach robi to duże wrażenie. Po dość kiczowatej kolekcji, którą co rusz spotkać można na sale'owych wieszakach, Lanvin moim zdaniem musi troszkę nadrabiać miną. Co do ubrań: zapowiada się jesień w sukienkach maxi i grzecznych kompletach rodem z filmów z Audrey Hepburn. Do wszystkiego koniecznie odrobina zwierzęcych motywów.


W kolekcji Celine Phoebe Philo przemyciła wreszcie trochę nowości: z ewidentnej fascynacji modą brytyjską powstały płaszcze i żakiety w drobną lub większą kratkę, kraciaste spodnie i długie mekintosze (ten z metalizowanej tkaniny jest zabójczy). Oczywiście Philo kroi wszystko w swój charakterystyczny, oszczędny sposób: tu i ówdzie przewija się typowy dla niej trapez. Ważną rolę w tej kolekcji odgrywa również patchwork: z tweedów czy jeansu oraz typowe dla tej projektantki skórzane panele. Patchwork to moim zdaniem dość ryzykowny motyw, kojarzy mi się z bazarową modą lat 90tych, ogólnie z tandetą (być może nawet w stylu najnowszego idola internetu, FashionMana z WarsawFashion ;DDD) - być może kolekcja Celine przywróci tej technice jakieś pozytywne konotacje. Do wszytkiego obowiązkowo eleganckie spodnie o wąskich nogawkach, szyte z błyszczącej satyny i zaprasowane w kant. Na koniec modne cętki i skóra. To bardzo ciekawa kolekcja, ale przecież można się tego spodziewać po tegorocznej laureatce nagrody Designer of the Year.


Kolekcja Prefall przywróciła mi wiarę w modowy geniusz Alexandra Wanga. W swojej wiosennej odsłonie projektant trochę odfrunął (delikatnie mówiąc..), a jego dziwna wersja bieli raczej mnie nie przekonała. Tym razem wraca stary dobry Wang: skórzane kurtki, sprany jeans, przeźroczyste bluzki i dużo bardzo "niezależnej" czerni. Na dokładkę spora dawka kobiecości: na ubraniach pojawiają sie krojone z koła falbany (świetny pomsył Wanga pewnie za chwilę podchwycą wszystkie sieciówki), kobiece asymentryczne sukienki na ramiączku typu spaghetti. Mała dokładka rudego brązu i całkiem klasyczny smoking: i oto wspaniały, przekorny Wang.


Bez większych niespodzianek w kolekcji Valentino. Projektanci nauczyli już nas kojarzyć swoją modę z morzami falbanek, cielistymi kolorami, koronką, a także piękną czerwienią Valentino. Jak zwykle nieskazitelna elegancja, a z współczesności dwie drapieżne skórzane sukienki.

Równie mało zaskakująca jest kolekcja Stelli McCartney. W dodatku projektanta zagubiła gdzieś kobiecą talię i prawie wszystkie (z wyjątkiem dwóch sukienek) swoje pomysły oparła na sylwetce oversize. Mcartney stawia głównie na beże i ciemne granaty, ale w kolekcji znalazło się również trochę koloru: workowate swetry w graficzne wzory w szmaragdowej zieleni i kilka czerwonych akcentów w postaci prostych monochromatycznych zestwów. Jednak te wielkie workowate płaszcze odrobinę mnie przerażają: poniżej 175 wygląda się w nich odrobinę groteskowo...

Natomiast panowie Proenza Schouler postawili na naprawdę mocne desenie: clue całej kolekcji stanowią upstrzone drobnymi wzorami swetry i sukienki: charakterystyczne dla tej marki żebrowane paski w dość nieoczywistych kolorach sąsiadują z inspiracjami retro z lat 70tych i delikatnymi etnicznymi cytatami. Fasony oscylują od męskich długich marynarek po proste kobiece sukienki i dzianinowe lejące maxi z pasów tkaniny z widocznymi szwami. Jeśli kolor to mocny: żółty lub wściekły róż. Czy ja już mówiłam, że uwielbiam tych projektantów?

czwartek, 6 stycznia 2011

Prefall 2011

Tym razem wywiało mnie z bloga na miesiąc! Niewybaczalne? Nie wiem. Koniec roku był dla mnie okresem pewnego przełomu: pierwszy raz od wieków mieszkanie zostało posprzątane w ścisłym sensie tego słowa. Wielke świąteczne odgracanie zajęło prawie tydzień: wszystkie kurze zostały pieczołowicie powycierane, hałdy przedmiotów różnorakich rozczłonkowane i uporządkowane, skupiska nieznanego sortu bałaganu wyniesione do "kosza PCK", znanego obecnie jako kosz Wtórpolu. Wyrzuciłam naprawdę mnóstwo ubrań, które zalegały w szafie od lat, brutalna banicja spotkała naderwane buty, znoszone dżinsy i na-zawsze-za-małe bluzki. Cała masa znalazła się w torbach z napisem "SWAP", poluję więc na jakąś porządną imprezę wymiankową. W ferworze walki nawet kot doznał dotkliwych ataków astmy (od unoszącego się kurzu), a ja sama musiałam skonfrontować się z faktami: jestem uzależniona od magazynów. Większość dostępnych półek była zagracona właśnie kupowanymi przeze mnie namiętnie od lat hochglancami: ciężko wyrzucić coś, za co zapłaciło się 7-10 złotych, trzeba to składować, wszak "może się przydać". Jeśli myślicie, że udało mi się przemóc i wyrzucić do kosza ostatnie 8 roczników "Twojego Stylu", "Przekroju" i "Elle", dziesiątki Vogue'ów, K-magów i Exklusiv-ów, to naprawdę mnie przeceniacie. Setki magazynów kolorowych zaległy w piwnicy na łonie wyrzuconego tam (to akurat bez sentymentu, w wręcz przeciwnie) flagowego produktu Ikei, regału Billy. Ponieważ porządkiem zawiadowała osoba postronna w stosunku do tej gazetowej manii, co rusz musiałam w mieszkaniu zgłaszać hasło "Strefa wolna od magazynów!", a obok piętrzyła się wielka kolumna "ekskluzywnych" garbów. Nie muszę pisać, jak cała sprawa była zabawna, choć przenoszenie tego wszystkiego prowadziło do niebagatelnego zmęczenia. Musiałam przyrzec, że ograniczę ilość kupowanych magazynów. Przeżywam teraz straszne katusze: wchodzę do ulubionego Trafficu tylko po to, żeby nawąchać się nowej farby drukarskiej, muskam ukochane rogi magazynów i wychodzę z pustymi rękoma. I choć argumentacja o sile nabywczej środków wydawanych miesięcznie na ten kolorowy nałóg przemówiła mi trochę do rozsądku (za kilkaset złotych rocznie wydane na magazyny mogę mieć np. nowy obiektyw fotograficzny), to wiem, że wkrótce znowu się zacznie i będę wpadać do mieszkania, obładowana lśniącym balastem. I tu pojawia się drugi dylemat przełomu 2010/11. Aby ograniczyć magazyny, postanowiłam kupić wreszcie miniaturowy notebook, z którym mogę udać się do ulubionej księgarni, by tam bezkarnie oddawać się gazetowym rozkoszom i notować najistotniejsze ciekawostki. Od kilku dni chodzę po wszystkich sklepach z elektroniką i przeżywam niemałą frustrację: na rynku są setki modeli netbooków, żaden mi nie odpowiada. Moim sztandarowym wymaganiem jest matowa matryca, tylko na takiej umiem pracować przy komputerze. Inna sprawa to projekt: poza wymarzonym Samsungiem N310 (całkowicie wyprzedany) nic właściwie nie jest warte uwagi. Jeśli już znajdę jakiś w miarę ładny model, to okropna błyszcząca matryca całkowicie go dyskwalifikuje. Zresztą, te uwagi dotyczą ogólnie wszystkiego w sklepach: zahaczyłam już nawet o wyprzedaże - nie znalazłam nic ciekawego, wszystko jest mdłe i nijakie, a okropne złoża ubrań wystawione z niższymi kwotami na metkach wprawiają mnie w zniesmaczenie. Przecież dwa tygodnie temu wyrzuciłam roczny płaszczyk z Zary, który po kilku założeniach zamienił się w szmatę, a inne wyprzedażowe łupy z ubiegłych sezonów założyłam może dwa, góra trzy razy. Mam tyle par butów, że spokojnie mogłyby z tego zbioru korzystać cztery inne osoby. Większość trzymam pod kluczem, żeby się nie poniszczyły. Jeszcze raz dochodzę do znanego skądinąd wniosku: pora skończyć z kupowaniem byle czego, tylko po to, by zaspokoić swoje rządze i dać upust manii wydawania małych sum. Pefekcyjna szafa mogłaby się składać z kilkunastu rzeczy - ważne, żeby w nich chodzić. Ubrania są po to, żeby je nosić. Oto więc moje noworoczne postanowienie: będę nosić własne ubrania! ;-)

Długo byłam odcięta od internetu - doszło nawet do tego, że kolekcje Prefall zaczęły mi się śnić w formie krótkich felietonów w Panoramie. Zabawne, że ludzki umysł podczas snu potrafi wytwarzać jakichś nieznanych-znanych projektantów i nadchodzące na pokaz gwiazdy rodem z The Sartorialist. O ile pamiętam śnił mi się pokaz jakiegoś Jasona lub Jonathana, przełomowy niczym kreacje Arkadiusa sprzed lat. Swoją drogą, jak bez niego jest smutno w polskim światku mody, aż się łezka w oku kręci. Tymczasem prawdziwe pokazy Prefall czekają na omówienie! Phillip Lim kolejny raz mnie zachwycił. Ów niespełna czeterdziestoletni projektant jest z pewnością jednym z głównych graczy na amerykańskiej scenie modowej: stylami żongluje często w dość zaskakujący sposób (wystarczy porównać dwie kolejne kolekcje Prefall - ubiegłoroczną, inspirowaną Bianką Jagger i obecną), ale zawsze w tym, co robi, jest jakiś podstawowy sznyt niezależnej mody. Taka jest również kolekcja Prefall 2011: projektant pokazał tu swoją wersję mody biurowo-miejskiej. We wspaniałej palecie w czerni, granacie, bieli oraz modnych kolorach ziemi Lim stworzył dość oszczędne, niezwykle praktyczne ubrania do codziennego noszenia. Od bazujących na klasycznej koszuli tunik, poprzez minimalistyczne sukienki, garsonki i płaszcze po spodnie o prostych nogawkach i świetne dzianiny oraz ważne w tej kolekcji dodatki z króliczego futra: pomysły Lima zaprezentowane zostały w spójnych zestawach, tworzących całość szafy potencjalnej "nosicielki". Pikanterii tej biurowej modzie dodają elementy skórzane oraz zastosowanie modnych już od kilku sezonów niezobowiązujących, trykotowych bluz i spodni. Na koniec triumf koloru, który zapowiada się na hit przyszłego sezonu: pomarańczowy to dobra inwestycja na obecnych wyprzedażach. Ta kolekcja Lima wydaje mi się pod każdym względem doskonała, jestem pewna, że główna linia Jesień 2011 będzie równie udana: przekonamy się już w lutym.


Bardzo spodobała mi się również świetnie zaprezentowana kolekcja Diane von Furstenberg. Z bardzo mocnej inspiracji latami 70tymi powstała kolekcja odznaczająca się szlachetną prostotą. Obok typowych dla projektantki wzorzystych sukienek portfelowych główną rolę grają proste komplety w przepięknie skomponowanych barwach: musztardowe żółcie, ciepłe brązy i bordo, delikatne odcienie morskiej zieleni i błękitów, rudości i delikatny turkus. Naprawdę ta kolekcja jest ucztą dla oczu. Szczególnie podobają mi się szmaragdowe zielenie połączone z kolorem musztardowym. Oraz oczywiście dyskretna kobiecość wykreowana przez Furstenberg: owa klasyczna, kobieca sylwetka z zaznaczoną talią, którą ubrania mają eksponować, a nie deformować. Obserwuję ostatnio nastolatki i przeraża mnie to, co się dzieje z figurami dziewczyn: workowate bluzy czy swetry i spodnie biodrówki to jakiś koszmar polskich ulic - nie wiem, jak wy, ale ja bym chętnie całe to towarzystwo widziała w sztywnych gorsetach! Dla odreagowania rzeczywistości przenosimy się do pięknego świata DvF.


Błękity, brązy i szmaragdy pojawiają się również w inspirowanej retro kolekcji Fendi. Mamy tu tylko 16 stylizacji, ale część dzienna zdecydowanie przypomina pomysły Furstenberg, zaś w odsłonie wieczorowej znajdujemy się gdzieś na przełomie lat 70tych i 80tych. Ponoć inpiracja przyszła z filmu Dolce Vita Felliniego - mamy tu przekrój mody ktoktajlowo-balowej: od bufiastej sukienki w drobny deseń poprzez wieczorowe garnitury aż po długie asymetryczne suknie. Jednak to pierwsza, dzienna część kolekcji może sygnalizować kolejny krok Lagerfelda: wszystko wskazuje na to, że lata 70te powróciły na dobre.


Ultraseksowną kolekcję pokazał Zac Posen. Kolejny raz wracają tu lata 70te, ale w bardziej psychodelicznej wersji (mnie ten styl kojarzy się z Givenchy). Posen stawia przede wszystkim na dopasowane sukienki z eksponującymi dekolt gorsetami: zarówno w wersji mini, jak i syreniej maxi. Poza tym - mocno wcięte w pasie wełniane marynarki z ołókowymi spódnicami, futra i szerokie spodnie. A pośród tego wszystkiego kontrowersyjna modelka o "kobiecych" kształtach, Crystal Renn. Trzeba przyznać, że jest to najbardziej odjechana prezentacja kolekcji Prefall do tej pory!


A na koniec tego odcinka Chanel! Tym razem Lagerfeld wybrał się na wycieczkę do Bizancjum, zafascynowany postacią cesarzowej Teodory, żony Justyniana I, pochodzącej z cyrkowej rodziny. Głównym kolorem kolekcji jest więc złoto (oprócz ukochanej przez projektanta czerni), a bogactwo ornamentów przyprawia o zawrót głowy. Najpiękniejsze są tu zdecydowanie suknie z morskiej satyny, zdobione mozaikowymi panelami w złocie i srebrze, przywodzące na myśl sztukę Art Deco. Lagerfeld wykorzystuje również motywy perskich kobierców, bogatę orientalną biżuterię. Projektant ironicznie wplata między te historyczne ispiracje płaszcz o graficznych wzorach czy spodnie niebezpiecznie przypominające dżinsy. Gdyby pokazy mody były mistrzostwami w przepychu, Lagerfeld z pewnością stanąłby na najwyżyszym podium. Myślę, że ta kolekcja spokojnie mogłaby nosić miano Haute Couture.