środa, 24 października 2018

Mamo, pobaw się ze mną.

Nie cierpię tego zawołania.
Mały nie potrafi bawić się sam, a ja często nie mam ochoty na zabawę tematyczną. Mogę z nim grać w planszówki, malować, wycinać, czytać, układać puzzle, budować Lego wg instrukcji, ale nic nie zmusi mnie do zabawy w tor samochodowy, wielka bitwę żołnierzykami czy park dinozaurów. Podziwiam rodziców w ogromną wyobraźnią, którzy co dzień zasiadają w pokoju dziecięcym i razem z dzieckiem robią w nim ogromny zabawowy bałagan. U nas specami od dobrej zabawy są dziadkowie. Razem z moim bratem zgodnie twierdzimy, że do nas nie mieli tyle cierpliwości co do wnuków. co prawda dziadkowi zdarza się zasnąć na podłodze wśród samochodzików, ale wtedy Małemu wystarcza sama jego obecność.

Niedawno wpadły nam w ręce dwie książki szwedzkiego autowa Ulfa Stark, w których rodzice w najlepsze bawią się ze swoimi dziećmi (choć wydawało mi się, że w literaturze skandynawskiej rodzice są wiecznie nieobecni).



Tata wymyśla dla swoich dzieci bardzo prostą zabawę w szukanie klucza - to coś takiego jak u nas ciepło - zimno, w które tez często się bawimy.


Zabawę troszkę skomplikował fakt, iż młodszy z synów wrzucił klucz do ubikacji,skąd nie udało się go już odzyskać.


Mama miała znacznie trudniejsze zadanie - bawiła się w Indiankę.Wymalowana w barwy wojenne ruszyła z synkiem w teren, pływała w morzu, łowiła ryby.





W obydwu książkach rodzice stanęli na wysokości zadania i bawili się ze swoimi nudzącymi się dziećmi.
 Na szczęście przy czytaniu Mały nic nie wspomniał o zabawie w Indian. A może to szkoda, bo może bym się zdecydowała :)

Książki zgłaszam do wyzwań  wyzwań Dziecięce poczytania Bonusowe oraz WyPożyczone.

wtorek, 16 października 2018

Do szkoły czas

Minął już miesiąc odkąd Mały zasilił szeregi uczniów naszej wiejskiej szkoły. Cztery lata w cudownym, ale prywatnym przedszkolu minęły zdecydowanie zbyt szybko.
Zapisanie Małego do szkoły na wsi okazało się wcale nie takie oczywiste. Argumentów zarówno za jaki przeciw było bardzo wiele. Przede wszystkim chcieliśmy, żeby synek miał możliwość integrowania się z dziećmi, które mieszkają blisko nas. Wiadomo, za jakiś czas, będzie już samodzielny, będzie chciał się spotykać z kolegami po lekcjach, będzie się z nimi umawiał na rower, na piłkę.
Z drugiej strony godziny pracy miejscowej podstawówki ni jak się mają do naszych godzin pracy. Świetlica jest czynna tylko od godz. 8.00 do godz. 15.00, a przecież o ósmej oboje z mężem musimy być już w pracy. Nie chcieliśmy zatrudniać kolejnej opiekunki dowożącej Małego do szkoły, dlatego rozważaliśmy zapisanie go do szkoły w mieście gdzie pracujemy, albo do szkoły muzycznej, która jest bardzo blisko biurowca męża. Miałoby to na pewno duży wpływ na jego rozwój - duże szkoły maja większą ofertę zajęć pozalekcyjnych, częściej organizowane są wyjścia do teatru, na koncerty, lepiej przygotowują do rozmaitych konkursów.
Decyzja była trudna, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy skazywać Małego na codzienne dojazdy pociągiem i 1 września wraz ze starszym bratem pomaszerował do swej rejonowej placówki. Ja zaczęłam pracować na niepełny etat i na razie daję radę zaprowadzić go na lekcje, zdążyć do swojej pracy, a potem za pięć trzecia odebrać go ze świetlicy.

Początki w nowej rzeczywistości nie należały do łatwych. Mały trafił do klasy, gdzie wszystkie dzieci znały się z przedszkola i nie potrafił się w niej odnaleźć. Każdą przerwę spędzał w towarzystwie ośmioklasistów, a w świetlicy siedział smutnie sam przy stoliku. Lody zostały przełamane dzięki piłce nożnej. Kiedy pani świetliczanka zaczęła zabierać dzieci na boisko, Mały otworzył się towarzysko i szybko zyskał kolegów w klasie trzeciej, czwartej, a nawet piątej. Znalezienie przyjaciela w swojej klasie było tylko kwestią czasu.

Dziś synek chodzi do szkoły z uśmiechem, dużo nam opowiada o swoich o swoich szkolnych przygodach, a zabawy w świetlicy tak mu się podobają, że nie raz nie chce iść do domu. Dużo mniejszym zainteresowaniem cieszą się prace domowe, ale to już inna historia.

Podczas wakacji starałam się jakoś przygotować Małego do tego co go czeka w szkolnej rzeczywistości i wypożyczyłam z biblioteki kilka książek o pierwszoklasistach.
Na początek dwie pozycje, które pamiętam jeszcze z czasów swojego dzieciństwa. Muszę przyznać, że nawet pani bibliotekarka miała problem ze znalezieniem ich na półkach.
Pierwsza z nich to "Jacek, Wacek i Pankracek" Miry Jaworczakowej,


druga to "Przygody Scyzoryka" Hanny Ożogowskiej.


Mimo, że obie książki mają już swoje lata, wydaje mi się, że nic nie straciły na aktualności. Opisują szkolne perypetie pierwszaków, a ich autorki zwracają szczególna uwagę na ponadczasowe wartości takie jak: przyjaźń, prawdomówność czy pracowitość. Bardzo się cieszyłam, gdy podczas czytania o mało przyjemnych sytuacjach np. gdy dzieci wyśmiewały się wzajemnie, albo gdy ktoś nie chciał koledze pożyczyć zabawki Mały mówił z powagą: Ja bym tak nie zrobił.

Potem przyszła kolej na znanego nam od dawna Mikołajka i jego szkolne przygody.


Mały od razu zaznaczył, że w szkole nie ma zamiaru być pupilkiem pani. Trochę przestraszył się kar nakładanych na niesfornych uczniów, ale wytłumaczyliśmy mu, że Mikołajek jest Francuzem, a poza tym chodził do szkoły dobrych parę lat temu. Dziś polska szkoła wygląda już zupełnie inaczej.

Na koniec wakacji zostawiliśmy sobie książeczkę, która już dość dawno znalazła się w naszym domu.
"Asy z naszej klasy" Patrycji Zarawskiej



Młody przeczytał ją kiedyś samodzielnie, ja dopiero teraz miałam okazję. To zabawna historia o trzech pierwszakach: Julku, Maćku i Kubie. Chłopcy znają się już z przedszkola i robią wszystko by być w jednej klasie, a nawet usiąść w jednej ławce. Przez cały rok są nierozłączni, a wszelkie problemy rozwiązują w myśl zasady trzech muszkieterów: Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Książeczka bardzo się Małemu podobała, jednak uznałam,że więcej do niej nie wrócimy i powędrowała na wymianę książkową.

Wszystkie nasze "szkolne" książki zgłaszam do wyzwań Dziecięce poczytania Bonusowe oraz WyPożyczone.



wtorek, 2 października 2018

O nóżkach, które bardzo lubią chodzić

W dzisiejszym świecie, kiedy w prawie każdej rodzinie są przynajmniej dwa samochody, dzieci nie lubią chodzić.
W naszym domu samochód jest tylko jeden, no bo po co drugi kiedy tylko tata ma prawo jazdy. Chłopcy dość szybko pojęli, że wygodne podróże to tylko z tatą, z mamą trzeba wędrować na piechotę lub być zależnym od komunikacji publicznej.

Wiele osób mnie pyta jak radzę sobie na wsi bez samochodu, przecież wszędzie mam daleko.
No tak, ale to w niczym mnie nie ogranicza.
Kiedy planuję wakacyjne wyjazdy bez zapracowanego taty, wybieram takie miejsca do których możemy dojechać pociągiem (do stacji mamy tylko kilometr). Koleją jeżdżę też codziennie do pracy, a przez cztery lata woziłam Małego do przedszkola. Na szczęście w pociągach nie mam choroby lokomocyjnej, więc podróż szybko mi mija przy czytaniu książki.
Na krótsze trasy przydatny jest rower. Niestety nie wszędzie czuję się na nim bezpiecznie. Unikam ruchliwych ulic, wolę przejażdżki po polnych drogach. Co raz częściej też na plac, zabaw, do sklepu czy na angielski zabieram na rower Małego. Kosztuje mnie to wiele stresu, gdyż mój synek preferuje  szalone techniki jazdy i potrafi zawrócić tuż przed moja kierownicą lub próbuje jeździć bez trzymanki.
Dlatego z Małym wolę chodzić piechotą. Przez Co rano pokonujemy 2 kilometry do szkoły, po południu tą samą trasą wracamy. Takie same spacery z tornistrem na plecach odbywa Młody.

Dzięki temu, że nie mam prawa jazdy chłopcy szybko polubili chodzenie. Dlatego już od najmłodszych lat zabieramy je na długie, piesze wycieczki. Nieważne czy chodzimy po górach, po Jurze, czy odwiedzamy jakieś zabytkowe miasto. Ważny jest wspólnie spędzony czas poznawanie pięknych zakątków naszego kraju.

W zeszłym roku, oprócz tego, że dołączyliśmy do grona Turystycznych Rodzinek, zaczęliśmy także gromadzić punkty Górskiej Odznaki Turystycznej. Wspólnie udało nam się zdobyć: Czantorię, Równicę, Masyw Śnieżnika, Szyndzielnię, Klimczok, Magurkę i Dębowiec. Po udanej weryfikacji chłopcy stali się dumnymi posiadaczami Popularnej GOT.


W tym roku mają już na koncie: Wielką Sowę, Babią Górę, Tarnicę i inne bieszczadzkie szczyty. Dodatkowo Młody zdobył Nosal i dwa razy Kasprowy Wierch. Mała Brązowa odznaka jest już więc pewna.

Dawno, dawno temu, kiedy Młody był jeszcze małym dzieckiem natknęłam się w bibliotece na książkę Pawła Beręsewicza "Żeby nóżki chciały iść". Książka ma podtytuł "opowiastki wzmacniające" i ma na celu motywować dzieci do chodzenia po górach. Ale nie wszystkie opowiastki nawiązują do górskich wspinaczek. Mamy tu historię o zatopionym namiocie, o pustym schronisku, o tajemniczym rysunku Pabla Picassa, o podróży Wuja Podróżnika, o księciu z bajki, o turyście Johnie i o tatrzańskich nosicach. W zamyśle autora mają motywować małe nóżki do zdobycia Babiej Góry, Baraniej Góry, Lubonia, Turbacza, Trzech Koron, Lackowej, Świnicy.



Nóżki Małego nie potrzebują motywacji do chodzenia po górach, więc te przyjemne opowiastki czytaliśmy sobie wieczorami przed zaśnięciem.
Ale żeby czas w podróży szybciej płynął (szczególnie wtedy, gdy droga wiedzie asfaltem i jest dość monotonna) mam swoje sprawdzone sposoby.
Po pierwsze obaj chłopcy uwielbiają kiedy rodzice opowiadają im o swoim dzieciństwie. Najbardziej lubią słuchać o naszych koloniach, wyjazdach wczasowych i szkolnych przygodach.
Drugi sposób to gry słowne. Obecnie na tapecie mamy "Zgadnij jaką jestem postacią" i "Słówko na ostatnią literę". Kiedyś graliśmy też w "Płyną, płyną statki" oraz w kolory. Nie ukrywam, że często wykorzystuję te obowiązkowe spacery jako świetną okazję do powtórki angielskich słówek, matematycznych działań czy wierszyków zadawanych w szkole.

Mam nadzieję, że skutecznie zaszczepiliśmy w chłopcach upodobanie do górskich wędrówek. Przed nimi całe życie. Zdobędą jeszcze niejeden szczyt i niejedna odznakę. Ciekawe czy kiedyś będą opowiadać swoim dzieciom, gdzie zabierali ich rodzice?


A książeczkę zgłaszam do wyzwań Dziecięce poczytania Bonusowe oraz WyPożyczone.