Rok
1922 był najgorszym rokiem w życiu farmera Wilfreda Jamesa. Pasmo
nieszczęść zaczęło się wówczas, gdy jego żona Arlette
postanowiła sprzedać ziemię i przeprowadzić się do miasta. W
obliczu sprzeciwu Wilfreda kobieta decyduje się spieniężyć tylko
swoje sto akrów i zabrać ze sobą jedynie ich czternastoletniego
syna Henry'ego. Ale jej małżonek nie jest zachwycony perspektywą
samotniczego trybu życia i dysponowania osiemdziesięcioma akrami
ziemi, leżącej w bezpośredniej bliskości terenu, na którym jeśli
plany Arlette się ziszczą, będzie stała ubojnia. Zaczyna więc
nastawiać Henry'ego przeciwko jego matce. Cierpliwie tłumaczy
nastolatkowi, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zabicie Arlette i
wmówienie wszystkim zainteresowanym, że kobieta uciekła. Henry w
końcu daje się przekonać. Zgadza się pomóc ojcu w realizacji
jego zbrodniczego planu.
„1922”
to ekranizacja minipowieści Stephena Kinga zamieszczonej w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc”. W książce widnieją cztery utwory, z
której już w sumie trzy przeniesiono na ekran - „Dobrane
małżeństwo” i „Wielki kierowca” doczekały się swoich
filmowych wersji w 2014 roku. Pierwszy obraz został wyreżyserowany
przez Petera Askina, a drugi przez Mikaela Salomona. Natomiast „1922”
na warsztat wziął Zak Hilditch - sam spisał scenariusz i to on
zasiadł na krześle reżyserskim. Jego film trafił do szerokiego
obiegu niedługo po ukazaniu się ekranizacji „Gry Geralda” na
platformie Netflix. Obie produkcje wywodzą się z tej stajni, a
wziąwszy pod uwagę poziom filmowej „Gry Geralda” moje
oczekiwania względem „1922” były dosyć spore. Tym bardziej, że
twórcy omawianej produkcji mieli łatwiejsze zadanie do wykonania od
ekipy pracującej nad poprzednią ekranizacją prozy Stephena Kinga
made in Netflix.
Minipowieść
(czy jak kto woli opowiadanie, bo wiem, że nie każdy uznaje to
pierwsze określenie) jest wdzięczniejszym materiałem źródłowym
od powieści. Nie w absolutnie każdym przypadku, bo nadrzędne
znaczenie ma fabuła, ale akurat w tym również ona działała na
korzyść Zaka Hilditcha. Twórcy „Gry Geralda” mieli niezwykle
twardy orzech do zgryzienia, podczas gdy minipowieść „1922”
wydawała się być praktycznie gotowym scenariuszem. Można było
wprowadzić w tę opowieść jakieś własne pomysły, a nawet
zmodyfikować ją w takim stopniu, że trzeba by było określać ją
mianem adaptacji, a nie bardziej preferowanej przez jak się wydaje
większość wielbicieli literackich pierwowzorów, ekranizacji. Ale
scenarzysta Zak Hilditch widać uznał, że nie ma takiej potrzeby
(nie licząc drobnostek i zakończenia) i moim zdaniem słusznie, bo
akurat od tej historii nie wymagałam żadnych poprawek. Kombinacje
mogłyby, jak to nierzadko bywa, wypaczyć sens i obniżyć
atrakcyjność fabuły „1922”, choć poszukiwacze zawiłych
intryg mogą mieć inne zdanie na ten temat, bo to bardzo prosta
historyjka. Podsumowując: omawiany film jest ekranizacją, a nie
adaptacją utworu Stephena Kinga, co oznacza tyle, że jest bardzo
wiernym odwzorowaniem literackiego pierwowzoru. Zak Hilditch nie
poprzestał na wyjmowaniu z minipowieści samych wydarzeń
składających się na tę historię. Pozwolił też sobie zapożyczyć
wiele zdań skonstruowanych przez Stephena Kinga, kwestii wtłoczonych
w usta aktorów, zwłaszcza odtwórcy roli głównej Thomasa Jane'a.
Ten aktor miał już okazję grać w filmach opartych na twórczości
Kinga, w „Łowcy snów” i we „Mgle”, ale jak na moje oko rola
Wilfreda Jamesa leżała mu najlepiej. W przypadku tej postaci
nietrudno o przerysowanie, o sprowadzenie jej do pozycji wsiowego
głupka albo co gorsza degenerata zasługującego tylko i wyłącznie
na najwyższe potępienie. A podczas lektury minipowieści miałam
zgoła inny stosunek do głównego bohatera i zarazem narratora.
Spoglądałam na niego w zupełnie inny sposób i właśnie to
nastawienie do osoby, która dopuściła się okrutnej zbrodni uważam
za największy superlatyw tego utworu. Thomas Jane musiał wcielić
się w postać mężczyzny bardzo przywiązanego do swojej ziemi.
Ciężko pracującego farmera, który nie wyobraża sobie życia w
mieście, przy czym nie należy na niego patrzeć przez pryzmat
krzywdzącego stereotypu tj. robola, który gardzi wysiłkiem
umysłowym. Wilfred James wieczory spędza nad książkami, czytając
dla przyjemności, a gdy jego żona Arlette (dobra kreacja Molly
Parker) informuje jego i ich czternastoletniego syna Henry'ego (do
warsztatu Dylana Schmida również nie mam żadnych zastrzeżeń) o
swoich zamiarach, mężczyzna wykazuje się dużą znajomością
technik manipulacyjnych. Thomas Jane wręcz doskonale wywiązał się
ze swojego zadania – stworzył niezwykle realistyczny wizerunek
mężczyzny lubiącego proste życie, ale wykazującego się też
niemałą inteligencją i przebiegłością. Pokazał dwoistość
ludzkiej natury, o czym między innymi traktowała minipowieść
„1922” - człowieka, we wnętrzu którego ścierają się dwa
przeciwstawne bieguny, który jest na tyle sympatyczny, żeby widza
obchodził jego los, ale który też nie pozwala nam zapomnieć, że
jest jednostką zdolną do najokrutniejszych czynów. Tak samo jak
literacki pierwowzór filmowa wersja została włożona w ramy
pisemnej spowiedzi – James opisuje wydarzenia zaistniałe w jego
przeszłości siedząc w pokoju hotelowym. Koncentruje się głównie
na feralnym roku 1922, ale przybliża także widzom wypadki mające
miejsce w kolejnych latach, które doprowadziły go do punktu, w
którym obecnie się znajduje. To ostatnie unaocznia w skrótowy
sposób, tak samo jak w wersji literackiej. A ilekroć wraca
wspomnieniami do przeszłości twórcy skrupulatnie odmalowują przed
naszymi oczami realia pierwszej połowy lat dwudziestych XX wieku,
kładąc spory nacisk na robiący wrażenie kontrast sielanki z
posępnością. Mrok w niezwykle smaczny i mocno podnoszący napięcie
sposób przeplata się tutaj z żywymi barwami, którym mieni się
malownicze otoczenie trzyosobowej rodziny Jamesów w gorących
promieniach słonecznych. Złowroga, ponura aura szybko zacznie
dominować – mrok w końcu weźmie we władanie światło
słoneczne, a beznadzieja, nieuchronność coraz to większych
nieszczęść zacznie sukcesywnie zabijać wszelkie przebłyski
nadziei na lepsze jutro.
Przesłanie
„1922”, tak literackiej odsłony tej historii, jak i tej
filmowej, wybrzmiewa bardzo wyraźnie i można chyba spokojnie
powiedzieć, że nie jest ono zbyt oryginalne. Ta opowieść to ni
mniej, ni więcej jak przestroga przed dopuszczaniem się zbrodni.
Historia mówiąca o tym, że morderstwo nie jest sposobem na
rozwiązanie problemów, że ten akt prowadzi do kolejnych, dużo
bardziej poważniejszych kłopotów. Takich, których być może w
ogóle nie da się rozwiązać – można odsuwać w czasie
konsekwencje swojego czynu, ale ten proces nie będzie trwał
wiecznie, w końcu przyjdzie moment zapłaty. Zabójca jednak dużo
wcześniej zapragnie cofnąć czas, żeby mógł odwrócić bieg
wypadków. Ale tego nie może zrobić – co się stało, to się nie
odstanie. Teraz może jedynie próbować wyjść obronną ręką z
rozpaczliwej sytuacji, w której się postawił. Uratować to, co
można jeszcze uratować, ale z biegiem trwania filmu dla odbiorcy (i
dla niego pewnie też) staje się coraz bardziej jasne, że toczy
walkę z wiatrakami, że nic co zrobi nie przyniesie upragnionych
przez niego rezultatów. Zak Hilditch przeprowadza nas przez tę
opowieść w niemalże równie poruszającym, emocjonalnym stylu, co
Stephen King na kartach swojej minipowieści. Na szczęście
oszczędził mi widoku krowy przechodzącej niewyobrażalne męki w
studni, bo ciężko mi było o tym czytać i nie miałam najmniejszej
ochoty tego oglądać, ale pokazał sam moment upadku i przez chwilę
kazał mi słuchać rozdzierającego serce muczenia rannego
zwierzęcia. Wyobraźnia dopowiedziała resztę i w ten oto sposób
znowu uroniłam kilka łez. Straszne losy innej krowy twórcy
pokazali już dosyć szczegółowo, ale morderstwo Arlette jest o
wiele mniej drastyczne niż w minipowieści. Krótkie migawki zamiast
pornograficznych zbliżeń, co poczytuję na minus, ale już
gwałtowność tego aktu i mroczna atmosfera go spowijająca wywarły
na mnie oczekiwany efekt. Uderzyły z całą mocą, znacznie
wywindowały napięcie, które od tego momentu tylko wzrastało. Co
godne pochwały filmowcy nie uciekali przed wszystkimi makabrycznymi
kawałkami tej historii – pozwolili bardzo dokładnie przyjrzeć
się ciału leżącemu w studni, po którym biegają szczury (jeden w
pewnym momencie wyłania się z ust trupa), okaleczaniu zwierzęcia i
pogryzionej twarzy jednej postaci. Ale największe wrażenie robi
charakteryzacja martwej kobiety, a najbardziej pomysłowa i
klimatyczna jest sekwencja z samorzutnie trzaskającymi drzwiami
wejściowymi, za którymi w pewnym momencie widać zakrwawioną,
stojącą nieruchomo postać, która nie ma prawa stąpać po tym
świecie. Zak Hilditch nieco zmodyfikował końcówkę „1922”. A
moim zdaniem celem tego było UWAGA SPOILER pozostawienie
szerszego pola do domysłów. W minipowieści mamy trupa Arlette,
który opowiada Wilfredowi o życiu Henry'ego i jego dziewczyny z
dala od farmy (coś a la „Bonnie i Clyde”), ale nie informuje go
jedynie o wydarzeniach, które już zaistniały, zdradza mu też to,
co dopiero się wydarzy. Wieszczy. Co mogłoby wskazywać na to, że
James rzeczywiście padł ofiarą zemsty zza grobu, a nie zmagał się
jedynie z wyrzutami własnego sumienia, powoli popadając w obłęd.
Można oczywiście przyjąć, że wszystko mu się pomieszało,
spisywał bowiem tę historię wówczas, gdy dobrze poznał dzieje
Henry'ego i jego dziewczyny. Jego śmierć też można wytłumaczyć
– mogło to być samobójstwo, a nie efekt działalności
szczurzych wysłanników Arlette. Ale wydaje mi się, że Stephen
King bardziej opowiadał się za motywem nadprzyrodzonym, że chciał
abyśmy stawiali na zemstę zza grobu. Hilditch natomiast darował
sobie przepowiadanie przyszłości przez martwą Arlette – dał do
zrozumienia, że trup kobiety opowiada Wilfredowi tylko o tym, co już
się wydarzyło i nie pokazał końca Jamesa. Nie pozostawił żadnych
wątpliwości co do tego, że za chwilę umrze, ale z widoku jego
zwłok zrezygnował KONIEC SPOILERA. Właściwie to obie
wersje zakończenia uznaję za udane – każde ma swój urok, każde
wydaje mi się być idealnym zwieńczeniem tej opowieści i jestem
skłonna zaryzykować przypuszczenie, że wielu innych fanów
twórczości Stephena Kinga podzieli mój pogląd, że nie będą
mieli za złe Hilditchowi tej zmiany.
Platforma
Netflix filmem „1922” utwierdziła mnie w przekonaniu obudzonym
po seansie „Gry Geralda”, że jest stajnią, z której powinno
wychodzić jak najwięcej filmów opartych na prozie Stephena Kinga.
W tym charakterze i jak na tę chwilę to dla mnie najbardziej
obiecujące źródło – na kinowe adaptacje czy ekranizacje
twórczości tego autora właściwie w ogóle nie czekam, ale gdy
tylko dojdą mnie słuchy o tym, że Netflix (a mam taką nadzieję)
pracuje nad kolejną filmową wersją jakiegoś utworu Kinga zacznę
z utęsknieniem wypatrywać wpuszczenia jej do szerszego obiegu. Tak jak to robiłam w
przypadku „1922” od momentu zobaczenia znakomitej ekranizacji
„Gry Geralda”. I w najmniejszym nawet stopniu się nie zawiodłam
– omawiany obraz to moim zdaniem kolejny kawałek solidnej roboty,
przeznaczony zarówno dla wielbicieli literackiego pierwowzoru, jak i
osób jeszcze z nim niezaznajomionych. Fanów thrillerów i horrorów,
bo zobaczymy tutaj elementy charakterystyczne dla obu tych gatunków.