Luizjana. Detektyw Mark Lewis zostaje wezwany na interwencję do
opuszczonego domu, w którym przed laty doszło do masowego, rytualnego mordu. Na
miejscu zastaje ciała nastolatków i zszokowanego Johna. Policja opieczętowuje
miejsce zbrodni i przystępuje do zbierania dowodów. Z ocalałym tymczasem rozmawia
psycholog Elizabeth Klein. Chłopak zdradza jej, że wraz ze znajomymi zatrzymał
się w tym owianym złą sławą domu, aby nawiązać kontakt z gnieżdżącymi się w
jego wnętrzu duchami oraz pozbyć się wizji zmarłej matki, która miała duży
związek z masowym mordem sprzed lat. Ale krótko po ich przyjeździe ktoś
zablokował wszystkie wyjścia i zaczął na nich polować.
„Demonic” jeszcze przed premierą w Brazylii, pod tytułem „A Casa dos Mortos”
przyciągał uwagę amerykańskiej opinii publicznej. Kiedy w 2011 roku ogłoszono,
że film będzie nosił tytuł „House of Horror” (z czasem zmieniono go na „Demonic”),
a jednym z jego producentów jest jeden z najpopularniejszych twórców
współczesnego kina grozy, James Wan, wielu widzów zaczęło śledzić postępy w
pracy nad tą produkcją. Will Canon, mało znany reżyser i współscenarzysta „Demonic”
(do spółki z Dougiem Simonem i Maxem La Bella), który oprócz kilku shortów miał
na koncie tylko jeden pełnometrażowy film, pt. „Brotherhood” nie nastrajał
pozytywnie bardziej świadomych widzów. Ale sygnowanie owej pozycji nazwiskiem
Wana (szczególnie na plakatach), zgodnie z marketingowym zamysłem, skutecznie
zaciemniło personalia reżysera przed masowymi odbiorcami, z których wielu było
przekonanych, że oto powstaje coś, w czym największy udział ma ich idol, James
Wan.
Choć „Demonic” fabularnie eksploatuje znane motywy ghost stories jego konstrukcja nie pozwala wtłoczyć go w pokaźną
listę konwencjonalnych straszaków. Scenarzyści postawili na rzadko wykorzystywaną
w tym nurcie dwutorową narrację, która z jednej strony intrygująco komplikuje
wydźwięk filmu, ale z drugiej miejscami nieco irytuje swoim rozproszeniem.
Teraźniejszość przeplata się tutaj z retrospekcjami, przybliżanymi przez
ocalałego z masakry w opuszczonym domu w Luizjanie, Johna (elektryzująca
kreacja Dustina Milligana). Podczas, gdy policjanci z wydziału zabójstw z
Markiem Lewisem na czele (w tej roli bardzo przekonujący Frank Grillo)
zabezpieczają miejsce zbrodni, przy okazji odkrywając coraz to nowe,
niepokojące fakty, chłopak, który przeżył zdradza psycholog, Elizabeth Klein
(jak zwykle bezbłędna Maria Bello), jak doszło do tej masakry. Jego opowieść to
fragmentaryczny zapis osadzony w nurcie ghost
story z elementami demonicznymi. Tak więc mamy „nieśmiertelną” grupę
młodych ludzi, która wyrusza do owianego złą sławą domu w Luizjanie. Przed laty
doszło tam do rytualnego, zbiorowego mordu, któremu świadkowała matka Johna. Teraz
chłopak zmaga się z niepokojącymi, niejasnymi halucynacjami, nawiązującymi do
tamtych wydarzeń. Młody łowca duchów namawia Johna i jego dziewczynę, Michelle,
do pobytu w problematycznym domostwie. Towarzyszyć ma im dwoje pomocników
domorosłego łowcy duchów, którzy z wykorzystaniem swojego sprzętu mają za
zadanie udokumentować całą wyprawę i pozyskać dowody nawiedzenia. W ten sposób
w retrospekcjach Canon zgrabnie wplątuje stylistykę verite w tradycyjną narrację. Kręcenie z ręki jest maksymalnie
profesjonalne – nie spotkamy się tutaj z nadmiernie rozedrganym obrazem, czy
uciekaniem z kamerą w stronę ścian i podłóg, co jest częstą przypadłością
klasycznych verite. W chwilach szczytowej
grozy albo odchodzono w stronę tradycyjnej realizacji, albo profesjonalnie montowano
materiał nakręcony z ręki, dzięki czemu absolutnie nic mi nie umknęło. A działo
się sporo, chociaż o próbach dogłębnego przerażania odbiorców nie było mowy. Zaznaczając
obecność nieznanego w opuszczonym domu w Luizjanie twórcy postawili na delikatność.
Chyłkiem przemykające po korytarzach widmowe postaci, samoistnie zamykające się
drzwi, rzucanie protagonistami po ścianach, ciąganie ich po podłodze przez
niewidoczne byty i wreszcie pojawiająca się w migawkach znakomicie
ucharakteryzowana, koszmarna twarz sędziwej kobiety. A to wszystko podane w
iście mrocznym klimacie z dbałością o podskórne napięcie, które notabene
znacząco podniosło poziom licznym jump
scenek. Ilekroć przed zaskakującym „uderzeniem” Canon uciekał się do
klimatycznych, pełnych napięcia preludiów, zasadzających się głównie na
wędrówkach bohaterów po skąpanym w ciemnościach domu, pojawiające się pod
koniec tych sekwencji jump sceny
unosiły mnie z fotela. Wszak twórcy na te ujęcia wybierali trudne do
przewidzenia momenty i znacząco pogłaśniali dźwięk. Ale taki efekt nie pojawiał
się we wszystkich jump scenach –
ujęcia pozbawione początkowych podnoszących adrenalinę statecznych spacerów
protagonistów po poszczególnych pomieszczeniach w domu, pojawiające się
dosłownie w środku konwersacji, co prawda zaskakiwały, ale przez brak
wcześniejszego dostrajania mnie do odpowiedniej atmosfery nie odnosiły
pożądanego skutku. Te jump scenki bym
poprawiła, tak samo ujęcia ptaków wychodzących z ust Johna, przy realizacji
których filmowcy posiłkowali się rażąco sztucznymi efektami komputerowymi.
Druga oś narracyjna skupia się na kuriozalnym dochodzeniu policji.
Kuriozalnym, bo mającym nadprzyrodzone podłoże. Z uwagi na swoją mniej tajemniczą
problematykę owe sekwencje bazują na odrobinę lżejszym klimacie grozy. Detektyw
Mark Lewis z pomocą psycholog Elizabeth Klein próbuje uzyskać od ocalałego
Johna informacje, które pozwoliłyby wytypować podejrzanego aktualnej masakry,
nawiązującej do rytualnego, masowego mordu sprzed lat. W ten sposób twórcy
konfrontują nas z dwoma, przenikającymi się czasami (niedaleką przeszłością i
teraźniejszością), czym w paru momentach nieco wybijają z rytmu. Szczególnie,
kiedy decydują się wrócić do teraźniejszości tuż po jakiejś kulminacji w
retrospekcji. Ale abstrahując od tej drobnej niedogodności taka narracja o
wiele silniej koncentrowała moją uwagę, aniżeli chronologicznie przedstawiane,
liniowe historie o duchach. Szczególnie, kiedy Canon wreszcie zdecydował się na
większą dosłowność, zogniskowaną w postaci okaleczonego, pozbawionego języka łowcy
duchów, który biega po mieście, w mniemaniu śledczych w poszukiwaniu dziewczyny
Johna. Dynamiczne ujęcia obławy na tę oszalałą jednostkę nie tylko podnoszą
poziom emocjonalnego napięcia, ale również stanowią wprawkę przed komplikującym
wszystko finałem. Czołowy zwrot akcji udało mi się przewidzieć już w pierwszej
połowie seansu, ale dopełniające go szczegóły, ważne detale warunkujące
interpretację „Demonic” były już dla mnie sporym zaskoczeniem. Innymi słowy,
scenarzystom przynajmniej w części udało się uśpić moją uwagę, a więc dopisuję zakończenie
do długiej listy zalet tej produkcji.
Will Canon dobrze wróży na przyszłość, bo nawet jeśli „Demonic” nie jest
jeszcze horrorem skończonym, któremu absolutnie niczego nie sposób zarzucić to można
w nim odnaleźć zalążki wielkiego talentu tego reżysera, którego jeszcze nie
rozwinął w pełni. Ale być może zrobi to w swoich kolejnych straszakach, jeśli
na takowe się porwie. Oby tylko nie zapomniał o generowaniu klimatu porównywalnego
z „Demonic” i nie dał się porwać efektom komputerowym. Dzięki minimalizacji CGI
jego debiutancki horror zwraca uwagę swoim autentycznym minimalizmem, nie sprawiając
wrażenia przekombinowanego, czy nakręconego tylko z myślą o popisywaniu się
nowoczesną technologią. Mam nadzieję, że jeśli pozyska większy budżet na
zrealizowanie kolejnego straszaka (ten kosztował 3 mln dolarów) nie skusi go
jakaś bzdurna oferta speców od efektów komputerowych, bo te pojedyncze CGI,
które zawarł w „Demonic” wystarczyły aż nadto. Nie potrzeba drogiego efekciarstwa,
aby nakręcić godnego uwagi straszaka, eksperymentującego z narracją i z
wyczuciem czerpiącego z osiągnięć innych ghost
stories, co owa produkcja w mojej ocenie dobitnie udowadnia.