wtorek, 27 stycznia 2015

"Geek girl"

"Geek girl" - Holly Smale

Bardzo cenię sobie szczerość w stosunku do czytelników bloga. Dlatego dzisiaj nie zamierzam owijać w bawełnę i czarować. Będziecie mieli okazję przeczytać moją opinię na temat powieści, z którą zapoznałam się w języku angielskim. Niestety, nie posługuję się nim na perfekcyjnym poziomie. Jednak czytanie w oryginale wydaje się być bardzo dobrym i przyjemnym sposobem na obcowanie z danym językiem, toteż postanowiłam spróbować swoich sił. "Geek girl" przeczytałam i myślę, że warto podzielić się wrażeniami, lecz uczciwie uprzedzam - nie rozumiałam każdego słowa, nie zrozumiałam jej w dosłownie 100%. Na szczęście przyswoiłam na tyle, by wyrobić sobie o niej zdanie i rozumieć "co się dzieje".

Harriet Manners to piętnastolatka, która lubi wiedzieć. Interesuje ją to, co znaczy dane słowo i ile razy w ciągu minuty bije serce jeża. Jednak kiedy pewnego dnia, gdy nadarza się okazja, by odmienić swoje życie, dziewczyna stwierdza, że chce to zrobić. Pragnie zobaczyć jak wyglądałaby w innej odsłonie. Tak oto zostaje... modelką. Czy mimo to uda jej się zatrzymać przy sobie przyjaciółkę, nie stracić zaufania macochy oraz pozostać sobą?

Patrząc prawdzie w oczy - to nie jest dobra książka w dosłownym tego słowa znaczeniu. Bywa nudna, zbyt naiwna, oczywista i szablonowa. Zapewne nie usatysfakcjonuje wytrawnego czytelnika, który w stosunku do czytanego tekstu ma większe wymagania, niż "ma się dobrze czytać". Oczami wyobraźni już widzę, że gdybym zapoznała się z tą powieścią w języku polskim miałabym baaaaaardzo mieszane uczucia i prawdopodobnie ten tekst przesyciłabym krytyką. Jednakże patrzę na nią po części pod innym kątem, gdyż zależało mi, aby dostosować poziom języka lektury do swoich umiejętności. 

Tu należy się przyznać rację, "Geek girl" jak najbardziej nadaje się do przeczytania po angielsku dla osoby, która chciałaby rozpocząć swoją przygodę z czytaniem obcojęzycznych książek. Stosunkowo prosty język, nieskomplikowana akcja i "klarowna" całość. Zauważyłam, że tę książkę czytałam dosyć długo, a wolniejsze tempo zawdzięczam pewnie temu, że nie był to mój ojczysty sposób porozumiewania, Dlatego nie wyobrażam sobie co by było, gdyby "Geek girl" było przekombinowane.

Niestety nie zmienia to faktu, że lektura pod względem treści i ogólnego poziomu wypada słabo. Główna bohaterka jeszcze daje się jako tako lubić, gdyż ma w sobie wyróżniającą cechę - zamiłowanie do nauki. Ale nie uratuje to ogółu, który nie zachwyca. Mimo to, polecam "Geek girl" osobom, które pragną czytać w oryginale, ale nie opanowały angielskiego na wysokim poziomie. Ja właśnie z tego powodu jestem bardzo zadowolona, że powieść autorstwa Holly Smale przeczytałam. 

sobota, 24 stycznia 2015

Bądźmy wdzięczni!

Żródło

Żyję.
Mam wkoło kochanych ludzi.
Codziennie rano wstaję z łóżka, ubieram się, jem pyszne śniadania, obiady, kolacje i desery.
Uczę się nowych rzeczy, wciąż poszerzam swoje horyzonty.
Czytam z zapałem.
Piszę dla frajdy, raz lepiej, raz gorzej, ale po swojemu.
Oglądam.
Słucham muzyki, aby się zachwycić lub stwierdzić, że to nie dla mnie.
Fascynuję się, bo warto.
Sprzeczam się, ale niedługo potem godzę.
Chodzę, widzę, słyszę, czuję.
Mam głowę pełną myśli, refleksji i pomysłów.
Śmieję się w głos, płaczę, aby zaraz potem poczuć ulgę. 
Marzę i zachwycam się.
Spaceruję i rozpiera mnie radość.
Stawiam czoło własnym słabościom.
Poznaję ludzi uśmiecham się, dyskutuję.
Śpiewam dla czystej przyjemności, skaczę, aby okazać zadowolenie.
Jeżdżę na nartach.
Patrzę na słońce, śnieg, deszcz,
Odwracam się, aby jeszcze chociaż raz zobaczyć jak cudowną osobę przed chwilą spotkałam.
Wysilam się, aby potem docenić odpoczynek.
Robię tysiące innych rzeczy, za dużo by o wszystkich opowiedzieć.
Wierzę, ufam, kocham.
Mam tyle powodów, aby być szczęśliwą osobą. Spotyka mnie wiele dobrego. Ciebie na pewno też, więc bądźmy wdzięczni!

środa, 14 stycznia 2015

"Ostatnia spowiedź tom II"

"Ostatnia spowiedź tom II" - Nina Reichter
Źródło grafiki
Nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że pierwszy tom "Ostatniej spowiedzi" czytałam tyle czasu temu. Jednak po sprawdzeniu kiedy opublikowałam jej recenzję, muszę przyznać, że losy bohaterów wciągnęły mnie w styczniu 2013 roku! Musiały minąć niemal dwa lata, abym w końcu zdecydowała się kupić kontynuację i rozpocząć jej lekturę w sylwestrowy wieczór, a skończyć któregoś, "nastego" dnia stycznia. Jesteście ciekawi jakie odczucia wzbudził we mnie drugi tom?

(Tym razem nie opisuję o czym książka jest. Jeśli ktoś czytał pierwszą cześć, wie czego dotyczy. Tym, którzy nie znają powiem tylko, że to miłosna historia między gwiazdą sceny muzycznej, a "zwyczajną dziewczyną". Więcej nie zdradzam, ażeby nie psuć frajdy z potencjalnego czytania powieści.)

Dla mnie przede wszystkim pojawiła się jedna, wyróżniająca się wada. Za dużo tu było słodzenia. Za dużo pocałunków, czułych słówek i zachwycania kolorem oczu wybranki. Za dużo przesadnego wyznawania miłości. W zasadzie powieść kręci się wokół scen, kiedy Ally i Bradin nie potrafią powstrzymać wzajemnego pożądania i myślą o tym, żeby być jak najbliżej siebie. Ja naprawdę rozumiem, że są to zakochane po same uszy postacie i jest to romantyczna opowieść. Jednakże jak dla mnie wiele z tego typu ich zachowań Nina Reichter mogła zamienić na coś innego. W moim mniemaniu cześć miłosnych uniesień w wykonaniu naszej uroczej dwójki straciła klimat i czar... Jak widać sformułowanie "co za dużo, to niezdrowo" dobrze opisuje mój stosunek do tego, co spotyka czytelnika w II tomie.

Mimo to nie powiem, że bardzo negatywnie nastawiłam się do całokształtu. Poza faktem, że tamten element zgrzytał, kolejny raz miałam okazję zbliżyć się do historii, która swego czasu bardzo mnie wciągnęła. Bohaterów nadal da się akceptować i lubić. W dodatku można skorzystać z tego, iż co pewien czas tekst zawiera dopisek jaką piosenkę warto włączyć i słuchać podczas czytania kolejnego fragmentu. Jak dla mnie podczas lektury nie jest to szczególnie wygodne i zdecydowanie nie korzystałam z tego za każdym razem. Ale ogólnie warto zwrócić przy okazji uwagę na proponowane utwory, gdyż niektóre z nich faktycznie dobrze oddają charakter konkretnego zdarzenia.

W zasadzie nie wiem czy jeszcze o czymś chcę Was poinformować, ostrzec czy zapewnić w związku z tematem dzisiejszego postu. "Ostatnia spowiedź tom II" wypadł w moim odczuciu zdecydowanie słabiej, niż część rozpoczynająca serię. Jednakże być może skuszę się na rozstrzygnięcie losów bohaterów, gdyż sama historia jest na swój sposób wciągająca. Niestety, nie jestem tak pełna entuzjazmu jak podczas recenzowania tomu I. Miałam nadzieję na zdecydowanie lepszą i bardziej wciągającą przygodę .

poniedziałek, 5 stycznia 2015

"Sherlock" - seria 1

(Zalecam włączyć muzykę w tle, w celu wytworzenia odpowiedniego klimatu :))

Jeżeli dosyć często czytujecie blogi o tematyce kulturalnej, zapewne zetknęliście się z postami na temat serialu pt. "Sherlock" w wykonaniu BBC, prawda? Zachwytów co niemiara, doprawdy - jak dla mnie była to dziwna sprawa. Przede wszystkim dlatego, że do wersji papierowej opowieści o znanym detektywie raczej mi daleko, a i ogólnie tematyka kryminalna nie jest w centrum mojego zainteresowania, toteż moja styczność z nią była minimalna. Jednak pogłoski o rzekomo naprawdę dobrym poziomie serialu, kusiły. Niedawno miałam okazję obejrzeć nareszcie pierwszy sezon. I... już mniej mnie dziwi szaleństwo za produkcją BBC.

Jedna seria to zaledwie trzy odcinki, ale każdy trwający niemal półtorej godziny. Nie jestem osobą, która umie profesjonalnie ocenić techniczny aspekt - wykonanie i dopracowanie. Mimo to, na moje oko, Sherlock jest nagrany wyśmienicie (a w każdym razie na tyle dobrze, że przeciętny widz nie powinien odczuwać żadnych zgrzytów). Do tego dodajmy genialnie dobranych aktorów. Na pierwszym planie mamy rzecz jasna Sherlocka (w tej roli Benedict Cumberbatch) oraz doktora Watsona (Martin Freeman). Prezentują umiejętności godne podziwu do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie na ich miejscu nikogo innego. Po zaledwie trzech odcinkach zdążyłam się do nich przyzwyczaić, a także polubić odgrywane przez nich postacie. Pan Benedict wcielający się w role Sherlocka tak dobrze potrafi wczuć się w bycie nim, że można jedynie z uznaniem pokiwać głową i uśmiechnąć się do telewizora czy innego komputera.

Jednakże jakkolwiek dobrze byłoby to zrobione, jakich by cudownych artystów nie zatrudniono i tak serial mógłby kuleć, gdyby nie fabuła, akcja i jej tempo oraz scenariusz. Muszę przyznać, że i na tym polu trudno się do czegokolwiek przyczepić. Bo chociaż coś może się nie podobać, coś może nie do końca odpowiadać naszym upodobaniom, to i tak trzeba ponadprzeciętność docenić.

Dzięki wszystkim wskazanym czynnikom ja także bardzo polubiłam ten serial. Nie powiem, żebym dotychczas zdążyła pokochać, być może nigdy się nawet tak nie stanie - ale rozrywkę Sherlock jest w stanie zapewnić nawet tym, którzy miłością do kryminałów z natury nie pałają (znam to z autopsji)! Pierwszy odcinek jest jak dla mnie najlepszy z całego sezonu i robi spore wrażenie. Ukazuje tok myślenia tytułowego bohatera, zdolność dedukowania. Sprawia, że po prostu ma się ochotę otwierać oczy ze zdziwienia i dalej patrzeć z uporem w ekran. Drugi mniej mi odpowiadał. Ciekawy, też dobry, ale jednak... to nie to samo i zaliczam go jako "najsłabsze ogniwo". Za to ostatni najbardziej zagmatwany i wymagający dużego zaangażowania.

Nie jest to serial, który można włączyć, żeby "leciał w tle" podczas rozwiązywania zadań z matematyki, pisania wypracowania czy gotowania obiadu. Sherlockowi należy poświęcić swój czas, samemu pokombinować i wczuć się w rozwiązywane w produkcji zagadki. Wtedy sprawia frajdę i wciąga. Taki to jest właśnie, godny polecenia, twór.

sobota, 3 stycznia 2015

Pierwszy stosik w 2015 roku

Witajcie!
Mam nadzieję, że wypoczęliście przez tę świąteczną przerwę? Ja tak, ale liczę na to, iż wraz z wpadnięciem w "szkolny wir" wróci też zapał do nauki. Pocieszeniem jest myśl o feriach, które w tym roku zaczynają się dla mnie w pierwszej turze! Tymczasem przychodzę do Was ze stosem - dość dużym i cieszącym oczy, bo zawiera w sobie wiele wspaniałych książek. W zasadzie są to pozycje, które kupiłam bądź dostałam jeszcze w 2014. Przejdźmy do meritum.


Na samym dole mamy "Skrawek nieba", który dostałam od cioci i wujka jako gwiazdkowy prezent. Szczerze mówiąc, nie słyszałam o tej powieści wcześniej. Może ktoś z Was czytał i może podzielić się wrażeniami? Następnie dwie szkolne lektury, obie wypożyczone z biblioteki (jedna ze szkolnej, druga z miejskiej) - "Dżuma" oraz "Prawiek i inne czasy". Tę drugą aktualnie czytam, więc być może wkrótce podzielę się wrażeniami na jej temat. "Lawendowy pokój" dostałam na klasowej Wigilii. Już przeczytany, a jeśli ktoś jeszcze nie czytał recenzji, może to zaraz nadrobić. "Ostatnią spowiedź tom II" zaczęłam czytać i za kilka dni pojawi się opinia. W "Czarne skrzydła" postanowiłam się zaopatrzyć, gdyż mówią o niej dobre rzeczy - muszę sama sprawdzić, czy jest godna uwagi. A na górze "Ty jesteś moje imię" oraz "Wnuczka do orzechów", czyli to, co między innymi znalazłam pod choinką. :) "Ty jesteś..." kusi zarówno ze względu na tematykę, jak i autorkę. A "Wnuczka..." - przecież wiecie! Sukcesywnie zapoznaję się z Jeżycjadą, więc najnowszą cześć też bardzo chciałam mieć na półce.  A z boku pierwsza seria serialu o Sherlocku, którą z okazji Bożego Narodzenia podarował mi brat. Jestem już po dwóch odcinkach, ale na razie nie chcę za dużo zdradzać. Najprawdopodobniej nie będę długo zwlekała z obejrzeniem trzeciego, także jutro lub pojutrze zdradzę Wam co myślę o pierwszym sezonie.  

Chciałabym przy okazji poinformować, że z prawej strony pojawiła się możliwość dodania mnie do kręgów w Google+. Prawdę mówiąc nie do końca się orientuję, jak wszystko tam funkcjonuje, ale postanowiłam spróbować i dodać tę opcję. Będzie mi bardzo miło, jeśli z niej skorzystacie :)) Przypominam, że jestem też na facebook'u.W najbliższym czasie planuję sporo ciekawych postów i mam nadzieję, że w 2015. będę tu aktywna! 

Trzymajcie się. Do napisania ;)

czwartek, 1 stycznia 2015

"Lawendowy pokój"

"Lawendowy pokój" - Nina George

"Wiesz, zawód miłosny jest jak żałoba. Bo umierasz, umiera twoja przyszłość... i jest ten czas zranienia, który trwa tak strasznie długo. Ale potem jest lepiej. Teraz już to wiem." ("Lawendowy pokój", str. 273)

Zapewne macie w swoim życiu wyjątkowe miejsca. Azyle, schrony przed smutkami. Takie, gdzie łatwiej zmierzyć się z problemami. Takie, w których jakoś lepiej się myśli i zwyczajnie lubi się być. Albo odwrotnie - sprawiające, że na samą myśl przebiegają po plecach dreszcze i spływają strużki potu. Dla mnie jednym z ulubionych miejsc jest własny pokój - ze zdecydowaną przewagą zieleni, masą książek i przyzwoleniem na całkiem swobodne zachowanie. Okazuje się, że dla bohatera literackiego powieści Niny George jeden z pokoi w jego mieszkaniu również jest szczególny. Z... pewnych względów. 

Jean Perdu potrafi absolutnie zatracić się w literaturze, w dużej mierze poświęcił jej nawet swoje życie. Jest właścicielem księgarni o niebanalnej nazwie - Apteka Literacka. Sprzedaje w niej, rzecz jasna, książki. Jednakże niezwykłość jego przedsięwzięci opiera się na tym, że swoim klientom proponuje odpowiednią do ich problemów czy humoru pozycję. Literatura jest według niego lekarstwem. Niestety, jak to się mówi, "szewc bez butów chodzi". Najtrudniej uleczyć mu swoje rany, które naznaczyły jego duszę wraz z odejściem z jego życia pewnej kobiety. 

Przed przeczytaniem "Lawendowego pokoju", natrafiłam na pewne opinie na jego temat w blogosferze. Własnie to skłoniło mnie do zapoznania się z dziełem George i być może dopiero wtedy o nim się dowiedziałam. Nie ukrywam, że byłam nastawiona do lektury bardzo pozytywnie i miałam co do niej pewne wymagania. Okazało się, że ten utwór literacki był inny od moich oczekiwań. Nie lepszy, może nawet odrobinę gorszy, ale przede wszystkim odmienny.

Kiedy czyta się tę książkę, można odnieść wrażenie, iż się zatrzymujemy. Jest chwila na złapanie oddechu, spokojne wczytywanie się w wydrukowane stronice. Dzieje się to za sprawą dużej dozy przemyśleń wplecionych w fabułę. Prawdę mówiąc, w mojej opinii grały one pierwsze skrzypce i zdominowały treść. To refleksje nadały charakteru owej lekturze. Dobrze czy źle? Na poły jedno, na poły drugie. Lubię, kiedy autor potrafi obok wartkiej akcji dać coś więcej od siebie. Kiedy skłania do stawiania pytań, nawet jeśli nie potrafimy na tę chwilę znaleźć jeszcze odpowiedzi. Jednak taki zabieg najlepiej wypada w momencie, gdy idzie to w parze z wciągającymi wydarzeniami (mam tu na myśli książki obyczajowe, inny stosunek ujawniłabym np. w momencie opowiadania Wam o pozycji z działu filozoficznego). Tymczasem "Lawendowy pokój" miał wahania - jednym razem naprawdę interesował, a drugim robiły się tzw. "dłużyzny", czego się nie chwali. Efektem takiego stanu rzeczy jest mój nie do końca określony pogląd na temat recenzowanej książki. 

Nina George dużą wagę przywiązała do konstruowania postaci, a w wyniku jej starań czytelnik ma okazję poznać postaci ciekawe, spersonalizowane i w swych odczuciach bliskie żyjącym ludziom. Jean jako osoba niemogąca poradzić sobie z przeszłością wypadł przekonująco. Polubiłam go za inteligencję i emocjonalność, które co chwilę ujawniał. Drugim intrygującym przedstawicielem płci męskiej w "Lawendowym pokoju" był Max Jordan. Pisarz szukający inspiracji, szczęścia i uskrzydlającej miłości. Dużo młodszy od głównego bohatera, lecz równie złożony jako bohater.

Myślę, że moja opinia, nie do końca klarowna, mimo wszystko powinna Was do omawianej pozycji zachęcić. Trzeba przyznać, że to lektura wychodząca poza schematy i warta poznania. Jak dla mnie trochę za bardzo naszpikowana filozofowaniem, które nie zawsze rzeczywiście wnosi coś odkrywczego. Odrobinę się dłużąca, ale mająca w sobie warte uwagi elementy. Na leniwe popołudnia albo wręcz odwrotnie - wtedy, gdy żyjemy za szybko, zbyt łapczywie i czujemy potrzebę zatrzymania.