wtorek, 29 lipca 2014

"Zaledwie kilka dni"

"Zaledwie kilka dni" - Beata Ostrowicka

Źródło okładki: KLIK
Nie lubię tego stanu, kiedy chciałabym opowiedzieć o jakiejś książce, coś napisać, ale czuję pewną blokadę. Zwyczajnie nie wiem jak przelać swoje myśli. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nie znalazłam się w tej sytuacji w związku z tym, że przeczytana przeze mnie książka jest wybitna i poruszająca - zdecydowanie nie. Po prostu powieść Beaty Ostrowickiej wypadła tak blado, szaro i zwyczajnie, iż sama nie wiem co o niej sądzić i jak ją ocenić.

Justyna wiedzie typowy żywot nastolatki. Chodzi do szkoły, ma problemy sercowe, a w dodatku zdecydowanie zbyt często kłóci się ze swoim ojczymem. Na szczęście przyjaźni się z Grażyną, co jest światełkiem w tunelu (czytaj: codzienności). Pewien wypad ze znajomymi do bacówki sprawia, że Justyna zakochuje się w Robercie. Z jego zachowania można wnioskować, że ona również wzbudziła w nim zainteresowanie. Jednakże nie będzie to sielankowa opowieść o rodzącym się uczuciu, gdyż wybranek serca głównej bohaterki jest... chłopakiem jej najlepszej przyjaciółki!

"Zaledwie kilka dni" nie ma niczego, co przyciągałoby czytelnika i zmuszało do dalszego czytania. Sam pomysł nie był taki zły i w mojej głowie lektura zapowiadała się typowo, lecz zachęcająco, toteż liczyłam na miłą rozrywkę. Okazało się, że samo wykonanie pozostawiało sporo do życzenia. Powieść ma jakiś tam potencjał i można było wycisnąć z niej znacznie więcej, niż tylko sztampowe sto trzydzieści parę stron tekstu. Niestety, tempo akcji oraz sposób przedstawienia fabuły leżały i odpoczywały, nie siląc się specjalnie, aby zaintrygować czytelnika.

Z bohaterami nie zdążyłam się nawet dobrze zapoznać, a już się rozstaliśmy. Autorka nie dbała szczególnie o ich wykreowanie. Zarówno Justyna, jak i Grażyna jak dla mnie niczym się nie wyróżniały i pewnie szybko wyblakną w mojej pamięci. Za to Robert był dziwną, denerwującą, dwulicową osobą. Nie rozumiem jak ludzie mogą się tak zachowywać i bawić uczuciami innych. Najdziwniejsze jest to, iż wzbudzał zainteresowanie wśród przyjaciółek i zdołał nawet je skłócić, chociaż na pierwszy rzut oka widać co to za nielojalna postać.

Pozostaje jeszcze kwestia morału. Jest na szczęście obecny, bo gdyby nie on, "Zaledwie kilka dni" spisałabym chyba całkiem na straty. Myślę, że to właśnie na przekazaniu pewnej puenty najbardziej zależało Beacie Ostrowickiej. Lektura pokazuje, że warto na spokojnie rozeznać się w swoich emocjach i zastanowić się, kto jest dla nas w życiu ważniejszy. Wydarzenia uzmysławiają, iż do miłości trzeba umieć dorosnąć, a przede wszystkim potrafić ją rozpoznać, gdyż nie wszystkie uczucia do niej podobne, muszą być nią naprawdę. Tak samo jak nie wszyscy ludzie są tymi, za których się podają.

Krótko mówiąc, nie jestem usatysfakcjonowana tą książką. "Zaledwie kilka dni" jest dość słabą, przewidywalną i banalną historią o nastolatkach i do nich też skierowaną. Przeczytałam w swoim życiu dużo zdecydowanie lepszych i poruszających powieści, żeby ta zrobiła na mnie wrażenie. Spędziłam z nią po prostu w miarę przyjemnie czas, ale nic ponadto.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu Literatura!

poniedziałek, 28 lipca 2014

"Zacznijmy od nowa", reż. John Carney

Zauważyłam, że ostatnimi czasy trafiam na godne polecenia filmy. Dlatego zdarzają się o nich na Wyspie posty, bo w końcu nie tylko książki mogę rekomendować i warto się dzielić z Wami różnymi ładnymi rzeczami! I dzisiaj będzie właśnie krótko i treściwie o bardzo przyjemnej, rozśpiewanej produkcji.

Źródło obrazka: KLIK
Już sam tytuł kojarzy się z czymś dobrym, daje jakby nadzieję - "Zacznijmy od nowa". Faktycznie, możecie mieć nadzieję, że film się Wam spodoba, gdyż jest właśnie taki do podobania. Trochę słodki, lekko romantyczny, momentami zabawny, ładnie brzmiący, czasami melancholijny, a innym razem pogodny. Dobrze skonstruowany i odpowiednio zagrany (w głównych rolach Keira Knightley oraz Mark Ruffalo). I wiecie, kiedy go oglądałam, naprawdę czerpałam z tego przyjemność! Osobiście zaliczyłabym go do tych idealnych na leniwe popołudnie/wieczór z przyjaciółmi (ciśnie mi się na usta powiedzenie, że na randkę, ale mam 16 lat i nie będę wiarygodna w tym stwierdzeniu...). Sama historia jest może i nieco naiwna, ale to jest w niej w porządku. Bo co tu dużo mówić, lubię takie produkcje! 


Są wakacje, wygospodarujcie na niego te niecałe dwie godziny! 

piątek, 25 lipca 2014

"Pozłacana rybka"

"Pozłacana rybka" - Barbara Kosmowska

Źródło okładki: KLIK
W moim przypadku jest tak, iż nie mam pojęcia, ile jest powieści, które kiedyś wpadły mi w oko i planuję je przeczytać. Jestem trochę niezorganizowana i zamiast wszystkie tytuły skrupulatnie notować, wpycham je gdzieś do czeluści pamięci. Po tym zabiegu najprawdopodobniej część z niej ulatuje i dopiero kiedy ktoś lub coś mi o jakiejś pozycji przypomni, reflektuję się i ponownie sam siebie zapewniam, że kiedyś przeczytam. Jedną z takich książek do niedawna była "Pozłacana rybka", o której słyszałam, że jest dobra i warta poznania. Akurat się ładnie złożyło i mogłam ową lekturę przygarnąć pod swoje skrzydła i lepiej ją poznać. A teraz powiem Wam, jak nasze spotkanie przebiegło!

Kiedy Alicja miała osiem lat, spadła na nią smutna wiadomość - rodzice postanowili się rozwieść. Rzecz jasna zapewniali córkę, że nie utraci kontaktu z żadnym z nich i będzie tylko lepiej, ale wówczas kilkuletnia dziewczynka zdawała sobie sprawę z faktu, że po rozstaniu zazwyczaj większość spraw zmienia się na gorsze.. Jednakże minęło kilka lat, Alicja jest już nastolatką i teraz przyszło jej sobie radzić z innymi nowymi problemami oraz sytuacjami. Zmierzy się z pierwszą miłością, chorobą bliskiej osoby, a także będzie próbowała pomóc chorej na anoreksję koleżance. I jak można sądzić, że życie kilkunastoletniej osóbki jest proste?

"Pozłacana rybka" została uhonorowana dwoma nagrodami i dotąd słyszałam, że ta książka faktycznie należy do tych dobrych, toteż spodziewałam się powieści na wysokim poziomie. Przyznam, że oczekiwałam czegoś jeszcze odrobinę lepszego. Nie znaczy to oczywiście, iż historia Alicji nie przypadła mi do gustu. Pomimo faktu, że czekałam na jeszcze bardziej niesamowitą lekturę, książka i tak była naprawdę dobra i jest godna polecenia.

Barbara Kosmowska z odpowiednią delikatnością i wrażliwością poruszyła w "Pozłacanej rybce" niełatwe tematy. Według mnie zrobiła to z właściwym wyczuciem, dzięki czemu czytelnik nie poczuje się po przeczytaniu przybity, jednakże będzie bogatszy o nowe spostrzeżenia i być może otworzą mu się oczy na kilka spraw. Tym bardziej, że Autorka wspomniała nie tylko o cieniach ludzkiego życia, lecz także o blaskach. 

Spodobał mi się sposób przedstawienia uczucia łączącego Alicję z Robertem. Ich związek nie był bezwstydny, co jest nieczęstą sytuacją w powieściach dla młodzieży, ponieważ w XXI wieku pisarze lubią okraszać życie swoich nastoletnich bohaterów erotyzmem. Widać, że Kosmowska jest jednak daleka w tej książce od prowokowania i pierwsza miłość została ukazana naturalnie.

Jest to zdecydowanie lektura skierowana do dorastającego odbiorcy i to do niego ma przemawiać, więc nie wiem czy spodoba się starszym czytelnikom. Myślę, że target "Pozłacanej rybki" to osoby mające 12-16 lat. Ja, będąc w górnej granicy, czułam, iż starszym ode mnie może się nie spodobać, za to w moim mniemaniu trochę młodsi odbiorcy powinni pochłonąć książkę Barbary Kosmowskiej z ogromnym apetytem. A więc jeżeli należycie do wspomnianej przeze mnie grupy wiekowej, wiecie robić!

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu literatura!

poniedziałek, 21 lipca 2014

"Pierwsza kawa o poranku"

"Pierwsza kawa o poranku" - Diego Galdino

Źródło okładki: KLIK
Kawa to napój, który może pochwalić się całą rzeszą wiernych fanów. Od wielu lat ludzie kochają jej smak i stają się wręcz od nich uzależnieni. Jednakże nie wszyscy zdają sobie sprawę, iż rytuał parzenia kawy nie jest taki prosty i przygotowanie wręcz idealnej wymaga niemałych umiejętności. Na szczęście mamy baristów, takich jak bohater powieści Diego Galdino, potrafiących z pasją przygotowywać ten niepowtarzalny napój.

Massimo Tiberi jest już po trzydziestce, lecz jak na razie cieszy się wolnością i miłość mu nie w głowie. Jego myśli, znacznie częściej niż kobiety, zajmuje prowadzenie baru, gdzie oddaje się pasji parzenia kawy. Ma oddanych, stałych klientów i zawsze wie, czego najchętniej by się napili. W jego poukładane życie wkradnie się jednak urocza, zielonooka piękność. Czy Włoch i Francuzka dojdą do porozumienia i Massimo w końcu dojrzeje do poważnego uczucia?

Nie oceniaj książki po okładce - tę zasadę słyszałam wiele razy, ale nie wiem czy kiedyś w stu procentach będę potrafiła ją stosować. Uwielbiam, kiedy czytane przeze mnie lektury są starannie wydane i wygląd aż prosi, aby sprawdzić co kryje wnętrze. A przyznajcie, "Pierwsza kawa o poranku" kusi wyglądem. Wystarczy rzucić na nią okiem, a momentalnie wyczuwa się klimatyczną, romantyczną i bardzo smakowitą historię. Niestety, pozory lubią mylić. Ale, ale - bądźcie spokojni, nie tym razem.

Pozory nie wyprowadziły mnie w pole, lecz trzeba przyznać, iż opisywana opowieść ideałem nie jest i do takowego sporo jej brakuje. Przede wszystkim fabuła jest dosyć oklepana i sztampowa, toteż czytelnik nie czuje raczej przymusu dalszego czytania, gdyż wydarzenia nie należą do szczególnie wciągających. Co nie oznacza nudy - do takiego stanu na szczęście tej powieści sporo brakuje. Jest dosyć spokojnie, ale też w miarę interesująco, więc przy "Pierwszej kawie o poranku" można odpocząć i nie wymaga ona intelektualnego wysiłku.

Bohaterowie nie wyryli w mej pamięci trwałego śladu, ale nawet się z nimi polubiłam. Massimo był przyjemną postacią i zapewne w jego barze skusiłabym się na jedną z robionych przez niego kaw. Genevieve została skonstruowana schematycznie - jako intrygująca i urocza kobieta, na której zawiesi oko niejeden osobnik płci męskiej. Podobało mi się, że Autor nie zrobił z niej głupiutkiej, słodkiej dziewczyny i pomimo banalności wyróżniała się ciekawym, milczącym usposobieniem.

Jak zatem oceniam "Pierwszą kawę o poranku"? Uważam, że dla niewymagających czytelniczek będzie w sam raz. Te, które czytanych książkom stawiają wysoko poprzeczkę, nie będą raczej usatysfakcjonowane. W moich oczach historia napisana przez Diego Galdino wypadła trochę blado, aczkolwiek spędzone przy niej godziny nie były czasem straconym. To zdecydowanie lekka, czasami infantylna, romantyczna lektura, która sprawi, że nabierzecie ochoty na wypicie filiżanki kawy (a nawet dwóch!).

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu Rebis!

środa, 16 lipca 2014

"Krwawy szlak"

"Krwawy szlak" - Moira Young

Źródło okładki: KLIK
Jeśli macie rodzeństwo, na pewno wiecie jak silna więź potrafi łączyć tak spokrewnione osoby. Wspólne zabawy od najmłodszych lat, dorastanie u swego boku. Z rodzeństwem spędza się całą masę wolnego czasu i przede wszystkim tych członków swojej rodziny kocha się całym sercem! Pomimo wszystkich małych sprzeczek, kłótni i nieporozumień brat z siostrą i tak dochodzą do porozumienia, a za chwilę nie pamiętają o tych smutniejszych momentach, których trudno uniknąć, ale łatwo się z nich wydostać. Więź pomiędzy rodzeństwem jest po prostu niezwykle silna i niepowtarzalna! A co dopiero, jeśli mamy do czynienia z bliźniętami...

Saba i Lugh skończyli już 18 lat i są właśnie bliźniakami. Kiedyś osiedlili się nad Srebrnym Jeziorem i przez dłuższy czas tak pozostało. Jednakże inne sprawy zdążyły ulec zmianie. Ich ojciec nie tryska już humorem i pozytywną energią, jak wcześniej. Stracił te cechy, kiedy przy porodzie młodszej córki, Emmi, zmarła jego ukochana żona. Mimowolnie tracił dobry kontakt z dziećmi i ich relacje znacznie się ochłodziły. Zresztą pomiędzy rodzeństwem też nie układa się idealnie. O ile Saba z Lugh dogadują się wyśmienicie, o tyle nastolatka z Emmi nie potrafią odnaleźć nici porozumienia. Pewnego dnia rodzinę nawiedzają tajemniczy ludzie i... Krótko mówiąc, dzieje się.

Nieczęsto sięgam po fantastykę i nie jestem jej fanką. Jednakże byłam ciekawa jaki tak naprawdę jest "Krwawy szlak", bo ostatnimi czasy było o nim dosyć głośno w blogosferze. Zdania recenzentów się podzieliły - jedni nie byli zadowoleni z lektury, inni wręcz przeciwnie. Postanowiłam przekonać się sama i zabrać głos na temat pozycji autorstwa Moiry Young. Do którego obozu się zaliczam - przeciwników czy zwolenników? W zasadzie - do żadnego!

Trudno mi do końca się zdecydować i powiedzieć czy "Krwawy szlak" przypadł mi do gustu. Pod niektórymi względami jak najbardziej tak, lecz nie będę ukrywała, że książka ma też słabsze strony, które sprawiają, iż powieść automatycznie traci w moich oczach. Według mnie dialogi momentami były sztuczne i podczas czytania miałam ochotę nawet trochę z nich drwić. Pozwólcie, że przytoczę i w ten sposób zobrazuje co mam na myśli:
  "Jesteś najbardziej podłą osobą, jaką znam! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię, Saba!
Ja ciebie nienawidzę dwa razy bardziej!" ("Krwawy szlak", str. 87).
Chyba przyznacie mi rację - tego typu wypowiedzi bohaterów raczej nie mogą poszczycić się polotem i błyskotliwością. Co więcej, powieść jest dziwnie zbudowana i dialogi nie są pisane od myślników, więc najpierw czyta się to dziwnie. Na szczęście z czasem można się przyzwyczaić do tego zabiegu pani Young i nie jest to element, który razi i irytuje. 

Fabuła jest zbudowana dosyć dobrze, ale tempo akcji nie rozkłada się równomiernie. Przez pierwsze sto stron "Krwawy szlak" nie zdołał praktycznie mnie zaintrygować, za to potem zauważyłam znaczną poprawę i byłam ciekawa tego, co czekało mnie na kolejnych stronach. Szkoda tylko, iż moje zainteresowanie nie utrzymywało się podczas czytania bezustannie, a raczej pojawiało się i znikało (aby za chwilę znów się pojawić).

W powieści występuje dużo bohaterów, lecz Moira Young nie przesadziła i wszystko jest do zapamiętania. Cieszy mnie to, ponieważ nie lubię mieć mętliku w głowie i co chwilę porządkować sobie w myślach, kto jest kim. Z kreacją postaci też nie było źle. Większość była charakterystyczna i dobrze zarysowana. Mam mieszane uczucia co do Saby. Z jednej strony miała silną osobowość i umiała postawić na swoim, a to się ceni, ale z drugiej były momenty, kiedy zachowywała się jakby była pępkiem świata lub rozkapryszonym pięciolatkiem.

Wątek miłosny jest obecny, jednak w tle i nie przytłacza najważniejszych wydarzeń. Myślałam, iż w "Krwawym szlaku" Autorka ograniczy się do wydarzeń związanych z poszukiwaniem Lugh i pobocznymi, związanymi z tym sprawami, a na mały romans nie będzie miejsca. Na szczęście pojawiająca się miłość należy do tych nienachalnych i jest zgrabnie wpleciona w fabułę.

Czy polecam opisywaną książkę? Raczej tak, lecz nie w stu procentach. Jak już mówiłam, nie jestem znawczynią fantastyki, ale nawet ja zorientowałam się, iż nie jest to perełka owego gatunku. Mimo to, dosyć dobrze się bawiłam i po pewnym czasie "wkręciłam się" w wir wydarzeń, toteż z przyjemnością śledziłam ich bieg. 

wtorek, 15 lipca 2014

Wyniki konkursu

Cześć, cześć, cześć!
Pod koniec czerwca ogłosiłam na blogu konkurs, w którym mieliście możliwość zdobyć jeden egzemplarz "Urodzonej o północy". Kilka dni temu on się zakończył i dzisiaj nadeszła chwila ogłoszenia wyników. Jednak zanim podam zwycięzcę, pragnę dodać parę słów wyjaśnienia. Bowiem myślę, że nie wszyscy do końca zrozumieli konkursowe zadanie. Należało udzielić na nie odpowiedzi w 10 zdaniach. To miało być to małe utrudnienie, pewien szkopuł. Okazało się, iż nie tak łatwo było się Wam trzymać tej reguły. I summa summarum, o ile się nie mylę, tylko dwie z dwunastu osób sztywno przestrzegały zasad. Dość długo zastanawiałam się co z tym zrobić. Stwierdziłam, że wezmę pod uwagę wszystkich zgłoszonych uczestników, jednakże w ocenie wezmę też pod uwagę fakt, kto surowo trzymał się reguł.

Takim oto sposobem, po burzliwej pracy mojego mózgu, wygrywa Elżbieta Żak! Trochę mi szkoda, że nie mogę nagrodzić jeszcze kogoś, ale niestety szczęśliwcem mogła okazać się tylko jedna osoba :) Elżbiecie Żak gratuluję i zaraz skontaktuję się z nią e-mailowo.

Dziękuję wszystkim uczestnikom, bo wielu z Was naprawdę się postarało. Myślę, że to nie był ostatni konkurs na Wyspie, więc wystarczy po prostu regularnie do mnie zaglądać i wyczekiwać kolejnej okazji do zdobycia książki.

Jutro pojawi się recenzja "Krwawego szlaku", na którą już gorąco Was zapraszam! A teraz posłuchajcie tej przyjemnej piosenki :)
Miłego dnia!

piątek, 11 lipca 2014

"Marzyciel", reż. Marc Forster

Z góry przepraszam za wszystkie moje niedokładnie sprecyzowane myśli i uczucia, które będę próbowała tu przelać. Jestem po prostu tak poruszona pewnym filmem, że najchętniej powiedziałabym Wam: To jest bardzo, bardzo dobre. Oglądajcie! Ale wiem, iż byłaby to niemiłosiernie skrócona wersja tego, co mam tak naprawdę do powiedzenia na ten temat. Także mimo wszystko spróbuję. Jeśli przeczyta ten post chociaż jedna osoba i poczuję się zachęcona do obejrzenia, to znaczy, że było warto.

Źródło grafiki: KLIK


Najpierw pokrótce (potem okazało się, że ta część tekstu wyszła długa - jeśli kogoś to zanudzi, zapraszam od razu do kolejnego akapitu) opowiem co skłoniło mnie do obejrzenia omawianego dziś "Marzyciela" (który, na marginesie mówiąc, ma cudowny i magiczny tytuł - od razu mnie zaintrygował!). Pod koniec roku szkolnego, kiedy chodzi się do szkoły tylko dla formalności i tak naprawdę nawet nauczyciele najchętniej pojechaliby już na urlop, pani od angielskiego włączyła nam właśnie tę produkcję. Wtedy nie znałam żadnego zarysu fabuły, usłyszałam jedynie jaki tytuł nosi owo dzieło. Zaczęliśmy oglądać i byłam pod sporym wrażeniem, że coś tak dobrego i wpasowującego się w moje upodobania, włączono nam w szkole. Jednak na "Marzyciela" poświęciliśmy tylko jedną godzinę lekcyjną, więc zdążyliśmy obejrzeć jakąś 1/3 filmu. Mówiłam sobie, że muszę koniecznie go skończyć, koniecznie zobaczyć w całości, bo czułam, że on od początku do końca będzie niepowtarzalny. I zaczęłam polowanie. Z racji, że nie przepadam za oglądaniem pełnometrażowych produkcji w internecie, próbowałam kupić płytę z filmem. Niestety, to nie było takie proste zadanie i kilka razy w empiku, szukając "Marzyciela", odczułam rozczarowanie związane z brakiem produktu. Dlatego możecie tylko się domyślać jakie było moje zdumienie, kiedy wczoraj udało mi się go upolować. Wróciłam do domu późnym wieczorem, lecz nie odpuściłam sobie seansu. Oglądanie wyreżyserowanego przez Marca Forstera dzieła, było warte siedzenia do jakiejś 2:30 w nocy.

Głupio mi się przyznać do mojej ignorancji, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi to, co teraz napiszę. Dopiero oglądając "Marzyciela" dziś w nocy zrozumiałam, że to film o twórcy "Piotrusia Pana i Wendy" (koniecznie muszę przeczytać tę powieść, mam duże braki z dzieciństwa, bo osławionego Piotrusia znam bardzo ogólnikowo). Najpierw po prostu nie wiedziałam, że James Barrie napisał uwielbiane przez dzieci, i nie tylko, dzieło. Także rzecz jest o nim i o tym, jak po źle napisanym scenariuszu, chce napisać coś dobrego. Umożliwiają mu to poznane dzieci wraz z ich matką. Pisanie "Piotrusia Pana..." wymagało poświęcenia i pewnych radykalnych zmian w życiu.

"Marzyciel" przywraca wiarę we wrażliwość ludzi i siłę naszych marzeń. Produkcja Forstera zawiera kwintesencję dzieciństwa i uczy jak mimo upływających lat w nim pozostać. Na opakowaniu przeczytałam, że: "Marzyciel to opowieść dla dorosłych o dorosłych, którzy odkryli w sobie dziecięcą wrażliwość". Zgadzam się z tym, ale myślę, iż jednak to nie tylko historia dla dorosłych. Ją powinno się pokazywać dojrzewającym osobom, aby nigdy nie utraciły ukrytego w nas dziecka i w głębi duszy zawsze potrafiły być tak piękne i prawdziwe, jak te małe istoty. Bez obłudy i wyrachowania, a zawsze z otwartym umysłem i różowymi okularami na nosie.

Obsada aktorska nie pozostawia żadnego niesmaku, gdyż takie osobistości jak Johnny Depp i Kate Winslet zaprezentowali się na najwyższym poziomie. Ale nie tylko oni. Mnie w swej roli urzekł także Freddie Highmore, który wtedy był jeszcze chłopcem, a swoimi umiejętnościami przerastał niejednego dojrzałego wiekiem aktora.

Nie wiem już, co chcę powiedzieć, bo brakuje mi słów. Doszłam do wniosku, iż "Marzyciel" jest jednym z lepszych filmów, jakie widziałam w swoim nastoletnim życiu. Jestem pod ogromnym wrażeniem i mam nadzieję, że jeśli ktoś jeszcze go nie widział, to szybko zaraz nadrobi zaległości. Piękny i wzruszający; delikatny i wysublimowany; magiczny i niepowtarzalny; z dobrą muzyką i doszlifowany w każdym calu - to właśnie "Marzyciel".

czwartek, 10 lipca 2014

Stosikowo i wakacyjnie mi!

Mam Wam do zaprezentowania to, co jest uwielbiane. Czyli oczywiście książkowe stosy! Ułożyłam aż dwa, jeden z własnych powieści, a drugi biblioteczny. Patrzcie, co się w nich skrywa :)

Na dole widać Wszystko zależy od przyimka. Jestem niesamowicie ciekawa co w tej lekturze zaserwowali Bralczyk, Miodek, Markowski i Sosnowski. Potem dumnie prezentuje się efekt skorzystania z promocji 3 za 2 w empiku, czyli Jane Eyre. Autobiografia, Echa pamięci oraz Krwawy szlak. Ostatnią z wymienionych książek właśnie poznaję, co oznacza, iż za kilka dni pojawi się jej recenzja. Ten stos zamyka W krainie czarów, czyli prezent, który otrzymałam i nie bardzo wiem czego oczekiwać od tej pozycji. Czytał może ktoś z Was tę książkę Chutnik?

Przejdźmy do stosu bibliotecznego. Oczywiście nic nie robię sobie z faktu, że mam dość własnych lektur i niezwykle chętnie wypożyczam dodatkowe książki. Pocałunek anioła już zrecenzowany i dla mnie niestety nie było to nic specjalnego. Zapałka na zakręcie i Pollyanna grzecznie czekają na swoją kolej, zaś Drugi cudownej Ewy Nowak już przeczytany, jednak raczej nie pokuszę się o napisanie recenzji, bo przecież dobrze wiecie, że niezmiennie cenię sobie powieści spod pióra Nowak i kolejna recenzja napisana w tym samym tonie, co innych jej dzieł, byłaby odrobinę pozbawiona sensu. Do Przez burze ogrnia, a także do Cukierni pod Amorem. Zajezierscy jakoś nie mogę się zebrać i nie wiem czy koniec końców nie oddam ich bez przeczytania (w szczególności nie ciągnie mnie jednak do tej pierwszej). Chociaż muszę przyznać, że niby tej Cukierni... jestem ciekawa i sama nie wiem co robić. 

I na tym kończą się stosiki do zaprezentowania. Coś w szczególności polecacie lub odradzacie? Zdradźcie co sami aktualnie czytacie :)

A teraz łapcie ładną piosenkę Reginy Spektor i posłuchajcie :3


Miłego dnia!

środa, 9 lipca 2014

"Pocałunek anioła"

"Pocałunek anioła"

Źródło okładki: KLIK
Każdy z nas jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Mamy swoje przekonania, teorie i założenia, którym niezmiennie ufamy. W szczególności wiara jest bardzo osobistą i indywidualną sprawa, do której podchodzimy z należytym szacunkiem i opanowaniem. A obecnie ludzie wyznają różne wyznania i prezentują ogromną ilość stanowisk na niemal każdy temat. Niektórzy, jak bohaterka ocenianej dzisiaj powieści, wierzą w anioły.

Ivy nie wiedzie nadzwyczajnego życia, można wręcz powiedzieć, iż cała historia rysuje się banalnie. Dziewczyna przenosi się do nowej szkoły, a jej matka ponownie wychodzi za mąż, przez co dziewczyna zostaje zmuszona do przeprowadzki do nowego domu i nowych członków rodziny. Coś, co wyróżnia Ivy, to paniczny lęk przed wodą. Jednak wie ona, iż w razie niebezpieczeństwa pomogą jej anioły… albo niejaki Tristan.

Nie jestem miłośniczką paranormalnych romansów i z reguły patrzę na nie od razu nieprzychylnym okiem. Co skłoniło mnie w takim razie, abym sięgnęła po „Pocałunek anioła”, skoro opis zwiastuje iż mamy właśnie do czynienia z wymienionym wyżej gatunkiem? Zdecydowałam się na tę powieść w bibliotece pod wpływem chwili, wychodząc z założenia, że spróbować mogę – w końcu nic mnie to nie kosztuje. Kiedy potrzebowałam krótkiej i prostej lektury, postanowiłam rozpocząć swoją przygodę z historią napisaną przez Elizabeth Chandler. Jesteście ciekawi moich odczuć?

Co dziwne, na początku mało w tej opowieści paranormalnego romansu i całość przypomina raczej jedynie całkiem zwyczajną powieść młodzieżową o życiu z miłością w tle. Taki stan rzeczy mnie zdziwił i wprowadził w konsternację, ponieważ było to dla mnie odbiegające od skrótu fabuły i w sumie nie do końca wiedziałam jak „Pocałunek anioła” odbierać. Okazało się, że pod koniec faktycznie miałam do czynienia z tym, czego się spodziewałam. I wtedy znowu było dziwnie, i według mnie, gorzej. Dużo bardziej podobała mi się część, kiedy powieść była bardziej realistyczna, normalna. To zdecydowanie klimaty, w których czuję się pewniej i swobodniej.

Ale co tu dużo mówić, to nie było szczególnie udane spotkanie z twórczością pani Chandler. Akcja nie zrobiła na mnie wrażenia, bohaterowie nie zapadli szczególnie w pamięć i przed pisaniem recenzji (na kilka dni po przeczytaniu książki) musiałam zerknąć jak miała na imię główna bohaterka. To chyba musi o czymś świadczyć – „Pocałunek anioła” w żaden sposób nie zagościł w mojej głowie na dłużej, a do serca i duszy nawet się nie dostał. Jednakże podczas lektury nie było tak źle, była ona wręcz miłym "umilaczem" czasu. Niestety, tylko tyle. Tym bardziej, że pióro Autorki też nie jest szczególnie dobre, a jedynie przeciętne. Ot, jak cała ta powieść dla mnie.

A czy można doszukać się drugiego dna? Jasne, chociaż odnoszę wrażenie, iż książka powinna nieść dużo większą dawkę emocji i faktycznie intensywnie sygnalizować puentę. Bo chociaż lubię kiedy autor nie naciska i jest delikatny, to cenię sobie kiedy tekst wywiera na mnie piętno i pozostawia po sobie wspomnienia na dłużej, niż tylko kilka godzin. Może to i paradoksalne, lecz wiele pozycji udowodniło już, iż da się przekazać morał dosadnie i jednocześnie nie wywołując w czytelniku zniechęcenia do sztucznego moralizowania.


„Pocałunek anioła” to pierwsza część kilkutomowej serii, lecz nie wiem czy zdecyduję się na przeczytanie kolejnych przygód Ivy i Tristana. Nie chcę usilnie polecać Wam tej historii i zmuszać do jej poznania, gdyż zwyczajnie nie jest to powieść, którą koniecznie musicie przeczytać. Jeśli się nudzicie  - proszę bardzo, jeśli coś Was do niej ciągnie – śmiało rozglądajcie się za egzemplarzem tej pozycji. Jednak nie oczekujcie cudów, bo moim skromnym zdaniem Elizabeth Chandler nie zaprezentowała wysokiego poziomu i literackiego kunsztu.

wtorek, 8 lipca 2014

"Do wszystkich chłopców, których kochałam"

"Do wszystkich chłopców, których kochałam" - Jenny Han 

Źródło okładki: KLIK
Siostry potrafią być najlepszymi przyjaciółkami. Oczywiście często się kłócą i denerwują na siebie nawzajem, jednak w razie gorszego momentu wiedzą, że mogą wypłakać się sobie w rękaw i dostać wsparcie. Przekomarzają się, plotkują, czasami dzielą nawet ze sobą pokój i przede wszystkim mocno się kochają. Bo nic nie zastąpi im najlepszej siostry. W końcu są nimi na dobre i na złe - na zawsze.

Lara Jean Song kiedy chce wyrzucić ze swej głowy jakiegoś chłopaka stosuje prostą zasadę. Pisze do niego list, w którym zawiera wszystkie swoje uczucia, a potem chowa go do pudełka na kapelusze. Jest to swego rodzaju rytuał, pomagający jej uporządkować emocje i przynoszący oczyszczenie. Te listy, jest ich aktualnie pięć, nigdy nie mają wyjść na jaw i Lara Jean pod żadnym pozorem nie chce, aby ujrzały światło dzienne. Sęk w tym, że ktoś może się postarać, żeby mimo wszystko zostały one wysłane...

Miałam ogromny dylemat po jaką powieść sięgnąć na początku wakacji. W moim pokoju tłoczą się stosy nieprzeczytanych książek, a ja najchętniej poznałabym je wszystkie na raz. No cóż - rzecz niewykonalna i w końcu musiałam coś wybrać. Zdecydowałam się na powieść Jenny Han. Kupiłam ją już jakiś czas temu i teraz nie do końca wiem, dlaczego. Przecież opis zwiastuje, iż nie będzie to raczej szczególnie ambitna i zachwycająca lektura. Faktycznie, nie była. Jednak "Do wszystkich chłopców, których kochałam" nie przypomina katastrofy, a raczej typową, przyjemną opowiastkę.

Warto zauważyć, iż omawiana powieść nie należy do najcieńszych - to nieco ponad 440 stron tekstu. Muszę przyznać, że jak na odmóżdżającą młodzieżówkę, jest to dość sporo. Można nabrać wątpliwości, czy aby na pewno nie znudzi nas ona już w połowie. Okazało się, iż mnie interesowała przez cały czas. Niestety nie wywoływała szybszego bicia serca i ogólnego poruszenia, lecz mimo wszystko byłam ciekawa dalszych losów bohaterów. Przyznam, że wsiąkłam w świat Lary Jean i z przyjemnością czytałam o jej przygodach. Wyczuwałam infantylizm i naiwność niektórych sytuacji, ale nie wywoływało to we mnie irytacji, a raczej pobłażliwość i chęć przeniesienia się choćby na chwilę do tej historii rodem z telenoweli. Z jakiejś przyczyny sprawiało mi to frajdę i naprawdę dobrze się bawiłam!

We wstępie pisałam o siostrzanej więzi i trzeba Wam wiedzieć, iż w "Do wszystkich chłopców, których kochałam" odgrywa ona znaczącą rolę. Bowiem główna bohaterka jest jedną z trzech potomków w tej rodzinie. Oprócz niej mamy jeszcze niespełna dziesięcioletnią Kitty oraz dwa lata starszą od Lary, Margot. Wszystkie trzy były inne i charakterystyczne, co świadczy o tym, iż Jenny Han postarała się w sprawie konstruowania bohaterów. Kitty jest bystra i urocza, Lara Jean optymistyczna i lubiąca zajmować się wypiekami, zaś Margot trzyma wszystko w garści i twardo stąpa po ziemi. Razem tworzyły wybuchowe, aczkolwiek zgrane trio.

Gdybym chciała krótko scharakteryzować tę pozycję, powiedziałaby, że jest typowo dziewczęca. W zabawny i przystępny sposób ukazuje śmieszne sytuacje z życia zwykłej nastolatki. Co prawda nie jest ona do końca prawdopodobna i trochę za dużo w niej zbiegów okoliczności, jednakże kto by się o to czepiał, kiedy ogólnie odbiera się ją w pozytywny sposób. Chociaż wiem, iż niektórych będzie na pewno tu wiele rzeczy irytowało, to w mojej pamięci "Do wszystkich chłopców, których kochałam" zapisze się jako udane spotkanie z prozą Jenny Han. Nie była to żadna wysublimowana historia, którą powinno się wpisać w kanon lektur szkolnych, za to dobrze się przy niej bawiłam i polecam Wam tę opowieść do przeczytania w jakiś luźniejszy dzień. Tylko, proszę, potraktujcie ją z przymrużeniem oka.

PS Przy okazji przypominam Wam o konkursie, bo jeszcze do 10 lipca macie szansę wziąć w nim udział i zawalczyć o egzemplarz "Urodzonej o północy" :)