Swinia Ryje W Sieci - PigOut
Swinia Ryje W Sieci - PigOut
Swinia Ryje W Sieci - PigOut
Część 1
Część 3
ŚWINIA W PODRÓŻY
1 Overbooking to najlepsze, co może cię spotkać
2 Jak trafić do tajskiego więzienia
3 Ping Pong Show
4 PigOut na haju
5 Podróże kształcą
6 Nigdy nie zasypiaj w komunikacji publicznej
7 Męski wypad
WSTĘP
D rogi Czytelniku, skoro czytasz te słowa, to znak, że w moim życiu
zdarzyło się coś, co jakiś czas temu uznałbym za najlepszy żart ever –
napisałem książkę. Śmieszna sprawa, bo jeszcze niedawno osobiście
roastowałem upadłych celebrytów, pogodynki i blogerki modowe za
zalewanie księgarń książkami o „dupie Maryni”, a teraz sam to robię.
Pamiętam, że rzuciłem wtedy takim zdaniem: „(...) nie da się nie zauważyć, że
rozmiar, jaki przybrał ten »literacki rak«, już dawno przekroczył masę
krytyczną. Ibisz, Rusin, Rozenek, Cichopek, Felicjańska, Jabłczyńska,
Prokop, Minge, Piróg, Biedroń i nawet wróżbita Maciej, a to i tak tylko
wierzchołek góry lodowej. Wiem, że papier jest cierpliwy, ale kurwa bez
przesady. Rodzi się pytanie, czy w tym kraju jest jeszcze ktoś, kto nie wydał
książki kucharskiej albo poradnika mówiącego, jak żyć, być młodym,
pięknym, fit, wege, eko i bogatym? Zaczynam wątpić”. Trochę ironia losu,
biorąc pod uwagę, jak to się dalej potoczyło. Jednak trzeba uważać, co się
mówi, bo każde wypowiedziane słowo może okrążyć Ziemię i kopnąć cię
w dupę. Jestem tego najlepszym przykładem.
Zapewne zastanawiasz się teraz, kim właściwie jestem i co mnie
podkusiło do popełnienia tej książki. Jerzy Pilch powiedział kiedyś:
„Kobiecie trzeba umożliwić publikację, ponieważ w poczuciu krzywdzącego
niespełnienia gotowa popaść w kurewstwo”. Okazuje się, że chłopcy mają
podobnie. Niedawno minęły dwa lata, od kiedy pod pseudonimem PigOut
zacząłem w internecie męczyć bułę sucharami i różnymi bzdurami, które
podpowiadają mi głosy w głowie. Z powstaniem PigOuta było trochę jak
z powstaniem Atomówek, z tym że cukier, słodkości i różne śliczności
zastąpiło upojenie alkoholowe, szydera i potrzeba wypowiedzenia się. Jak
każdy Polak jestem specem od piłki, skoków narciarskich, Formuły 1, filmów,
żarcia, polityki, Trybunału Konstytucyjnego, medycyny, marketingu
i niechybnie pęknie mi żyłka, jeśli nie podzielę się moją opinią.
Tajemniczym związkiem „x” okazał się strach przed reakcją pracodawcy,
kiedy zobaczy, jaki jestem naprawdę. Stąd pisanie pod pseudonimem.
Pierwotnie miałem na PigOucie poruszać ważkie społecznie tematy typu
ignorancja, nietolerancja oraz patrzeć na ręce politykom, ale ewidentnie coś
mi nie wychodzi, bo ile razy siądę do tekstu, od słowa do słowa kończy się na
darciu łacha z „Azji Express”. Sama książka natomiast jest wynikiem braku
asertywności w momencie, kiedy dostałem maila od wydawnictwa
Edipresse. Leciał tak: „Hej, PigOut, czytaliśmy w redakcji twój sylwestrowy
pojazd z matki Stifflera i zębów Piaska. Śmieszniutki. PS Nie chciałbyś
napisać książki?”. Odpisałem mniej więcej tak: „Jasne, czemu nie. Zapłaćcie
mi 50 tysięcy, a za miesiąc podsyłam gotowy materiał”. Na co oni: „Hehe,
PigOut, ty to chyba nigdy nie przestajesz żartować, co nie? 50 tysięcy, dobre,
hehe. Zrobimy tak: Ty napiszesz, my wydamy, a jak ktoś kupi, to dostaniesz
50 groszy od sztuki. Wchodzisz?”. Miałem im odpisać, żeby się gonili, ale nie
wiedzieć czemu wyszło mi coś takiego: „Jako mistrz chujowych biznesów
nie mógłbym spać, gdybym przepuścił taką okazję. Wchodzę”. I tym
sposobem narodziła się książka, przy której pisaniu przytyłem ponad 10 kilo
i na której prawdopodobnie zarobię max 1,50 zł... i to przy założeniu, że
mama i babcie faktycznie kupią ją za gotówkę, zamiast kręcić noskiem, że
jako rodzinie należy im się za darmo.
O czym w niej przeczytacie? Ogólnie o tym, jak sobie nie radzę z życiem,
przez co raz za razem wpadam w różne niezręczne sytuacje, ale nie
zabraknie też komentarzy do głośnych wydarzeń, które działy się „na
mieście” oraz fakapów, o których przeczytałem w internecie. Mam
świadomość, że nie będą to doznania porównywalne z „Mistrzem
i Małgorzatą”, ale zawsze mogłeś skończyć gorzej... np. kupując książkę
Kingi Rusin. I pamiętajcie: książka ma charakter satyryczny, jest pełna
hiperboli i w żadnym wypadku nie powinna być traktowana jako prawda
objawiona.
*
A co z dorosłymi? Spokojnie, przemysł reklamowy o was też pamięta.
Pierwsza rzecz, którą powinniście zrobić po przebudzeniu, to odklejenie ze
stopy plastra Aikido. Jeśli jest czarny jak węgiel, to znak, że organizm
podczas snu brawurowo pozbył się toksyn albo niedokładnie myjesz nogi.
Ewentualnie lunatykowałeś w nocy do lodówki, co jest chyba najbardziej
prawdopodobną wersją. Wstałeś? Dobrze, bo już najwyższy czas na aplikację
dziennego pakietu piguł: na zdrowe włosy i paznokcie, na platfusa, na
nietrzymanie moczu, na zgagę, na nudności, na kaca, na koła potu pod
pachami, na chudnięcie, na grubnięcie, na zatrzymanie wagi w miejscu, na
nietolerancję laktozy, na awersję do glutenu. Na wyblakłe tatuaże, na kurz,
pyłki, roztocza, uczulenie na sierść, na menopauzę, na andropauzę, na trupi
oddech, no i w końcu na, a raczej przeciw niekontrolowanemu puszczaniu
wiatrów. Należy pamiętać, aby kupować wyłącznie piguły wyposażone
w sztuczną inteligencję i z wbudowanym GPS-em, bo tylko takie uderzą
bezpośrednio w źródło bólu, a nie jakieś plebejskie z przesiadką w żołądku.
Połknięte? Doskonale, możemy przejść do maści i kremów. Na pierwszy
ogień najważniejsze, czyli maść na ból dupy. Bez wklepania odpowiedniej
dawki kategorycznie nie wychodzimy z domu, o włączaniu internetu nawet
nie wspominając. Efekt chilloutu można spotęgować, wciągając kreskę
psychotropów na zszargane nerwy. Dalej krem Corega, coby ci szczena nie
wypadła podczas robienia pijackiego kebsa. Kobiety dodatkowo smarują się
czymś na żylaki, rozstępy, obrzęki, cellulit, popękane naczynka i higienę
intymną. Najlepiej tym, co swego czasu reklamowała Żanet Kalyta, czy tam
Jeannette Kalyta, a może jednak Żanetka Lyta? Never mind.
Niestety to nadal nie wszystko. Pozostaje suche oko i zapchany nos, więc
wypada coś wkropić, a że od kataru już tylko rzut kamieniem do kaszlu, dla
pewności łykamy jeszcze syrop. Pytanie, jaki mamy kaszel? Suchy czy
mokry? Lepiej golnąć dwa rodzaje. Skoro idziemy już kompleksowo, warto
przy okazji possać coś na chrypkę, zwłaszcza jeśli pracujesz oralnie, np.
w call center, no i nie zapominajmy o czymś na grypę, nawet jeśli jej
chwilowo nie mamy. Ostatecznie lepiej zapobiegać, niż leczyć, no nie? Co
jest bronią masowego rażenia, jeśli w grę wchodzi grypa? Rutinoscorbin,
wiadomo. Połykamy trzy listki i zagryzamy czymś na ból zatok.
Teraz pozostają już tylko detale, czyli dziewczyny aplikują sobie kulki
gejszy, które dostały gratis do tabletek na menopauzę. Sorry, ale mięśnie
Kegla same się nie wyrobią. Faceci z kolei potajemnie wstrzykują sobie
między palce od stóp Penigrę, bo nigdy nie wiadomo, czy w ciągu dnia nie
trafi się niespodziewany numerek, a chyba lepiej, żeby konar płonął, kiedy
przyjdzie właściwy moment. Przed wyjściem z chaty wkładamy jeszcze do
kieszeni Enterol, bo być może przyjdzie nam lecieć tego dnia Ryanairem,
a jak wiadomo, piloci lubią wysłać stewardesy, żeby podpytały pasażerów,
czy nie mają przypadkiem jakiegoś priobiotyku. Chyba nie chcemy, żeby
pilot rozwalił sobie mikroflorę jelita (i przy okazji nas) przez głupi
antybiotyk? Nope, niech się skupi na pilotowaniu, zwłaszcza jeśli trasa leci
nad Alpami. No i to by było na tyle. Przed snem nie zapomnijcie
o ponownym przyklejeniu plastra Aikido. Piguły na bezsenność
i niespokojne nogi też nie zaszkodzą. I tak mniej więcej wygląda dzień
z życia człowieka, który dba o swoje zdrowie. Można się pogubić, na
szczęście na pamięć też znajdzie się odpowiedni specyfik.
2
KOLEJKOWY FETYSZ
góry przepraszam za francuski, ale nie da się tego powiedzieć
AJFONY
Ile razy debiutuje nowa wersja ajfona, tyle razy pod salonami Apple
tworzy się kolejka jak stąd do Katowic, chociaż wszystkie serwisy
technologiczne piszą wyboldowanymi literkami, że premierowy model to
nawet większy kasztan niż poprzednio: zero innowacji i jeszcze bardziej
podatna na wygięcia obudowa. W zasadzie różnice są tylko dwie: wyższa
cena i większy ekran, co – o ironio – jest policzkiem dla śp. Steve’a Jobsa,
który swego czasu powiedział: „Nikt nie kupi dużego telefonu”. Pomińmy
jednak specyfikację techniczną, bo nie ona jest tutaj problemem,
a kolejkowy fetysz. W przypadku ajfonów nasi rodacy mają szczególnie
przewalone, bo nie mogą sobie, ot tak, pójść z namiotem pod salon
i koczować do momentu otwarcia drzwi. Niestety, ale korpo z nadgryzionym
jabłkiem w logo ma nasz kraj głęboko w pompie i jeśli Kowalski chce
wyrwać nowiutki telefon w dniu premiery, musi się dodatkowo szarpnąć
i pojechać po niego za granicę. Na własne oczy widziałem status na fejsie:
„Ej, ma ktoś sprawdzone info, czy iPhone 7 będzie dostępny u polskich
operatorów w dniu premiery, bo nie wiem, czy jechać do Drezna?”. Serio?
Ajfon 6s, czyli model wypuszczony ledwo rok wcześniej, po który też stałeś
w kolejce w Dreźnie, okazał się aż tak fatalny, że nie dasz rady przetrwać
z nim do momentu, kiedy „siódemki” da się kupić z godnością? Nie ma to
jak płacić cenę premium i być traktowanym jak plebs. Widział ktoś kiedyś
namioty pod salonem Porsche? Nope, bo klienci premium nie szlifują
krawężników. To sprzedawcy nadskakują klientom premium.
CROCSY
Jeszcze do niedawna panowała opinia, że Crocsy to największy modowy
paździerz ever. Nie dość, że są brzydkie jak Multipla, to w dodatku drogie jak
„skurwesyn”. Ba! Publiczne pokazanie się w Crocsach było uznawane za
większą wtopę towarzyską niż słuchanie Weekendu. W zasadzie jedyna ich
zaleta to fakt, że stanowią najskuteczniejszy na ziemi środek
antykoncepcyjny. Wystarczy wybrać się w nich na randkę, a potencjalnym
partnerom z miejsca wszystko opada. Cóż, okazuje się, że opinia
konsumenta zmienna jest niczym kobieta. Wystarczyło zejść z ceną do 75
zeta, a percepcja klientów magicznie przekręca się o 180 stopni. Nagle
wszyscy stwierdzili, że Crocsy wcale nie są brzydkie, ot po prostu wyglądają
oryginalnie, co zdecydowanie ma swój urok, poza tym są wygodne jak ja
pierdolę. Zaczynam wierzyć, że faktycznie robią nieziemsko dobrze stopom,
bo to nie może być przypadek, że grupa niegroźnych na co dzień ludzi nagle
zmienia się w drapieżców i w poniedziałek o 7.00 rano wywołuje w Lidlu
większą zadymę niż kibole na meczach ekstraklasy, a wszystko po to, by
wyrwać chociaż jedną parę gumowych laczy. Co najlepsze, ich chęć
posiadania jest tak wielka, że kiedy w Lidlu otwierają się drzwi, biegną na
złamanie karku do promocyjnych koszy i łapią wszystko jak leci, nie
zawracając sobie głowy takimi kwestiami, jak kolor, fason czy rozmiar. Przy
takiej cenie są to tematy drugorzędne.
ODPRAWY NA LOTNISKACH
Linie lotnicze generalnie dzielimy na dwa rodzaje: tanie i drogie. W obu
przypadkach z wyprzedzeniem dostaje się informację o godzinie odprawy
i czasie otwarcia bramek w terminalach. Zazwyczaj między pierwszą a drugą
czynnością jest kilkadziesiąt minut różnicy. Parę razy w życiu już leciałem
i do dziś nie mogę skumać, na cholerę ludzie ustawiają się w kolejki do
bramek na długo przed ich otwarciem. Mogliby w tym czasie wygodnie
posiedzieć, wyciągnąć nogi, pośmigać w necie, poczytać książkę czy choćby
poćwiczyć klaskanie, jeśli w grę wchodzi Ryanair albo czarter do Egiptu. No
kuźwa totalny bezsens. Domyślam się, że stanie w kolejce ma na celu
zapewnienie sobie pierwszego miejsca w blokach startowych podczas
wchodzenia na pokład, ale heloł, to tak nie działa. Tanie linie tną koszty,
więc zamiast rękawami, transportują pasażerów do samolotu autobusami.
Pierwsi przy bramkach mają jak w banku, że trafią na koniec autobusu. Tu
sprawdza się hasło: „Ostatni będą pierwszymi”. Leniwi wygrywają najwięcej,
bo przechodząc przez bramki jako ostatni, z automatu lądują na wylocie
z autobusu, a co za tym idzie, jako pierwsi wchodzą na pokład. Podejrzewam
również, że część osób stoi w kolejce, bo boją się, że samolot odleci bez nich.
Cóż, to też raczej się nie wydarzy, a przynajmniej nie bez wcześniejszego
wywołania spóźnialskiego przez megafon, więc rilaks. W przypadku drogich
linii lotniczych stanie w kolejce jest jeszcze bardziej idiotyczne niż przy low
costach. Co prawda drodzy przewoźnicy zazwyczaj podstawiają pod samolot
rękawy i faktycznie pierwsi na bramce są pierwszymi w samolocie, ale jakie
to ma znaczenie, skoro bilety są numerowane i nie ma ryzyka, że ktoś cię
podsiądzie? Szkoda nóg na stanie.
NALEŚNIKI
Od kilku lat w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej działa naleśnikarnia
„Manekin”. Sieciówa, którą można uświadczyć jeszcze m.in. w Toruniu,
Łodzi, Poznaniu i Sopocie. Nie wiem, z czego wynika fenomen tego lokalu,
ale kolejki do niego są niesamowite. Ludzi ewidentnie pogrzało, bo potrafią
czekać po kilkadziesiąt minut… żeby ostatecznie dostać naleśnika.
Powtarzam: naleśnika. Nie chce mi się wierzyć, że dla warszawiaków jest to
aż tak niesamowite danie, żeby przez tyle sezonów stali w kilometrowej
kolejce, nie zważając na wichury, deszcze, śnieżyce i upały. Za tym musi się
kryć jakaś większa tajemnica, której niestety nie udało mi się jeszcze odkryć.
Kiedyś podejrzewałem, że może naleśniki to tylko przykrywka,
a w rzeczywistości jest to lokal z kelnerkami tańczącymi na rurze. Niestety
nie. Pewnego razu trafiłem na filię „Manekina” w Bydgoszczy i o dziwo pies
z kulawą nogą się nią nie interesował. Korzystając z okazji, że nie ma kolejki,
postanowiłem wejść i sprawdzić, z czym to się je. Cóż, zamówiony naleśnik
był całkiem smaczny, ale nie znowu jakiś cud, który śniłby mi się po nocach.
Kelnerki też nie robiły niczego nadzwyczajnego, w związku z czym wciąż się
głowię, o co chodzi z tym tłumem zombiaków dobijających się do lokalu na
Marszałkowskiej. Ewentualne tropy można podrzucać na adres
[email protected]. Z góry dzięki.
EARLY ADOPTERS
Luty 2015. Warszawę obiega plotka, że pod jednym ze stołecznych
kiosków z trampkami koczuje 40 osób owiniętych w folię spożywczą.
Pogłoski okazują się prawdziwe, kilkunastu hipsterów faktycznie nocuje
w środku zimy pod sklepem z butami, a wszystko dlatego, że za trzy dni mają
do niego dojechać supermodne cichobiegi sygnowane nazwiskiem
Kanye’ego Westa. Z czasem okazuje się, że te tak bardzo pożądane trampki
wyglądają jak sprute skarpety i krzyczą aż 850 złotych za parę, w dodatku
następuje megazałamanie pogody. Zrywa się halny, wiejący z mocą co
najmniej 150 km/h. Koczujących to nie odstrasza, czekają dalej. Internet
zaczyna zalewać fala memów wyśmiewających kolejkowiczów. W ich
obronie staje znany youtuber, Rafał Masny z Abstrachujów, twierdząc, że
wszyscy, którzy nabijają się z koczujących, to cebulaki ze zbyt ciasnym
umysłem, żeby zrozumieć społeczność trendsetterów i early adopters, czyli
ludzi chcących mieć dany towar jako pierwsi. Ja rozumiem, szkoda tylko, że
w pogoni za lansem i modą zapomnieli o adopcji najważniejszej rzeczy:
o adopcji mózgu. Pozwólcie, że wytłumaczę wam teraz, jak zostać
trendsetterem, tudzież early adopterem.
KINO FEMINA
Niestety swego czasu kolejek zabrakło w jednym z ważniejszych miejsc
dla Warszawy, w Kinie Femina. Niegdyś było to popularne miejsce spotkań
z kulturą, ale również tych towarzyskich, bo powiedzieć Kino Femina, to tak
jakby podać współrzędne geograficzne. Możesz być nowy w stolicy i nie
znać poszczególnych ulic, ale Feminę kojarzą nawet świeżaki. I to jedno
z najbardziej klimatycznych kin w Polsce musiało zwinąć interes, bo ludzie
woleli popcorn z multipleksów. Wielka szkoda. Dodatkowej dramaturgii
dodaje fakt, że lokal obecnie zajmuje Biedronka, a w niej kilometrowe kolejki
za przecenionymi portfelami Wittchena. Czy można bardziej zbrukać
legendę? Tak na marginesie, ostatnim wyświetlanym filmem w Feminie
było „Miasto 44”, w którym główna bohaterka miała ksywkę Biedronka.
Alanis Morissette mogłaby z tej historii zrobić kolejną zwrotkę do piosenki
„Ironic”.
3
RATUJ SIĘ KTO MOŻE, PROMOCJA IS COMING
ak sobie myślę jeszcze o „kolejkowym fetyszu”, poruszonym
*
Łatwo mi oceniać ludzi za burdel, który robią w dyskontach, ale to
głównie dlatego, że promocyjny towar za bardzo do mnie nie trafia. Mam
wywalone na maskotki w kształcie pieczarki, do Lidla mi nie po drodze, a od
kurczaków wolę burgery. Jest jednak jeden taki dzień w roku, kiedy gotów
jestem spuścić mojego wewnętrznego Kuźniara ze smyczy i stanąć do walki
na śmierć i życie o przecenione drony, projektory Full HD, okulary VR
i hoverboardy. Tym dniem jest „czarny piątek”, który podobnie jak
walentynki przyszedł do nas z USA i z założenia powinien oferować
konkretne zniżki na wiele towarów, w tym elektronikę, czyli mój kryptonit.
Specjalnie z okazji „czarnego piątku” ustawiłem budzik na 6.00 rano, żeby
być szybszy niż konkurencja, szybciutko odpaliłem stronę z gazetkami
promocyjnymi, ręce na myszce w gotowości do kliknięcia „kup teraz” i co?
I jajco. Uwaga, podaję najgorętsze deale z polskich sklepów z okazji
„czarnego piątku”:
1. Kaufland: lody Kaktus po 50 gr (cholera wie, ile kosztują normalnie)
2. Lidl: płyn nabłyszczający + sól do zmywarek za 7,58 zł (oszczędzasz aż 5 zł!
Krzyczy reklama)
3. Biedronka: dezodorant + żel pod prysznic STR8 za 7,99 zł zamiast 12,99
4. Tesco: jajka rozmiar M, 30 sztuk – 3,20 zł
5. Carrefour: sześciopak Harnasia za 7 zł
6. Oszołom: gulasz angielski taniej o 85%
7. Empik: drożej niż wczoraj, a już wczoraj było drogo jak „skurwesyn”
8. Media Markt: przecenione konsole PlayStation 4 (cena po przecenie
nadal wyższa niż u konkurencji bez promocji)
9. Castorama: dwie żarówki LED w cenie jednej
10. Decathlon to już w ogóle oszalał: legginsy męskie (w tym momencie
przestałem czytać)
11. Żartuję, więcej nic już nie ma
JAK UŻYWAĆ?
Zacznijmy od podstaw. Nazwa guziczka „lubię to” niesie w sobie
sugestię: kliknij, jeśli to lubisz. Jego założeniem jest dawanie feedbacku.
Widzisz świeży, rześki tekst, zdjęcie, film, ideę, która ci się podoba – klikasz.
Aaa, i cycki. Nie zapominajmy o cyckach. Jeśli są cycki, albo samojebka
z cyckami, obowiązkowo wciskamy „lubię to”, ewentualnie symbol
serduszka. Tym sposobem dajemy informację zwrotną „good job/boobs, rób
tak dalej”. Lubisz
markę/organizację/aktora/pisarza/muzyka/sportowca/etc., którego wpisy
chcesz śledzić na ścianie? Wciskasz „lubię to”. Proste jak budowa cepa. Jak
coś jest śmieszne, od biedy dajemy uśmiechniętą emotkę, ale na tym koniec.
Pozostałe buźko-emocje są lamerskie i ich nie tykamy.
Ela: Sympatia w listach do mnie robi błędy ortograficzne. Razi mnie to.
Jak temu zaradzić, żeby chłopiec nie poczuł się dotknięty?
PigOut: Poproś, żeby przestał być hipsterem, wszak mamy lata 60-te
i dysleksja nie została jeszcze wynaleziona. Przy okazji jesteś pierwszą
w historii grammar nazi, gratulacje.
*
Moja przygoda z Aliexpress miała ciąg dalszy, zacznijmy jednak od
początku. Pewnego dnia wychodzę z psem na poranne siku, patrzę, a pod
blokiem stoją dwie policyjne suki. Z miejsca odpływa mi krew ze wszystkich
członków, bo już wiem, że przyjechali po mnie. Otóż jakiś czas wcześniej
internety donosiły, że w całej Polsce trwa wielka łapanka piratów, którzy
nielegalnie zaciągnęli z sieci polską, przepraszam za wyrażenie, komedię
„Wkręceni”. Na czele polowania prawdopodobnie stał jakiś prokurator
cierpiący na bezsenność, bo obława polegała na tym, że skoro świt na chatę
jegomościa, który pobrał to wiekopomne dzieło polskiej kinematografii bez
uiszczenia odpowiedniej opłaty, wbijali smutni panowie, każąc wszystkim
domownikom stulić ryje i położyć się na glebie z rękami na głowie, po czym
rekwirowali wszelkie sprzęty wyposażone w wyświetlacz, czyli laptopy,
tablety, smartfony i mikrofalówkę. „Wkręconych” widziałem i chociaż nie
mam pewności, czy było to w telewizji, czy faktycznie „spadło z ciężarówki”
wprost na mój dysk, na wszelki wypadek wolałem uniknąć porannego
wjazdu na chatę. Raz, bo nie lubię przyjmować gości w piżamie i dwa,
według mnie jest to podwójne karanie za to samo przewinienie. Naprawdę
wystarczająco już się upodliłem, oglądając ten paździerz. Zabranie kompa
byłoby przegięciem, zwłaszcza że moje życie w realu ogranicza się do
jedzenia i sikania. Resztę aktywności prowadzę w internecie, czyli kara
niewspółmierna do zbrodni. Niedziwne więc, że w momencie, kiedy
dostrzegłem pod blokiem policyjne radiowozy, mój umysł z automatu
przełączył się na najwyższe obroty i po chwili podrzucił mi plan ucieczki.
Pies pod pachę, bieg do mieszkania, otwieram drzwi, wrzucam psa, zabieram
plecak, po czym znowu wybiegam na podwórze, skręcam w boczną alejkę,
którą bezkolizyjnie omijam policję i sru na przystanek. Wsiadam w pierwszy
tramwaj i gratuluję sam sobie przebiegłości, bo jakoś nie wydaje mi się, żeby
za taką pierdołę policja specjalnie fatygowała się po mnie aż do roboty. Mija
kilka godzin, podczas których totalnie się luzuję i zapominam o sprawie,
wtem telefon.
– Dzień dobry, młodszy aspirant Katarzyna Motyl z komendy coś tam,
coś tam. Czy rozmawiam z PigOutem zamieszkałym przy ulicy XYZ
w Warszawie?
– Yyy… Tak.
– Czy oczekuje pan dwóch paczek z zagranicy?
– Yyy… No tak – odpowiadam, chociaż w rzeczywistości oczekuję 17
z Aliexpress.
– Mamy te paczki u siebie i mamy w związku z nimi kilka pytań.
Niezbędne będzie pana osobiste stawiennictwo na komendzie w celu
złożenia wyjaśnień.
– Ale dzisiaj?
– Tak i to najlepiej przed 14.00.
– Ale ja nie mogę, pracuję. Nie da rady załatwić tego zdalnie?
– Nie, bo tylko pan może je otworzyć.
– Yyy… I co zrobimy z tym fantem?
– Hmm, dobrze, to niech mi pan powie, co jest w środku i pomyślimy, co
dalej.
No to się wpieprzyłem. Czekam na 17 paczek, z czego o 9 nikt nigdy nie
miał się dowiedzieć, bo nie da się ich racjonalnie wytłumaczyć, skłamałem,
że są tylko dwie i teraz muszę precyzyjnie wskazać ich zawartość, żeby
dodatkowo się nie pogrążyć. Typowy ja.
– W pierwszej są słuch...
– Pierwsza paczka jest miękka i prostokątna – przerywa mi w pół zdania
młodszy aspirant Motyl.
(Wiem, to koszulka. Zamówiłem jedną z full printem hamburgera.
Jesteśmy w domu – pomyślałem)
– To koszulka.
– Tak, to może być koszulka.
– A jak wygląda druga?
– Twarda, podłużna i chyba gumowa.
– A wibruje, hehe?
– Nie, hehe. A chce pan, żebym przysłała po pana radiowóz?
– Przepraszam, w drugiej paczce jest selfie kijek.
– Co?
– Wie pani, taki kijek, na którym zaczepia się aparat i cyka sobie
samemu fotki. Dzięki niemu nie trzeba gadać z obcymi ludźmi, którzy swoją
drogą i tak spieprzyliby zdjęcie. Jak nie utną nóg, to palcem zasłonią
obiektyw. Z selfi kijkiem niestraszna mi cudza niekompetencja.
– W sumie racja. Faktycznie może to być selfi kijek.
– Czy to załatwia sprawę?
– W zasadzie tak, proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, ile kosztowały te
towary?
– 5 dolców sztuka – kłamię, na wypadek, gdyby jakieś cło chcieli mi
dowalić, czy coś.
– Ile to będzie na złotówki?
– Po dzisiejszym kursie? 19,31 złotych.
– Obie?
– Obie.
– Ok, to chyba będzie wszystko, ale zaraz, panie PigOucie, czy na pewno
czeka pan tylko na dwie paczki?
– Tak, tylko na dwie. Na koszulkę i selfie kijek – odpowiadam, trzymając
za plecami skrzyżowane palce.
– Hmm, dziwne, bo kolega właśnie przyniósł trzy kolejne zaadresowane
do pana, z chińskimi znaczkami na kopercie. W tej sytuacji jestem zmuszona
jednak zaprosić pana na komendę. I to jeszcze dzisiaj.
(Dźwięk przełykanej śliny)
– Yyy… Ok.
Oczywiście nie poszedłem, przez co w ciągu kilku kolejnych dni
popadłem w totalną paranoję. Zaczęło się wielkie czyszczenie dysków
i utylizacja obciążających materiałów, Madzi zakazałem reagować na
domofon i dzwonek do drzwi, jeśli ktoś się wcześniej nie zapowiedział,
a z psem wychodziłem tylko pod osłoną nocy. Sytuacja rozwiązała się po
tygodniu. Sama. Madzia spotkała na klatce listonosza, który wręczył jej pięć
paczek ze słowami: „To te zarekwirowane, PigOut będzie wiedział, o co
chodzi”. Nie wiedziałem, ale po krótkim śledztwie okazało się, że wcale nie
byłem poszukiwany za „Wkręconych”, a zamawianie rzeczy z zagranicy
nadal nie jest przestępstwem. No chyba, że zamawia się narkotyki, jak pies
Kory. Wtedy faktycznie może być to problematyczne. W każdym razie
poprzedni listonosz miał tendencję do dostarczania co niektórych paczek do
siebie do domu zamiast do adresata. Został złapany przez policję na
gorącym uczynku. Po przeszukaniu jego chaty zarekwirowano kilkanaście
nieotwartych jeszcze przesyłek i zaczęło się wielkie wzywanie
poszkodowanych na komendę w celu spisania strat i zwrotu towaru. Stanęło
na tym, że przez swój urojony strach przed policją przepadło mi kilka
zamówień i nie mogłem wnieść roszczeń do listonosza-kleptomana, bo
z zeznań wynikało, że wszystko już zostało odzyskane. Wnioski z tej historii
są następujące: jedno kłamstwo generuje kolejne kłamstwa, piractwo jest złe,
polskie „komedie” jeszcze gorsze, za to policja czasami chce dobrze.
7
KORPO TO STAN UMYSŁU!
ak byłem mały, bardzo chciałem zostać piłkarzem. Przeszło mi
STREFA EURO
Niezabieranie do korpo drugiego śniadania może drogo kosztować.
W okolicy nie ma żadnych sklepów, więc jeśli człowieka dopadnie mały
głód, zdany jest na korpostołówkę, korpokiosk lub korpopiekarnię. Jeśli
komuś się wydaje, że sklepy na lotniskach i bary w multipleksach są drogie,
to znaczy, że nigdy nie przyszło mu kupować w korpokiosku. Za pierwszym
razem człowiek ma wrażenie, jakby teleportował się do strefy euro. Wszystko
z marżą 300%. Przy takich cenach na pytanie ekspedientki „Czy mogę być
winna grosika?” odpowiada się stanowcze „Ni chuja”. Z kolei wchodząc na
stołówkę, można odnieść wrażenie, że w budynku pracuje dynastia
Windsorów, a nie ludzie w większości zatrudnieni na umowie śmieciowej.
Korpostołówki są tak samo oderwane od polskich realiów, jak Księstwo
Monako od francuskich. Po przekroczeniu ich progu zaczyna się jakaś
alternatywna rzeczywistość. Z jednej strony rolujący na żywo sushi master,
z drugiej gorący bufet, a tam krewetki tiger, mule i steki z wołowiny
argentyńskiej. Myślałem, że przywykłem i już mnie to nie rusza, ale kiedy
wczoraj zobaczyłem w menu gulasz z jelenia za 55 zeta, znowu odruchowo
przybiłem sobie high five z czołem. Dorzuć do tego sok ze świeżo
wyciskanych cytrusów i bye bye 70 złotych za „lunch” (w korpo nie jada się
obiadów), który prawdopodobnie będziesz musiał zjeść oparty o śmietnik,
bo wszystkie miejsca już od dawna są zajęte przez młodych, pięknych
i wykształconych, których jedynym zmartwieniem jest niepewność, czy ich
koktajl z nasion chia aby na pewno jest glutenfree. Czasami śni mi się, że
wchodzę na korpostołówkę, a tam zamiast tarty schabowy z pomidorówką za
12 zeta. Eh, marzenia.
Trochę taniej wyjdzie, jeśli zdecydujemy się na korpopiekarnię, chociaż
tam też trzeba przejść drogę krzyżową. Raz wszedłem i poprosiłem
o bagietkę z szynką, na co ekspedientka oschle rzuciła: „Nie ma”. „No jak nie
ma, jak jest?” – odpowiadam, wskazując paluchem przez szybkę konkretną
sztukę.
– Proszę pana, to nie bagietka, to NIZZA!
– The fuck? Zresztą nieważne, niech będzie nizza z szynką.
– Proszę. 15,99 złotych.
– Umrzyj.
Na szczęście dla ludzi z moim stanem posiadania jest jeszcze „Pan
Kanapka” handlujący bardziej przyziemnym żarciem, którego kupno nie
wymaga zaciągnięcia chwilówki w Providencie. Problem w tym, że nigdy nie
wiadomo, w jakim skrzydle budynku aktualnie koleś przebywa, a po
godzinie 13.00 ma już praktycznie sczyszczony cały towar. Zostają mu tylko
niedobitki w postaci burgerów z boczniakiem. Raz próbowałem i uważam, że
kucharz powinien za nie spłonąć na stosie.
KOMUNA
Podejmując pracę w korpo, należy liczyć się z faktem, że przyniesione
jedzenie w momencie włożenia do firmowej lodówki przestaje być prywatne
i staje się dobrem wspólnym. Można próbować podpisywać pojemniki
i opakowania, ale da to tylko tyle, że po pewnym czasie współpracownicy
wyrobią sobie opinię, że najlepsze spaghetti przynosi Bartek, a do pierogów
Kasi nikt nie ma startu. Ze wszystkich lodówkowych podpierdalaczy
zdecydowanie najgorsi są kawosze. Nawet palacze „cudzesów” nie idą tak
bardzo po bandzie. Palacze będą męczyć bułę, żebyś kopsnął szluga, ale bez
pozwolenia sami z paczki nie podbiorą, za to kawosze bez mrugnięcia okiem
opierdolą cię z ostatniej kropli mleka. Zazwyczaj działa to tak, że zostawiasz
w korpolodówce niemal pełen karton Łaciatego, a po powrocie znajdujesz
już tylko jakieś popłuczyny. Co się dzieje w tak zwanym międzyczasie?
W międzyczasie przychodzi kawosz nr 1, wyciąga swoje chciwe witki po
twoje mleko, waży w ręce karton i dochodzi do wniosku, że jest go na tyle
dużo, że nie ma bata, aby prawowity właściciel zauważył brak kilku kropel.
Chwilę potem mleko pada łupem kawosza nr 2, który również ocenia
objętość kartonu przed planowanym przestępstwem, ale na dzień dobry
popełnia błąd logiczny, nie biorąc pod uwagę, że mleko zostało już skrojone
przez kawosza nr 1. Proceder powtarza się kilkukrotnie, a koniec zawsze jest
taki sam: wcinasz płatki zalane powietrzem. To naprawdę interesujące
zjawisko, że im bardziej kawosz ceni kawę z mlekiem, tym mniej jest chętny
do jego kupna. A jak trafi się na kawosza i palacza w jednej osobie, to już
w ogóle przewalone.
SZKOLENIA
W moim korpo jest niepisana reguła, że każdy pracownik w ciągu roku
odbywa minimum dwa szkolenia. Jedno z kompetencji miękkich, czyli jakaś
tam asertywność, albo praca w zespole, oraz drugie z twardych i tu prym
wiedzie „Excel dla średnio zaawansowanych”. Kiedy przychodzi co do czego,
nagle okazuje się, że nie ma kasy na tyle szkoleń, więc wszyscy machają ręką
na tego Excela, ale na kompetencje miękkie z reguły się chodzi, bo są tanie.
Ogólnie szkolenia korporacyjne są i fajne, i gówniane równocześnie. Fajne,
bo zazwyczaj dzięki nim wypadają dwa dni robocze i dostaje się darmowy
obiad, a beznadziejne, bo po wejściu na wykłady okazuje się, że to jedna
wielka ściema. Jak inaczej nazwać sytuację, kiedy dorosły człowiek
zmuszany jest do rysowania szlaczków, lepienia figurek z plasteliny,
budowania wieży z makaronu i odgrywania scenek? Dla mnie każdorazowo
jest to olbrzymi stres, bo nie potrafię na trzeźwo odpowiednio się
zaangażować, przełamać bariery wstydu i udawać, że choć trochę mnie to
obchodzi. W dodatku odgrywane scenki są totalnie oderwane od
rzeczywistości. Przykładowo na szkoleniu z asertywności prowadząca
wybiera dwóch kursantów i każe im przeprowadzić symulację rozmowy,
w której pracownik odmawia szefowi wykonania jakiegoś zadania, bo
rzekomo wykracza ono poza zakres jego obowiązków. W prawdziwym życiu
do takiej dyskusji w ogóle by nie doszło albo zostałaby bardzo szybko ucięta
śmiechem przełożonego. Na szkoleniach zawsze kończy się happy endem.
Otóż udawany pracownik oznajmia udawanemu szefowi, że nie podejmuje
się wykonania zadania, gdyż nie leży ono w zakresie jego obowiązków („nie
moja brocha”) oraz godzi w jego uczucia (LOL), na co fejkowy szef ze
zrozumieniem przytakuje głową, przyjmuje odmowę i dodatkowo przeprasza
pracownika za doprowadzenie do sytuacji, w której poczuł dyskomfort.
Wszyscy uczestnicy szkolenia obserwują to żenujące przedstawienie
z niesmakiem, tymczasem pani prowadząca klaszcze jak szalona i oznajmia,
że teraz posiadamy umiejętności, które wywindują nasze kariery na sam
szczyt. Takiej fantastyki to nawet w książkach Lema nie uświadczysz.
WYJAZDY INTEGRACYJNE
Jeśli pracownicy korporacji od dłuższego czasu nie dostają podwyżek,
spada im motywacja i rośnie odwaga do podważania autorytetu
przełożonego. Teoretycznie można taką sytuację uciąć, dokonując
pokazowej egzekucji, czyli odstrzelić jedną osobę dla przykładu, ale na
dłuższą metę to nie działa. W końcu przychodzi moment, kiedy
pracownikom trzeba posmarować forsą, żeby zamknęli swoje chciwe ryje...
albo zabrać ich do jakiegoś w miarę fajnego hotelu na integrację i pozwolić
się upić. To rozładowuje napięcie i w ogólnym rozrachunku dla pracodawcy
wychodzi znacznie taniej niż podwyżki. Integracje zawsze wyglądają tak
samo, czyli w drodze do hotelu 1/3 załogi wysypuje się pijana z autobusu już
na pierwszym przystanku. Reszta robi się dopiero po przyjeździe. Kolejnego
dnia z rańca są szkolenia i zabawy integracyjne, ale z powodu kaca mało kto
na nie dociera. Pełna frekwencja jest dopiero na kolacji, po której był
obiecany występ jakiejś wielkiej gwiazdy polskiej piosenki, ale ostatecznie
z braku hajsu na scenie pojawia się Gosia Andrzejewicz. Kiedy Gocha
odśpiewa już cały swój repertuar, czyli raptem dwie piosenki, następuje
gwóźdź programu: libacja, a po niej skandal goni skandal. To pani z HR,
która ledwo miesiąc temu wróciła z macierzyńskiego i jeszcze nie wszystko
jej się zrosło, przeliże się z księgowym, po czym uciekną na pięterko. To pan
z logistyki nawrzuca dyrektorowi przy setce świadków, to ktoś inny
w wyniku upojenia alkoholowego wywinie orła i próbując się ratować przed
upadkiem, złapie za stół, który ostatecznie poleci na glebę razem z nim,
rozbijając przy okazji w drobny mak całą zastawę. To zazwyczaj zwiastuje
koniec imprezy, a przynajmniej jej oficjalnej części. Następnego dnia
wszyscy wstają z moralnym kacem, cichaczem rozjeżdżają się do domów
i przez następne pół roku chodzą na palcach, byle tylko nie rzucać się
w oczy i nie oberwać dyscyplinarką za chryję odwaloną podczas integracji.
Tym sposobem pracodawca kupił sobie kilka miesięcy spokoju od pytań
o podwyżkę. Właśnie tak to się robi w korpo.
8
KONTRABANDA
Poniższy tekst napisałem w Wielkanoc, zainspirowany świątecznym
przejedzeniem.
Może jestem jakiś dziwny, ale dla mnie wygląda to na prostytucję. Stawki
co prawda trochę wyższe niż w „Galeriankach” (stosunek za lot helikopterem
vs fellatio za parę dżinsów) i na wyłączność, ale to nadal prostytucja. Nie
kumam w takim razie, dlaczego pojawiają się komentarze, że nie ma takich
gości jak Kryszczian. Jest ich na pęczki. Problem leży w dziewczynach, które
słysząc od kolesia tekst w stylu: „Wiesz, lubię cię, ale jestem teraz na takim
etapie mojego życia, że nie interesuje mnie stały związek. Może po
prostu pobzykamy się od czasu do czasu?”, nie potrafią zrozumieć, że
właśnie trafia im się szansa na przygodę jak w „50 twarzach…”, tylko strzelają
focha i biegną napisać na Samosi „wszyscy faceci są tacy sami i chodzi im
tylko o jedno”.
*
Tak przy okazji muszę się przyznać, że fenomenu „Zmierzchu” też nie
rozumiem. Co prawda w tym wypadku akurat książki nie czytałem, ale
niedawno obejrzałem pierwszą część filmu w TV. Skusiła mnie zajawka,
w której lektor rzucał tekstem: „Każda kobieta smakuje inaczej”. Łysy
z Brazzers powiedziałby, że trudno się nie zgodzić. W każdym razie sam film
był mega... dziwny, ale na swój sposób fascynujący. Autentycznie wbiło mnie
w fotel i nie mogłem się oderwać. Każda scena była tak bardzo angażująca
i przesiąknięta patosem, że z nerwów obgryzałem paznokcie. Niestety przy
okazji wyłapałem kilka fuckupów. Akcja jest tego typu, że młode dziewczę
o imieniu Bella sprowadza się do jakiejś wioski, gdzie wiecznie jest ponuro
i po której grasują wampiry oraz wilkołaki. Nie no, typowa amerykańska
pipidówa. W babeczce zakochuje się Edłord, czyli 108-letni, świecący
brokatem wampir (który został ukąszony w wieku 18 lat, więc z pysia nadal
wygląda jak młodzieniaszek) oraz koleś w idiotycznej fryzurze,
przedstawiający się jako Dżejkop, który w stresowych sytuacjach zmienia się
w wilkołaka, rozrywając przy tym ciuchy niczym Hulk, a że stresuje się dość
często, to zazwyczaj chodzi z gołą klatą. Dziewczę trochę się waha, ale
ostatecznie wybiera na boyfrienda wampira Edłorda, co powoduje szereg
dramatów, bo Dżejkop jest zazdrosny, ale zostawmy to i skupmy się na
logice.
K
sensu,
traumatycznego dnia roku, do walentynek! Już sam fakt, że nazwa
pochodzi od św. Walentego, czyli patrona chorych na padaczkę,
jest wystarczająco wymowny. To nie przypadek, miłość po prostu
bardzo często mylona jest właśnie z padaczką. Objawy są niemal identyczne:
płytki oddech, przyspieszone bicie serca, rozbiegany wzrok, bredzenie bez
nieskoordynowane ruchy, dreszcze, piana z ust
itp. W teorii walentynki to dzień wyznawania uczuć swojej
sympatii, w rzeczywistości to jedno wielkie pasmo rozczarowań. Pod
względem presji „zrobienia czegoś wyjątkowego” przypominają
trochę sylwestra, z tą różnicą, że w sylwestra nikt nie ma pretensji, jeśli
przeszarżujesz z alkoholem. Dla niektórych walentynki skończą się
pierwszorzędnym wychędożeniem… z kasy, dla innych epickim daniem
dupy… przez niezadbanie o odpowiedni prezent. Generalnie nikt w tym
dniu nie ma lekko, no może poza sklepikarzami, którzy zbijają
fortunę, czyszcząc magazyny ze wszystkiego, co różowe, pluszowe,
słodkie i tandetne. Rozczarowane będą gimbusy, które widzą w tej dacie
potencjał na odbycie pierwszego razu, ale z braku lokalu skończą na
publicznym uprawianiu tarła w ZTM-ie. Chociaż oni to jeszcze nic, odkują
się na szkolnej przerwie podczas gry w słoneczko. Bardziej przewalone mają
single, którzy zamiast wyjechać na snowboard, spijać driny i cieszyć się
wolnością, złamią się psychicznie pod ciężarem oceniających spojrzeń
„zakochanych” i spędzą dzień na kanapie, zawinięci w koce, zajadając smutki
powiększonym kubełkiem z KFC i oglądając po raz setny „Bezsenność
w Seattle”. Oczywiście głównie tyczy się to dziewczynek, bo chłopcy
generalnie mają wyjebane i wolą wbijać level w „Tibii”, chociaż i wśród nich
znajdą się kamikadze, którzy postanowią w tym dniu wyznać komuś uczucie.
Ich również czeka zawód. Moment, kiedy po wręczeniu prezentu
usłyszą: „Dziękuję, jesteś moim najlepszym przyjacielem”, będzie dla nich
druzgocący.
Nie lepiej maluje się sytuacja par z krótkim stażem. Niestety one nie
dotarły jeszcze do tego pięknego etapu, kiedy można być już sobą, więc
zamiast pójść na najnowszego „Deadpoola”, będą cierpieć na jakimś
badziewiu z Karolakiem, wyprodukowanym przez twórców „Listów do
M.”. Najgorzej jednak mają pary z wieloletnim doświadczeniem, tzw.
weterani, którzy postanowią w ten wieczór opuścić swoją strefę komfortu
i wbić do jakiejś knajpy, udając, że jeszcze nie popadli w rutynę. Co prawda
ciepła strawa zawsze na propsie, ale trzeba za to zapłacić wysoką cenę:
zrzucić dresy, wydepilować wąsik i klatę (dziewczyny) oraz mosznę i plecy
(chłopcy), a co gorsze, wyjść z domu i podtrzymywać rozmowę podczas
oczekiwania na jedzenie. Brrr. Do tego, jako ukoronowanie wieczoru,
odświętne zbliżenie, czyli takie z grą wstępną, bez skarpet i przy
wyłączonym telewizorze. Po wszystkim broń Boże nie wolno
odpalać PlayStation. Nope, trzeba leżeć na łyżeczkę, patrzeć w sufit
i celebrować.
Powszechnie wiadomo, że walentynki najlepiej obchodzić szerokim
łukiem, ale na dłuższą metę tak się nie da. Jak je przetrwać? Zapytałem o to
czytelniczki mojego bloga i okazało się, że temat nie jest aż tak
traumatyczny, jak to przedstawiłem we wstępie. Czytelniczki nie przywiązują
aż tak wielkiej wagi do pluszowych miśków, baloników i czekoladek, jak to
mówią w telewizji. Wręcz przeciwnie. Mają proste marzenia w stylu dobrze
zjeść i nie musieć potem sprzątać, z kolei rodzice nie pogardziliby, gdyby
ktoś na jeden dzień przejął dzieciaki i dał im pobyć sam. Film owszem, ale
najlepiej w domu. Gatunek nieważny, bo i tak rozchodzi się o to, żeby
w trakcie przejść do przytulasów. Dziewczyny stwierdziły, że nie razi ich
nawet, jak facet nie zdejmuje skarpet, bo ponoć lepsze czarne podkolanówki
niż zimne stopy. I w ogóle okazało się, że skarpety to mały pikuś przy
tendencji do zostawiania majtek na jednej nodze, coby później nie szukać.
Powiedziałem o tym kolegom i każdy reagował w stylu „Kurde, myślałem, że
tylko ja na to wpadłem”. Tak że jedzcie i nie zmywajcie, sprzedajcie komuś
dzieciaki, panowie, pozwólcie paniom zdecydować, jaki film obejrzycie
wieczorem: z Uniwersum DC czy Marvela, a później majtki sru na jedną
nogę i leżenie na łyżeczkę, jakby jutra miało nie być. Czy muszę dodawać, że
z walentynkami jak z tłustym czwartkiem? Nie chodzi o to, żeby zrywać się
od wielkiego dzwonu, tylko celebrować codziennie. Idźcie i siejcie miłość.
18
CIĘŻKIE ŻYCIE SINGLA
mówiliśmy sobie walentynki, tymczasem zaledwie dzień później
Z warty, przez media przetacza się gorąca dyskusja pt.: „Czy pierwsza
dama powinna dostawać pensję?”. Kwestia na tyle skomplikowana,
że do dzisiaj nie ma na nią jednoznacznej odpowiedzi, chociaż już
niejedna tęga głowa próbowała to rozkminić. Jak to zwykle w życiu bywa, ile
osób, tyle opinii. Jedni krzyczą: „Nie dawać!”, bo niby jak to ma wyglądać?
Nie dość, że każda jej zachcianka jest spełniana na skinienie, to jeszcze
mamy jej gotówkę wypłacać? Za co? Za to, że bywa na bankietach i spija
herbatkę z możnymi tego świata? Taki wał! Inni z kolei twierdzą, że bycie
pierwszą damą to regularna praca, a za pracę się płaci, więc pensja się
należy, po czym zmieniają zdanie, bo wybory wygrywa kandydat PiS-u.
Pozwólcie, że podzielę się z wami moją opinią na ten temat. Otóż ostatnio
poczytałem sobie to i owo, i okazało się, że posada pierwszej damy jest
równie atrakcyjna, co staż w korpo, czyli zasuwasz jak mały samochodzik,
a w zamian dostajesz wielkie nic, zwane przez niektórych splendorem
i wpisem do CV. Serio uważacie, że chce jej się bywać na „świątecznych
kiermaszach Stowarzyszenia Współmałżonków Szefów Misji
Dyplomatycznych”? Ja umarłem z nudów od samej nazwy, a ona naprawdę
musi tam jechać i udawać, że się dobrze bawi. Też mi wielki splendor.
Różnica między stażem w korpo a byciem „prezydentową” jest taka, że
z korpo w każdej chwili można się wymiksować i rozejrzeć za robotą, w której
naprawdę płacą. Tymczasem pierwsza dama ma odgórny zakaz
podejmowania jakiejkolwiek pracy zarobkowej przez całą kadencję męża, co
może prowadzić do wielu absurdów. Wyobraźmy sobie sytuację, w której
pierwsza dama dostojnie kroczy przez parking pod Tesco, odwalona w taki
prima sort żakiet, że wygląda jak chodzący milion dolarów, a przynajmniej
500+, przed nią wózek wypchany po brzegi rarytasami, wtem na jej drodze
wyrasta drobny pijaczek:
– Hej, kierowniczko, poratuj piątakiem.
– Przykro mi, ale nie mam, jestem zwykłą prezydentową.
– Taa… jasne, prezydentowa i nie ma?! No nie bądź taka, daj chociaż
wózek odprowadzić.
– Niestety w środku jest żeton.
– Nie, to nie, żyło! – i w tym momencie schodzi rzut puszką z resztką
niedopitego Żubra, który ląduje na świeżo zakręconej trwałej pierwszej
damy.
A co, jeśli dojdzie do sprzeczki między parą prezydencką i Andrzej
z braku argumentów zacznie szantażować Agatę odcięciem kieszonkowego,
jeśli ta nie przestanie stroić fochów? Niby najbardziej wpływowa kobieta
w kraju, a w praktyce jej wpływy kończą się przy automacie z przekąskami.
Sorry, ale na piękne oczy jeszcze nikt Snickersa z maszyny nie wyciągnął.
Teraz już wiecie, dlaczego ja bym jej tę pensję jednak dał. Ale nie 12 tysięcy,
jak chcą co niektórzy, a tyle, żeby starczyło na puszkę coli w Żabce, kebsa
w razie nagłego ataku gastro, publiczną toaletę, bo z kebabem jak
z przeszczepem, nigdy nie wiadomo, czy się przyjmie, no i kilka złotych extra
na jakąś większą zachciankę raz na kwartał, w końcu prezydentowa też
człowiek i w „Wiedźmina” ma prawo popykać. Powiedzmy, że max 1200
złotych miesięcznie. I niedożywotnio. Nie widzę powodu, dla którego nie
miałaby pójść do prawdziwej pracy, kiedy wyborcy już wywiozą ją i jej męża
na taczkach gnoju. Kończy się kontrakt, to i kurek z hajsem zakręcamy. To
nic osobistego, tak po prostu działa rynek. Dorzuciłbym jeszcze świadczenie
emerytalne, bo szczerze mówiąc, obecny stan to trochę kurewstwo. Babeczka
ani nie zarabia, ani nie ma odprowadzanych składek, co oznacza, że jeśli
prezydentura Andrzeja przedłuży się na drugą kadencję, pierwsza dama
będzie miała 10-letnią dziurę nie tylko w życiorysie, ale i finansach. „Zaraz,
zaraz, przecież jej mąż godnie zarabia”, powiecie. Niby tak, ale co jeśli
pewnego dnia Andrzej kopnie ją w tyłek i da dyla z młodszą, tak jak zrobił to
Sarcozy, albo starszą jak Macron? Nie będzie jej stać nawet na adwokata,
więc o połowie majątku może zapomnieć, a przez ostatnie 5–10 lat nie miała
z czego odłożyć. Serio, warto to uregulować, bo już teraz przegrywamy walkę
ze smogiem i ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to kolejna osoba, która
z biedy zacznie palić w piecu śmieciami. Pensji dla pierwszej damy mówię
stanowcze „chyba tak!”.
5
PRZEGRAŁEM ŻYCIE, CZYLI WRAŻENIA PO
SPĘDZENIU SYLWESTRA PRZED
TELEWIZOREM
Inspiracją do napisania tego tekstu były koncerty sylwestrowe relacjonowane
przez TVP, Polsat i TVN 31.12.2016 r. Jestem takim nolifem, że obejrzałem je
wszystkie.
scyzoryk, bo nie wiadomo, czy akurat nie trafi się zombie apokalipsa
lub promocja w Media Markt, a przecież tam wszystko jest w blistrze;
zapalniczkę, bo ani browar sam się nie otworzy, ani szlug sam nie
odpali;
SCENKA NR 1
Rodzinne miasto, sto lat temu. Spotykam kumpla, który kupił sobie
szpanerski, nieprzyzwoicie drogi rower. „Daj się karnąć” mówię. Dał, ale
z zastrzeżeniem, żebym uważał, bo manetki od hamulców są podłączone
odwrotnie niż w standardowym bajku. W sensie, że tylny jest przednim,
a przedni tylnym. „Rilaks, rozmawiasz z profesjonalistą” – odpowiadam,
chociaż prawdę mówiąc, nigdy nie zwracałem uwagi, który hamulec jest
który, to raczej kwestia instynktu. W następnej scenie robię salto przez
kierownicę, a rower po trzech efektownych koziołkach wpada w drift i sunie
na boku przez pół ulicy, krzesząc przy tym iskry jak Bear Grylls podczas
jednej ze swoich survivalowych wypraw. Kumpel na widok zdrapanego
lakieru doznaje zapaści, a ja zamiast jakoś go pocieszyć, wyjeżdżam
z tekstem: „Ale jaja. Zrobiłem tak jak mówiłeś i sam widzisz, co się stało.
Wychodzi na to, że w moim rowerze hamulce też są odwrotnie podłączone,
hehehe”.
SCENKA NR 2
Początki pracy zawodowej. Do mojego biurka podbija ówczesna szefowa
i mówi: „Bla, bla, bla, do mojej kanciapy za pięć minut”. „Ok, robi się” –
odpowiadam bezrefleksyjnie, po czym dociera do mnie, że byłem tak bardzo
zaabsorbowany układaniem pasjansa, że totalnie się wyłączyłem i nie mam
pojęcia, o co babka prosiła. Pytam kumpla siedzącego obok, ale on też
myślami był gdzieś daleko. „Masz coś przynieść, ale nie wiem co” –
odpowiada. Z niewyjaśnionych przyczyn po słowach „masz coś przynieść”
w głowie pojawia się wspomnienie rozmowy, w której eksszefowa mówi:
„Przynieś mi ten wielki dziurkacz, wiesz który”. Wspomnienie jest tak
wyraźne i namacalne, że biorę ten wielki, przedwojenny dziurkacz, idę z nim
do biura wyższej kadry zarządzającej i jak gdyby nic podkładam pod twarz
szefowej, dodając nonszalanckie „Proszę”. W podzięce dostaję spojrzenie, po
którym bez słów wiem, że dziurkacz był ostatnim przedmiotem na jej liście
rzeczy do przyniesienia. Spojrzenie pod tytułem „Co ty mi tu przytachałeś?
Ochujałeś? Matka wie, że ćpiesz?”. Nigdy nie dowiedziałem się, o co
konkretnie chodziło, nie miałem śmiałości zapytać, ale ten nieszczęsny
dziurkacz ciągnie się za mną do dzisiaj.
SCENKA NR 3
Kościelisko albo Murzasichle, wycieczka szkolna. Wchodzę do
góralskiego sklepu, takiego, gdzie kupisz mydło i powidło, w oczy wpada mi
półka z zajebistymi, ręcznie rzeźbionymi procami:
– Przepraszam, po ile te proce?
– To są Jezuski na krzyżu!
SCENKA NR 4
Sam środek wydm obok Łeby. W którą stronę nie spojrzę, wszędzie tylko
turyści i piach. Dużo turystów i jeszcze więcej piachu, zero naturalnej
zasłony, a akurat w tym momencie czuję, jak czoło oblewa mi pot,
a okrężnica doznaje największego ukłucia w moim życiu. Odliczanie do
dwójki rozpoczęte. Przysięgam, że jak ruszyłem wtedy z kopyta, to nawet
Usain Bolt by mnie nie ścignął. Pięć kilometrów dzielące mnie do linii lasu
pokonałem w kwadrans. Wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że
świadkami tego dramatu byli znajomi i teraz przy każdej popijawie muszę
wysłuchiwać wspomnień, jak to z wydm koło Łeby zrobiłem największą
kuwetę na świecie. 20 lat minęło, a im się nadal nie znudziło.
SCENKA NR 5
Poprzednie wspomnienie przywołało kolejną scenę z „dwójką” w roli
głównej (głupi, bardzo głupi mózg). Na szczęście nie ja byłem tutaj
bohaterem, ale oberwałem rykoszetem i ostatecznie też znalazłem się
w niezręcznej sytuacji. Sto lat temu, rodzinna miejscowość. Stoimy
z kumplem na dworcu PKP i czekamy na pociąg do Bydgoszczy. Palimy
papieroski, zapodajemy suchary, wtem ziom prostuje się jak struna
i z prędkością karabinu wyrzuca z siebie przypadkowe na pierwszy rzut oka
słowa: okrężnica, ukłucie, mało czasu, to nie są ćwiczenia.
„Człowieku, zły moment. Nasz dworzec nie dorobił się jeszcze własnego
toi toia, a nawet jakby jakiś był, to i tak wisiałaby na nim karteczka „out of
order” – odpowiadam. „Bądź dużym chłopcem i wytrzymaj do przyjazdu
pociągu”.
Kumpel mnie ignoruje. Widzę, że jest już w totalnie innym wymiarze,
gdzie toczy walkę na śmierć i życie z fizjologią. Wygląda, jakby w jego
ociekającej potem głowie odbywał się właśnie największy proces myślowy
od czasu narodzin. Chodzi na maksymalnych obrotach, ale w końcu doznaje
olśnienia. „Wiem, w dworcowym budynku, na pierwszym piętrze są
prywatne mieszkania. Moja koleżanka z klasy tam mieszka. Idziemy” –
wykrzykuje.
I teraz niezręczność nr 1:
– Puk, puk!
– Czego? – odzywa się głos w drzwiach.
– Dzień dobry, jest Marysia?
– Nie, nie ma!
– A, ok, to przepraszam.
Drzwi się zatrzaskują i już mamy odchodzić, ale kumpel ewidentnie
przeżywa drugą falę kłucia, co sprawia, że gwałtownie odwraca się na pięcie
i znowu zaczyna łomotać. W tym miejscu następuje niezręczność numer 2:
– Puk, puk!
– Czego?
– Czy byłaby taka możliwość, żebym… no wie pan… – (szeptem) –
skorzystał z toalety, bo jest taka sytuacja…
I teraz wchodzę ja, cały na biało:
– Można powiedzieć, że podbramkowa, hehe.
– Wejdą – odpowiada głos w drzwiach.
Wchodzimy. Kumpel znika, zanim zdążą zamknąć się drzwi, a ja stoję jak
kołek w korytarzu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Co gorsza, gospodarz też
stoi i przeszywa mnie wzrokiem. Każda sekunda ciągnie się jak godzina.
Próbuję przerwać niezręczną ciszę, zarzucając klasykiem: „Ale, że Dudka nie
wzięli na mundial…”. Niestety trafiam na ścianę niezrozumienia. Jestem
wielką zestresowaną plamą potu, która obmyśla, jaką metodą zabić kumpla,
wtem cała chałupa zaczyna trząść się niczym epileptyk na pokazie laserów.
Filiżanki podskakują, regały się telepią, mną rzuca, tymczasem właściciel
stoi niewzruszony i bez emocji burczy: „17.10, „Kujawiak” z Piły do
Warszawy”. To była niezręczność nr 3.
Korzystając z okazji, chciałbym zwrócić uwagę, jak krótka potrafi być
ludzka pamięć i cienka granica między wdzięcznością a szydzeniem. Kiedy
wyszliśmy z nawiedzonego domu, a kumpel był już zupełnie innym
człowiekiem, że tak powiem wolnym od trosk i zmartwień, zaczął chamsko
nabijać się z gościa, który dopiero co uratował mu życie, którego w podzięce
powinien dozgonnie nosić na rękach. Niewdzięcznik. Najpierw śmiał się, że
koleś nie miał papieru toaletowego, przez co musiał podcierać się
programem telewizyjnym i od teraz tytuł „To & Owo” nabiera dla niego
zupełnie nowej głębi. Później dorzucił jeszcze anegdotkę o trzęsącej się
chacie podczas przejazdu pociągu. Mówił, że w kulminacyjnym momencie
trzęsło tak bardzo, że musiał trzymać się muszli, chociaż z drugiej strony
dopiero teraz wie, co znaczy porządnie się wypróżnić. I właśnie takie rzeczy
podrzuca mi mózg o 3.44.
13
MĘSKIE CHOROWANIE
rogi Czytelniku, w tym miejscu pierwotnie miałeś przeczytać
Jak się ten system sprawdza w realu? Tak się składa, że siedzimy
właśnie na sofce i oglądamy „Kac Wawę”. Aktualnie na ekranie rozgrywa się
prześmieszna scena, w której prostytutka dosypuje Michałowi Milowiczowi
proszki na rozwolnienie, przez co ten przeżywa straszny dramat, bo bardzo
chciałby ukłuć panią wykonującą najstarszy zawód świata, ale nie może, bo
bulgocze mu w brzuszku. Ostatecznie musi szybko biec do wiadomego
miejsca, gdzie strasznie jęczy i stęka (widzowie w kinie pewnie w tym
miejscu umarli ze śmiechu), po czym po powrocie zaciera ręce, by w końcu
zrobić to, po co przyszedł do przybytku rozpusty. Niestety zanim zabiera się
do sprawy, bierze łyczka drinka, totalnie nie zdając sobie sprawy, że ten
ponownie został podsypany anty-Stoperanem przez damę lekkich
obyczajów. Cała historia zaczyna się od nowa, a później jeszcze raz i jeszcze
raz. No komizm w czystej postaci, tymczasem Madzia zamiast się śmiać,
wstaje i pyta, czy nie chcę herbaty. Mówię, że nie, a ona mimo to twierdzi, że
i tak pójdzie zrobić… i to tygodniowy zapas, żeby zeszło jej dłużej w kuchni.
Herbata = film do dupy. Hmm, wygląda na to, że ten system faktycznie
działa.
16
ZROBIŁEM TO Z CHODAKOWSKĄ
ak już wiecie, mam teorię, zgodnie z którą świat nie chce, żebym był
*
Wbrew powyższej puencie, wcale nie skończyłem z Chodakowską po
pierwszym treningu. Po kilku dniach, kiedy odpuściły już zakwasy,
postanowiłem dać jej drugą szansę. Wszystko przez Madzię, która wymyśliła
taki sprytny motywator, że jeśli wytrwamy dwa tygodnie „skalpeli”, to
w nagrodę zrobimy sobie cheat day w tłusty czwartek, czyli jutro. Ostatkiem
sił, ale wytrwaliśmy. Wizualizacja pączków okazała się kluczowa. Szczerze
mówiąc, trochę niepokoi mnie moja nadmierna ekscytacja tłustym
czwartkiem. Nawet urodzinami Jezuska tak się nie jarałem. Od kilku dni
fantazjuję o pączkach, układam strategię zakupową: ile kupić i z jakim
nadzieniem, zastanawiam się, ile trzeba zjeść, żeby pobić rekord świata i czy
dam radę być pierwszym, który obróci sztukę bez oblizywania się. Mimo
wszystko treningi z Chodakowską odcisnęły na mnie jakieś piętno, bo
chwilami czuję wstyd za własne myśli. Na szczęście moja podświadomość
się nie daje, chociaż ta walka dobra ze złem i mentalnej Ewki
z nadchodzącymi kaloriami wywołuje we mnie dziwne sny. Wczoraj na
przykład śniło mi się, że wbijam z kartonikiem na jej trening i w momencie,
kiedy salę wypełnia zapach świeżych, jeszcze ciepłych pączków, wszystkim
foczkom w jednej chwili odwala. Puszcza im motywacja i szew leginsów
w kroku od gwałtownego wstawania, po czym idą na mnie z wyciągniętymi
rękami, jak zombiaki w „Walking Dead”. Gdzieś tam w tle słychać Ewkę: „Ej,
dziewczyny, a skalpel?”, ale w odpowiedzi słychać tylko „Sama se rób,
chłopaki i tak nie lubią wieszaków”. W tym momencie budzę się zlany
potem. Tak sobie myślę, że to trochę przez wygłodzenie, ale chyba też chęć
nadrobienia, bo tak się złożyło, że dwa poprzednie tłuste czwartki
praktycznie mi przepadły. Akurat byliśmy wtedy w Tajlandii, a tam trzeba
się nachodzić, żeby zdobyć pączka na słodko. Większość jest nadziewana
kurczakiem, rybą czy czymś, co kiedyś miało oczy. W tym roku zimę
spędzamy w kraju, więc skoro musimy już marznąć, to przynajmniej
odkujemy się w pączkach.
17
ZNOWU ZAPOMNIAŁEŚ
iększość kobiet całkiem niesłusznie wychodzi z założenia, że
Małżeństwo, jak każda sztuka, nie może się obejść bez scen.
JERZY JURANDOT
*
Moja zabawa w chowanego z tajską policją trwała 24 godziny. 24 godziny
wypełnione stresem i nerwami, tym bardziej że do zarzutów o ucieczkę
mogło dojść jeszcze oskarżenie o zniszczenie mienia. Otóż kiedy spotkałem
się już z Madzią i mieliśmy wrócić do hotelu, byłem tak bardzo rozchwiany
emocjonalnie, że upuściłem skuter podczas zdejmowania stópki, a ten tak
niefortunnie upadł, że przewrócił jeszcze jeden stojący obok, po czym
powstał wielki efekt domina, który zakończył się wywrotką łącznie pięciu
jednośladów. Jak się wali, to się wali. Nie jestem z tego dumny, ale musiałem
zostawić je w takim stanie i odjechać. To nie był dobry moment na poczucie
winy. Do pieca dołożyła też moja mama – polonistka, która o przygodzie
dowiedziała się z fejsbuka i w pierwszym kroku ochrzaniła mnie za gwałt na
języku polskim. Ponoć w mojej relacji ort gonił orta, zignorowałem masę
przecinków, a to, co zrobiłem z przyimkami, to już w ogóle woła o pomstę do
nieba. Musiałem przeprosić i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, bo nie
chcemy przecież, żeby koleżanki mojej mamy patrzyły na nią wzrokiem pt.
„No pięknie, matka polonistka, a syn analfabeta”. Kiedy odhaczyliśmy już
lekcję gramatyki, przeszliśmy do tematu dnia, czyli mojego konfliktu
z tajskim prawem. W tym miejscu mamusia wykazała się olbrzymią empatią,
mówiąc, że trzyma kciuki, żebym nie dał się złapać i fajnie by było, gdybym
sobie poradził sam, bo ojca od kilku dni boli kolano, w związku z czym raczej
nie dadzą rady po mnie przyjechać. Ewentualnie mogą wspomóc mnie
finansowo na adwokata, ale też niechętnie, bo planują zrobić remont kuchni,
a kafelki, które wpadły im w oko, trochę kosztują. Pokrzepiony tą rozmową
uznałem, że jest tylko jedno wyjście, żeby zakończyć tę sprawę: stać się
niewidzialnym dla tajskich służb. Tak więc zwróciłem skuter, następnego
dnia rano wycheckoutowałem się z hotelu i przeniosłem do innego, gdzie
meldunek zrobiliśmy na dowód Madzi, a sam już do końca pobytu unikałem
wszelkich sytuacji, które wymagałyby pokazania dokumentów. Udało się.
3
PING PONG SHOW
Tekst powstał podczas wyjazdu do Tajlandii. Inspiracją była moja własna
głupota (ponownie).
dź na Ping Pong Show, mówili. Będzie fajnie, mówili. Bez tego wyjazd
I do Tajlandii się nie liczy, to tak jak pojechać do Szczecina i nie zjeść
paprykarza, mówili. Ten ostatni argument mnie przekonał.
Poszedłem.
Od wczoraj nic już nie jest takie jak kiedyś. Mój zmysł wzroku został
zbrukany, a umysł wypaczony. To, co zobaczyłem, na zawsze wypaliło
piętno. Inwestycja w alkohol i próby wymazania pamięci nie powiodły się.
Napiszę, co widziałem ku przestrodze dla innych, ale wcześniej niech
wszystkie matki ukryją dzieci.
To działa tak: uderzasz na ulicę nierządu i rozpusty, gdzie wszyscy
wyglądają jak uczestnicy dowolnego programu z „shore” na końcu.
Następnie pozwalasz złowić się pierwszemu lepszemu naganiaczowi, który
przekonuje, że to właśnie w jego lokalu tańczą najbardziej gibkie lachony,
a po chwili lądujesz w schowanym w bocznej uliczce klubie go-go. My
akurat byliśmy na Phuket, czyli najbardziej imprezowej azjatyckiej wyspie,
ale podobne atrakcje znajdziecie w każdym tajskim mieście, do którego
przyjeżdża przynajmniej jeden turysta. Wstęp teoretycznie jest darmowy,
w rzeczywistości udział w show wymaga zamówienia kolorowego drina. Ten
pierwszy kosztuje między 50 a 100 złotych, zależy od prestiżu lokalu, kolejne
są już w standardowej cenie, czyli 10–30 złotych.
Robiliśmy dwa podejścia. W pierwszym klubie była masa podejrzanego
elementu i wcale nie mam tu na myśli atmosfery wiszącego w powietrzu
wpierdolu, jaka panuje w barach dla harleyowców. Wręcz przeciwnie, za
dużo zakazanej miłości w jednym miejscu. Wyglądało, jakby wszyscy goście
przyszli prosto z przemarszu Love Parade. Same Rafalale, Conchity Wurst
i Jole Rutowicz. Wszyscy poubierani w lateksowe kostiumy z krojem à la
Borat, do tego biżuteria w postaci srebrnego łańcucha przepuszczonego
przez sutki i pępek plus fryzury w stylu Coolio w „Gangsta’s Paradise”.
Spanikowaliśmy. Druga melina nie była lepsza. Atmosfera niby zupełnie
inna, ale równie odrzucająca. Mała ciemna sala z delikatną poświatą
fioletowych neonów, pośrodku długi wybieg z rurami, dookoła skórzane
sofy. Wśród gości tylko jakiś podstarzały grubas, któremu nadskakiwały
dwie młodziutkie Tajki, a on w rewanżu miział je banknotami. Klimat bardzo
niepokojący, coś jak w filmie „8 mm” z Nicolasem Cage’em. Już miałem
dawać Madzi sygnał do ucieczki i całkowicie wykreślić Ping Pong Show
z listy „do zaliczenia w Tajlandii”, wtem do lokalu wchodzą dwie parki
o europejskich rysach. Nie dało się nie zauważyć, że pierwsze wrażenie też
ich odrzuciło, ale kiedy nas zobaczyli, nabrali pewności siebie i postanowili
zostać, przynajmniej tak mniemam po dyskretnym skinieniu głowy, które
wymieniliśmy. Nam ich obecność też dodała skrzydeł. Uznałem, że jeśli
Azjatom zaczęłoby odwalać, to jako Europejczycy naturalnie uformujemy się
w drużynę i spuścimy im łomot ich własnymi dildami. Zostaliśmy.
Rozsiadamy się, zamawiamy driny i czekamy. Jest niezręcznie. Na
wybiegu sześć bezcyckowych Tajek niemrawo wygina się przy rurkach.
Raczej nie wkładały w to całego serca. W myślach chyba planowały, co jutro
ugotują na obiad, tudzież rozkminiały, czy aby na pewno wyłączyły żelazko.
Tak czy siak, zero zaangażowania z ich strony. Nudy. Żałowałem, że nie
wziąłem tableta, pograłbym w „Angry Birds” albo rozpykał jakieś sudoku.
Agonia trwała jakieś 20 minut. W tym czasie do lokalu dobiło jeszcze kilka
osób, a ja z jednym tańczącym „lachonem” przypadkowo złapałem kontakt
wzrokowy. Oblizała się i puściła mi oczko. To chyba miało być sexy, niestety
bardziej przypominało nerwowy tik.
Po tym nieudanym flircie ze wstydu i żenady zamknąłem się w sobie i do
głównego występu siedziałem ze wzrokiem wbitym w podłogę. Trochę to
trwało, ale w końcu się doczekałem. Na scenę w końcu wyszła ona,
„gwiazda” wieczoru. Dżizas, że też byłem takim idiotą i nie przeczytałem
wcześniej żadnej recki w necie. Wiek emerytalny (i to co najmniej od 15 lat),
brzuszek jak u Ferdka Kiepskiego, a do tego wyczuwalna aura pogardy
i nienawiści niczym u pani z dziekanatu. Jedyny pozytyw to fakt, że biodra
miała przewiązane chustą, dzięki czemu strategiczne miejsca były
zasłonięte. Tyle mi wystarczyło, żeby uznać, że przyjście tutaj było jednym
z moich głupszych pomysłów ever. Przysięgam, że chciałem się ewakuować,
ale w lokalu rozbrzmiała akurat muzyka, co mnie trochę rozproszyło i chcąc
sprawdzić, skąd dobiega, nieopatrznie spojrzałem tam, gdzie nie
powinienem. Pech chciał, że w tym samym momencie jej przepaska
podwiała się do góry... „Oh God, Oh Why?!” Tu naprawdę nie ma nic
śmiesznego, takie widoki zostawiają traumy na całe życie. Ale to i tak było
jeszcze nic.
Show zaczął się z naprawdę wysokiego C, bo w powitalnym triku babcia
wyciągnęła sobie z wiadomego miejsca 20 metrów wstążki. Trochę taki mix
Davida Copperfielda z kopalnią „Wujek”, czyli i magia, i górniczy zapierdol
w jednym. Jak się później okazało, cały pokaz wyglądał jak casting do „Mam
Talent”, z tym że nie można było go przerwać, wciskając czerwony guziczek.
Akurat tak się złożyło, że dzień wcześniej rozmawiałem ze znajomą
o Tajlandii i pytałem, czy podczas swojego pobytu widziała żółwie, bo ja
bardzo bym chciał, ale jakoś do tej pory się nie udało, a wszyscy dookoła
twierdzą, że jest ich tutaj od cholery. Naprawdę nie spodziewałem się, że
moja zachcianka spełni się po zaledwie 24 godzinach. Niestety okoliczności
trochę kijowe, żeby nie powiedzieć z dupy. Otóż w drugim numerze babcia
„wypluła” z siebie dwa małe żółwie. Chociaż czy małe, to kwestia sporna.
Jeśli trzeba je schować w sobie, z miejsca zmienia się perspektywa. Tak czy
siak, był to najbardziej popierdolony numer ever. Kolejny trik to strzelanie
do celu. Konkretnie rzutkami z ostrym końcem i do baloników zawieszonych
dookoła wybiegu. Zaliczyła dwa headshoty. 100% skuteczności. Dzięki Bogu,
bo jeden balonik był zawieszony w takim miejscu, że w razie pudła mógłbym
stracić oko. Następnie przyszedł czas na palenie papierosów. Skubana
odpaliła dwa jednocześnie. Spaliła w czterech machach i przypominam, że
choć zaciągała się wargami, to nie tymi osadzonymi na twarzy. Ten pokaz
w przeciwieństwie do metody Allena Carra faktycznie zniechęca do palenia.
Jako clue programu: piłeczki do ping-ponga. Różne kombinacje.
Bezdotykowe aplikowanie z szyjki butelki, zwrot do szklanki z wodą, zawody
w strzelaniu na odległość i tego typu konkurencje. Wstyd się przyznać, ale
w tym momencie nawet się zaśmiałem. Nic nie poradzę, towarzyszące
dźwięki i pozy były naprawdę zabawne. No i w sumie to już był koniec,
a przynajmniej tak mi się wydawało. W rzeczywistości okazało się, że tajskie
tancerki wracają jeszcze z bisem. I to nawet jeśli nikt o niego nie prosił.
Gorzej, że bis nadal nie był końcem. Nope, po zejściu ze sceny babcia
założyła na siebie przezroczystą halkę i uzbrojona w pojemnik próżniowy,
wiecie, taki jak na drugie śniadanie, ruszyła w tournée po widowni, zbierać
napiwki. Azjaci wyskakiwali z banknotów jak szaleni, za to białasy siedzieli
nieporuszeni niczym skała. Żaden nie dał. Nie dziwota, nikt przy zdrowych
zmysłach nie sypnie groszem za coś tak żenującego i niesmacznego, po
czym zostają blizny na całe życie. Ja tym bardziej nie planowałem.
Postanowiłem, że kiedy przyjdzie moja kolej, będę patrzył w podłogę
i ignorował ją, do momentu, aż sobie pójdzie. Plan zacny, ale nie
przewidziałem, że babcia okaże się tak wytrwałą zawodniczką i spędzi pełne
dwie minuty z pojemnikiem próżniowym przystawionym do mojej twarzy.
Ze stresu zrosiłem się lekko na czole, ale ostatecznie dopiąłem swego
i przetrwałem tę nierówną walkę (cebula na 100%). Poddała się i na fochu
poszła w długą, jednak nie obeszło się bez zgrzytu. Na odchodne oberwałem
tajską obelgą. Głowy nie dam, ale mogło to był coś w stylu: „Patrzeć to by
każdy jeden chciał, ale płacić to nie ma komu”. No i teraz to już naprawdę
był koniec. Nie licząc tego, że przez następne kilka miesięcy moja intymna
znajomość z Madzią ograniczała się do przybijania piątek, można
powiedzieć, że wyszedłem z tego bez szwanku.
Niestety robienie zdjęć w takich miejscach jest stanowczo zabronione.
Złamanie zakazu wiąże się z karną opłatą 1000 euro i utratą czucia
w kończynach na wieki, w związku z czym nie posiadam odpowiedniej
dokumentacji foto. Musicie uwierzyć na słowo.
4
PIGOUT NA HAJU
Tekst powstał podczas wyjazdu do Holandii. Jak zwykle okazałem się zbyt
ciekawski.
d pięciu dni jesteśmy w Holandii. Zostały jeszcze dwa i trzeba
*
Długo zastanawiałem się, czy w ogóle opowiadać dalszy ciąg naszej
przygody na haju. Wszystko przez to, że w pewnym momencie przestało być
zabawnie i zrobiło się trochę straszno, trochę żenująco. Kiedy kelnerka
przyniosła nam jedzenie, przy stolikach byliśmy już praktycznie tylko
ciałem, mentalnie zaliczaliśmy inny wymiar. Jak przez mgłę pamiętam, że
nadziałem sznycla na widelec i wszamałem go jak Big Milka. Strach przed
wywrotką z całym stolikiem był naprawdę silny. Coś tam mi się jeszcze
kołacze, że Madzia co jakiś czas wpychała mi do buzi mule na spróbowanie,
ale ich smaku za cholerę nie kojarzę. Wiem tyle, że zrobił mi się po nich taki
suchar w pysiu, że browca wychyliłem duszkiem, po czym uznaliśmy, to już
ostatni moment na ewakuację z lokalu, jeśli na kwadrat chcemy wrócić
o własnych siłach. Opadająca warga stanowiła spory dyskomfort, ale jeszcze
jakimś cudem udało mi się wyartykułować „Czek plizz”. W tym miejscu
muszę oddać szacun kelnerce, która świadoma naszej niedyspozycji (nie
dało się nie zauważyć), nie piętrzyła problemów i nie kręciła afery, że takie
rzeczy nie przystoją w tak ekskluzywnym miejscu. Dyskretnie przyniosła
rachunek, pyknąłem płatność zbliżeniową i nara. Zero oceniania i zbędnych
pytań.
Po wyjściu złapaliśmy się z Madzią pod ramię i pokuśtykaliśmy w stronę
naszego apartamentu. Słowo pokuśtykać jest tu jak najbardziej na miejscu.
Wspominałem już, że kiedy dopadła mnie faza, co rusz traciłem władzę nad
losowymi częściami ciała? Na wyjście padło akurat na prawą dłoń, czyli nie
najgorzej. Pech chciał, że pomyślałem wtedy: „Uff, jak dobrze, że wysiadła mi
tylko ręka, a nie noga, bo nie mógłbym chodzić”. Autosugestia zadziałała
błyskawicznie i chwilę później jedną kończynę ciągnąłem za sobą niczym
worek kartofli. I tak sobie kuśtykamy, kuternoga i wpółprzytomna panna.
Dla przechodniów musieliśmy wyglądać jak dwójka uciekinierów z Monaru.
Do przebycia mieliśmy nie więcej niż kilometr, a i tak nie obyło się bez kilku
postojów na przypadkowych murkach. Ostatecznie po godzinie dotarliśmy
do mieszkania, gdzie po przekroczeniu progu zaczęły się schody. Dosłownie
i w przenośni. Nie wiem, czy to typowa holenderska zabudowa, ale nasz
apartament był trzypoziomowy, a na każdy prowadziły ekstremalnie ostre
schody. Prawie kąt prosty, do tego bardzo drobne stopnie. Szczerze mówiąc,
nawet na trzeźwo trzeba było uważać, żeby się z nich nie spieprzyć, więc
wyobraźcie sobie, jakie stanowiły wyzwanie dla ludzi nafaszerowanych
muffinkami z haszem i podlanymi kilkoma piwami. Żeby było trudniej,
musieliśmy wdrapać się na poziom trzeci, bo właśnie tam ulokowana była
sypialnia. Drugi stanowiły salon, kuchnia i łazienka. Wchodziliśmy na
czworakach. Madzia przodem, bo była w o wiele gorszym stanie, ja
zabezpieczałem tyły.
Wspinaczka wyglądała tak, że co trzy stopnie Madzia zaczynała
panikować, że wyżej wejść nie da już rady: „Kręci mi się w głowie i nie czuję
nóg. Idź sam, ja tu zostanę” – mówiła. Jako najlepszy chłopak na świecie nie
brałem takiej opcji pod uwagę. „Siedzimy w tym razem i razem z tego
wyjdziemy” – odpowiadałem. Po mniej więcej 30 minutach dopełzliśmy do
sypialni, gdzie w końcu zalegliśmy na upragnionym wyrku. Myślałem, że
teraz pójdzie już z górki, wtem Madzia zaczęła przechodzić kolejny atak
paniki. Tym razem miała haluna, że łóżko ją wciąga. Znacie to uczucie, kiedy
po pijaku wydaje wam się, że spadacie w przepaść i trzeba jedną nogę
zakotwiczyć na podłodze albo skończy się womitem? Madzia miała coś
w tym stylu, tyle że w jej wizji dryfowała na materacu w otchłań. Próbowałem
ją wyciszyć, niestety bez większych sukcesów. Ostatecznie stanęło na tym,
że chciała do łazienki. Wiecie, co to znaczy? Znowu czekała nas przeprawa
schodami, tym razem na poziom numer dwa. W dół było jeszcze trudniej niż
do góry – nie dość, że na czworaka, to jeszcze na wstecznym. Madzia
zamknęła się w łazience, a ja korzystając z chwili wolnego, zaległem na
kanapie w salonie, gdzie w końcu mogłem oddać się własnej fazie. Dziwne
uczucie tak leżeć napruty, kiedy za oknem jeszcze widno, z drugiej strony
nad Morzem Północnym zachód słońca wypada latem dopiero około 22.00,
więc nawet gdybym zjadł te nieszczęsne ciasteczka cztery godziny później,
efekt byłby identyczny. W każdym razie leżałem bez ruchu, patrzyłem
w okno i rozkminiałem wiele dziwnych kwestii. Przekimałem kwadrans, albo
dwa, po czym zbudziłem się niczym rażony prądem, z zaślinionym pysiem
i paniką, gdzie jest Madzia? Na jednej nodze wpadam do łazienki, patrzę,
a Madzia jak gdyby nigdy nic kima sobie w półprzysiadzie na podłodze,
obejmując jedną ręką wannę i muszlę drugą. Wybudzam ją, pytam „what the
fuck”, na co ona odpowiada, że nie wiedziała, w którą stronę sprawy się
potoczą, więc na wszelki wypadek zajęła strategiczną miejscówkę.
W następnej scenie znowu wdrapujemy się na czworakach po tych
cholernych schodach do sypialni, na szczęście tym razem po dotarciu do
wyra udaje nam się zasnąć bez większych turbulencji. Następnego dnia
wstaliśmy na kacu, jakiego nie życzyłbym nawet największemu wrogowi.
Ten łomot w głowie i Sahara w pysiu, pamiętamy [*].
Około południa dojechali do nas znajomi, którzy od kilku lat mieszkają
na stałe w Holandii i którzy użyczyli nam mieszkania. Zaaferowani
opowiadamy im o naszej przygodzie, po czym uroczyście składamy na ich
ręce pozostałe muffinki i ciasteczka z haszem, dodając przy tym, że
Holandia faktycznie bardzo fajna, ale dragi to jednak nie nasza bajka.
Wyśmiewają nas, że dragów to my na oczy nie widzieliśmy, po czym od ręki
zjadają otrzymane ciasteczka i muffinki, dobijają jointem, którym nawet
Snoop Dogg by nie pogardził, na to podlewają się jeszcze browarkiem, a po
wszystkim luzacko pytają, w co dziś idziemy: palenie czy picie? „Chcecie
jeszcze pić i palić? Ochujeliście? Jak was ten towar za godzinę zwali z nóg,
to macie co najmniej dwa dni z głowy!” – mówię przerażony, na co
w odpowiedzi dostaję tylko „Buehehe” i „Bitch, plizz”. Okazuje się, że to, co
nas prawie zabiło, dla nich jest poranną rozbiegówką, coś jak kawa
i pierwszy papieros dla palacza. Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, ile
trzeba trenować, żeby dojść do takiej formy. Jeśli chodzi o mnie, od tamtej
przygody narkotykom mówię stanowcze „chyba nie”.
5
PODRÓŻE KSZTAŁCĄ
raz z Redzim wyskoczyliśmy na kilka dni do Szwajcarii, gdzie
K linią Clickair. Akcja jest tego typu, że w trakcie lotu brachol zasnął
oparty pysiem o okienko, po czym się obudził, starł ślinę i zaczął
panikować, że teraz na bank wyjdzie mu liszaj na twarzy, bo spanie
na okienku to tak, jakby wytrzeć twarz o muszlę klozetową na Orlenie albo
poślizgnąć się w woodstockowym toi toiu i podczas upadku dotknąć...
czegokolwiek. Śmialiśmy się jak dzicy, bo to w sumie całkiem rześki
skeczyk, ale w rzeczywistości nikt nie brał tego na serio. Tymczasem
następnego dnia otwieram oko, patrzę, a obok głowy coś mi dynda. Okazało
się, że bracholowi faktycznie nie uszła na sucho ta kimka w samolocie, z tym
że syf ominął twarz i rzucił się na płatek od ucha, który wydłużył się
pięciokrotnie, świecił na czerwono jak lampka rowerowa i pulsował
rytmicznie niczym serce. A to dyndanie przy mojej twarzy wzięło się stąd, że
w hostelu spaliśmy na wyrze piętrowym, ja na dole, a on na górze i w nocy,
jak się przekręcał, ten płatek musiał mu się zsunąć i zawisł w powietrzu, tuż
przed moją facjatą. Ja pierniczę, ale się uśmiałem na tym wyjeździe.
Gdybyście mogli zobaczyć, jak on ciągnął ten płatek po La Rambli,
zdecydowanie najzabawniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Na cześć
samolotu nazwaliśmy jego schorzenie „Clickair syfem”. Chyba domyślacie
się, do jakiego punktu zmierza ta historia? Owszem, po latach dorwała mnie
karma za tamte heheszki. Od rana płatek ucha pulsuje mi jak pojebany,
a przed chwilą, kiedy próbowałem zjechać w korpo z drugiego piętra na
parter, nie chciały się domknąć drzwi od windy. Wciskam wszystkie
guziczki, próbuję zaciągnąć drzwi ręcznie, niestety bez większych efektów.
Rozglądam się w poszukiwaniu przyczyny, no i oczywiście okazało się, że
płatek blokował czujnik. Puenta jest taka, że linia lotnicza Clickair już od
dawna nie istnieje, ale Clickair syf nadal ma się zajebiście. To będzie
ciekawy weekend. Miałem pojeździć na rowerze, bo zapowiadają rześką
pogodę, ale boję się, że ucho wkręci mi się w szprychy. Jak żyć? Mam
jeszcze takiego suchara-zagadkę – czy jeśli wyrośnie mi jęczmień na oku
i dam buzi komuś uczulonemu na gluten, to będzie to pocałunek śmierci?
7
MĘSKI WYPAD
ak tam wasze plany na weekend? Ja właśnie pakuję graty i zaraz
ISBN: 978-83-8117-042-0