Swinia Ryje W Sieci - PigOut

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 159

WSTĘP

Część 1

ŚWINIA RYJE W SIECI


1 A co, jeśli reklamy kłamią?
2 Kolejkowy fetysz
3 Ratuj się kto może, promocja is coming
4 Frajerzy na fejsie
5 Ludzie zawsze byli głupcami, ale kiedyś przynajmniej mieli
maniery
6 Sprzedawcy marzeń
7 Korpo to stan umysłu!
8 Kontrabanda
9 Gdzie się podziała magia kina?
10 Nie rozumiem szału na „50 twarzy Greya”
11 Za jakie grzechy, czyli polska muzyka rozrywkowa
12 Światowe Dni Młodzieży
13 Jak wspierać WOŚP? Poradnik dla prawilnych
14 Taka piękna katastrofa
15 Jak przetrwać sylwestra?
16 Najdroższy hotel w stolicy
17 Jak przetrwać walentynki?
18 Ciężkie życie singla
19 Krótka historia o stereotypach
20 Jak nie panikować na fejsie?
21 Nie nadaję się na blogera
Część 2

ŚWINIA NA CZERWONYM DYWANIE


1 Ciężkie życie upadłej gwiazdy
2 Jak przegrać karierę?
3 Jak rozmienić legendę na drobne?
4 Najtańsza dama
5 Przegrałem życie, czyli wrażenia po spędzeniu sylwestra
przed telewizorem

Część 3

ŚWINIA WE WŁASNYM KORYTKU


1 Mój pierwszy raz z internetem
2 Najsłodsza kimka ever
3 Psia subkultura
4 PigOut u fryzjera
5 Postanowienia noworoczne
6 Piątek trzynastego
7 Masz tylko jedną szansę na zwycięstwo
8 Damskie torebki vs męskie plecaki
9 QUO VADIS, modo męska?
10 Męski „spalony”
11 Odrobina taktu nie zaszkodzi
12 Mózgu, przestań!
13 Męskie chorowanie
14 Męski wieczór
15 Ocenianie filmów „na Madzię”
16 Zrobiłem to z Chodakowską
17 Znowu zapomniałeś
18 Hajtnąłbym się, ale szkoda mi soboty
Część 4

ŚWINIA W PODRÓŻY
1 Overbooking to najlepsze, co może cię spotkać
2 Jak trafić do tajskiego więzienia
3 Ping Pong Show
4 PigOut na haju
5 Podróże kształcą
6 Nigdy nie zasypiaj w komunikacji publicznej
7 Męski wypad
WSTĘP
D rogi Czytelniku, skoro czytasz te słowa, to znak, że w moim życiu
zdarzyło się coś, co jakiś czas temu uznałbym za najlepszy żart ever –
napisałem książkę. Śmieszna sprawa, bo jeszcze niedawno osobiście
roastowałem upadłych celebrytów, pogodynki i blogerki modowe za
zalewanie księgarń książkami o „dupie Maryni”, a teraz sam to robię.
Pamiętam, że rzuciłem wtedy takim zdaniem: „(...) nie da się nie zauważyć, że
rozmiar, jaki przybrał ten »literacki rak«, już dawno przekroczył masę
krytyczną. Ibisz, Rusin, Rozenek, Cichopek, Felicjańska, Jabłczyńska,
Prokop, Minge, Piróg, Biedroń i nawet wróżbita Maciej, a to i tak tylko
wierzchołek góry lodowej. Wiem, że papier jest cierpliwy, ale kurwa bez
przesady. Rodzi się pytanie, czy w tym kraju jest jeszcze ktoś, kto nie wydał
książki kucharskiej albo poradnika mówiącego, jak żyć, być młodym,
pięknym, fit, wege, eko i bogatym? Zaczynam wątpić”. Trochę ironia losu,
biorąc pod uwagę, jak to się dalej potoczyło. Jednak trzeba uważać, co się
mówi, bo każde wypowiedziane słowo może okrążyć Ziemię i kopnąć cię
w dupę. Jestem tego najlepszym przykładem.
Zapewne zastanawiasz się teraz, kim właściwie jestem i co mnie
podkusiło do popełnienia tej książki. Jerzy Pilch powiedział kiedyś:
„Kobiecie trzeba umożliwić publikację, ponieważ w poczuciu krzywdzącego
niespełnienia gotowa popaść w kurewstwo”. Okazuje się, że chłopcy mają
podobnie. Niedawno minęły dwa lata, od kiedy pod pseudonimem PigOut
zacząłem w internecie męczyć bułę sucharami i różnymi bzdurami, które
podpowiadają mi głosy w głowie. Z powstaniem PigOuta było trochę jak
z powstaniem Atomówek, z tym że cukier, słodkości i różne śliczności
zastąpiło upojenie alkoholowe, szydera i potrzeba wypowiedzenia się. Jak
każdy Polak jestem specem od piłki, skoków narciarskich, Formuły 1, filmów,
żarcia, polityki, Trybunału Konstytucyjnego, medycyny, marketingu
i niechybnie pęknie mi żyłka, jeśli nie podzielę się moją opinią.
Tajemniczym związkiem „x” okazał się strach przed reakcją pracodawcy,
kiedy zobaczy, jaki jestem naprawdę. Stąd pisanie pod pseudonimem.
Pierwotnie miałem na PigOucie poruszać ważkie społecznie tematy typu
ignorancja, nietolerancja oraz patrzeć na ręce politykom, ale ewidentnie coś
mi nie wychodzi, bo ile razy siądę do tekstu, od słowa do słowa kończy się na
darciu łacha z „Azji Express”. Sama książka natomiast jest wynikiem braku
asertywności w momencie, kiedy dostałem maila od wydawnictwa
Edipresse. Leciał tak: „Hej, PigOut, czytaliśmy w redakcji twój sylwestrowy
pojazd z matki Stifflera i zębów Piaska. Śmieszniutki. PS Nie chciałbyś
napisać książki?”. Odpisałem mniej więcej tak: „Jasne, czemu nie. Zapłaćcie
mi 50 tysięcy, a za miesiąc podsyłam gotowy materiał”. Na co oni: „Hehe,
PigOut, ty to chyba nigdy nie przestajesz żartować, co nie? 50 tysięcy, dobre,
hehe. Zrobimy tak: Ty napiszesz, my wydamy, a jak ktoś kupi, to dostaniesz
50 groszy od sztuki. Wchodzisz?”. Miałem im odpisać, żeby się gonili, ale nie
wiedzieć czemu wyszło mi coś takiego: „Jako mistrz chujowych biznesów
nie mógłbym spać, gdybym przepuścił taką okazję. Wchodzę”. I tym
sposobem narodziła się książka, przy której pisaniu przytyłem ponad 10 kilo
i na której prawdopodobnie zarobię max 1,50 zł... i to przy założeniu, że
mama i babcie faktycznie kupią ją za gotówkę, zamiast kręcić noskiem, że
jako rodzinie należy im się za darmo.
O czym w niej przeczytacie? Ogólnie o tym, jak sobie nie radzę z życiem,
przez co raz za razem wpadam w różne niezręczne sytuacje, ale nie
zabraknie też komentarzy do głośnych wydarzeń, które działy się „na
mieście” oraz fakapów, o których przeczytałem w internecie. Mam
świadomość, że nie będą to doznania porównywalne z „Mistrzem
i Małgorzatą”, ale zawsze mogłeś skończyć gorzej... np. kupując książkę
Kingi Rusin. I pamiętajcie: książka ma charakter satyryczny, jest pełna
hiperboli i w żadnym wypadku nie powinna być traktowana jako prawda
objawiona.

PS Pamiętasz słynny cytat Liama Neesona z „Uprowadzonej”: „Nie wiem,


kim jesteś, ale znajdę cię i zrobię kuku”? Pomyśl o nim, zanim napiszesz
negatywną opinię na „Lubimy czytać”. Żart, nie przewiduję negatywnych
reakcji.
CZĘŚĆ 1
ŚWINIA RYJE W SIECI
1
A CO, JEŚLI REKLAMY KŁAMIĄ?
co, jeśli gdzieś w Polsce jest matka, która bezgranicznie ufa

A reklamom i układa dla swoich dzieciaków jadłospis zgodnie


z tym, co pokazują w telewizji i mówią w radiu? Śniadanie jak
wiadomo jest najważniejszym posiłkiem dnia, warto zatem
zacząć je od bomby witaminowej, czyli kanapek z Nutellą i szklanki mleka
w postaci Kinder Czekolady. Drugie śniadanie również powinno być zdrowe,
więc wypada, żeby matki poszły za ciosem i wrzuciły do plecaka swojej
pociechy Petitki Lubisie. W końcu w TV mówili, że to samo dobro i sama
natura w postaci pełnoziarnistej mąki, jaj i mleka. Oczywiście do kompletu
Knoppers, bo „o wpół do dziesiątej rano” w Polsce nie ma niczego lepszego,
no i obowiązkowo Kubuś Waterrr, czyli woda czerpana bezpośrednio
z naturalnie „truskawkowego” źródła. Opcjonalnie można dorzucić kilka
cukierków Nimm2, przecież to „łakocie i witaminy” w jednym, więc win-win
dla rodziców i dzieci. W porze obiadowej są dwie opcje: dla mamy
karierowiczki zestaw Happy Meal z nuggetsami, złapany w biegu z pracy do
domu, lub parówki Morlinki dla mam, które mają czas „gotować” (13 g białka
piechotą nie chodzi). Na deser Danonki, by dzieci zdrowo rosły oraz Kinder
Pingui, co przy okazji będzie drugą i trzecią szklanką mleka w ciągu dnia.
W końcu docieramy do kolacji, czyli kolejnego najważniejszego posiłku
dnia, zależy, co kto czyta. Czy na kolację można podać coś lepszego niż
Nestle Nesquik? Toż to siedem witamin, wapń i żelazo za jednym
zamachem. Tylko patologiczny rodzic by się nie skusił.
Teoretycznie odhaczyliśmy już wszystkie posiłki, niestety nie żyjemy
w idealnym świecie i nadal nie dostarczyliśmy naszym pociechom
odpowiedniej porcji witamin. Na szczęście z pomocą przychodzą
suplementy diety. I tak, do każdego posiłku obowiązkowo podajemy
następujący pakiet piguł i syropków: Marsjanki, czyli „odporność
i wspaniała zabawa” + Tran Mollers, jako źródło kwasów Omega 3 + Apetizer,
żeby „nasz niejadek zjadł obiadek” (kiedyś sprawę załatwiał pasek) + Junical
Zęby, bo wiadomo, że „w okresie wymiany mleczaków na zęby stałe” nic nie
robi tak dobrze, jak dodatkowa porcja cukru + Luteina Gold Junior, żeby
dzieci nie bolały oczka po 10-godzinnym maratonie bajek na MiniMini. Jako
kropka nad „i” Tulleo, potocznie zwane „spokojnym snem”, czyli preparat
„wyciszający” dzieci rozbudzone po Apetizerze i Marsjankach.
Tym, którzy nie wierzą, że ktoś mógłby być aż tak nieodpowiedzialny,
chciałbym przypomnieć, że Trybson i Eliza z „Warsaw Shore” też są
rodzicami.

*
A co z dorosłymi? Spokojnie, przemysł reklamowy o was też pamięta.
Pierwsza rzecz, którą powinniście zrobić po przebudzeniu, to odklejenie ze
stopy plastra Aikido. Jeśli jest czarny jak węgiel, to znak, że organizm
podczas snu brawurowo pozbył się toksyn albo niedokładnie myjesz nogi.
Ewentualnie lunatykowałeś w nocy do lodówki, co jest chyba najbardziej
prawdopodobną wersją. Wstałeś? Dobrze, bo już najwyższy czas na aplikację
dziennego pakietu piguł: na zdrowe włosy i paznokcie, na platfusa, na
nietrzymanie moczu, na zgagę, na nudności, na kaca, na koła potu pod
pachami, na chudnięcie, na grubnięcie, na zatrzymanie wagi w miejscu, na
nietolerancję laktozy, na awersję do glutenu. Na wyblakłe tatuaże, na kurz,
pyłki, roztocza, uczulenie na sierść, na menopauzę, na andropauzę, na trupi
oddech, no i w końcu na, a raczej przeciw niekontrolowanemu puszczaniu
wiatrów. Należy pamiętać, aby kupować wyłącznie piguły wyposażone
w sztuczną inteligencję i z wbudowanym GPS-em, bo tylko takie uderzą
bezpośrednio w źródło bólu, a nie jakieś plebejskie z przesiadką w żołądku.
Połknięte? Doskonale, możemy przejść do maści i kremów. Na pierwszy
ogień najważniejsze, czyli maść na ból dupy. Bez wklepania odpowiedniej
dawki kategorycznie nie wychodzimy z domu, o włączaniu internetu nawet
nie wspominając. Efekt chilloutu można spotęgować, wciągając kreskę
psychotropów na zszargane nerwy. Dalej krem Corega, coby ci szczena nie
wypadła podczas robienia pijackiego kebsa. Kobiety dodatkowo smarują się
czymś na żylaki, rozstępy, obrzęki, cellulit, popękane naczynka i higienę
intymną. Najlepiej tym, co swego czasu reklamowała Żanet Kalyta, czy tam
Jeannette Kalyta, a może jednak Żanetka Lyta? Never mind.
Niestety to nadal nie wszystko. Pozostaje suche oko i zapchany nos, więc
wypada coś wkropić, a że od kataru już tylko rzut kamieniem do kaszlu, dla
pewności łykamy jeszcze syrop. Pytanie, jaki mamy kaszel? Suchy czy
mokry? Lepiej golnąć dwa rodzaje. Skoro idziemy już kompleksowo, warto
przy okazji possać coś na chrypkę, zwłaszcza jeśli pracujesz oralnie, np.
w call center, no i nie zapominajmy o czymś na grypę, nawet jeśli jej
chwilowo nie mamy. Ostatecznie lepiej zapobiegać, niż leczyć, no nie? Co
jest bronią masowego rażenia, jeśli w grę wchodzi grypa? Rutinoscorbin,
wiadomo. Połykamy trzy listki i zagryzamy czymś na ból zatok.
Teraz pozostają już tylko detale, czyli dziewczyny aplikują sobie kulki
gejszy, które dostały gratis do tabletek na menopauzę. Sorry, ale mięśnie
Kegla same się nie wyrobią. Faceci z kolei potajemnie wstrzykują sobie
między palce od stóp Penigrę, bo nigdy nie wiadomo, czy w ciągu dnia nie
trafi się niespodziewany numerek, a chyba lepiej, żeby konar płonął, kiedy
przyjdzie właściwy moment. Przed wyjściem z chaty wkładamy jeszcze do
kieszeni Enterol, bo być może przyjdzie nam lecieć tego dnia Ryanairem,
a jak wiadomo, piloci lubią wysłać stewardesy, żeby podpytały pasażerów,
czy nie mają przypadkiem jakiegoś priobiotyku. Chyba nie chcemy, żeby
pilot rozwalił sobie mikroflorę jelita (i przy okazji nas) przez głupi
antybiotyk? Nope, niech się skupi na pilotowaniu, zwłaszcza jeśli trasa leci
nad Alpami. No i to by było na tyle. Przed snem nie zapomnijcie
o ponownym przyklejeniu plastra Aikido. Piguły na bezsenność
i niespokojne nogi też nie zaszkodzą. I tak mniej więcej wygląda dzień
z życia człowieka, który dba o swoje zdrowie. Można się pogubić, na
szczęście na pamięć też znajdzie się odpowiedni specyfik.
2
KOLEJKOWY FETYSZ
góry przepraszam za francuski, ale nie da się tego powiedzieć

Z łagodniej – świat ochujał! Mamy rok 2017 i mimo że nadal nie


doczekaliśmy się samowiążących się butów, deskolotek ani
latających samochodów, które obiecywał nam Robert Zemeckis
w „Powrocie do przyszłości”, to i tak pod względem rozwoju cywilizacyjnego
dotarliśmy do tego pięknego momentu, w którym praktycznie wszystko da
się załatwić bez wychodzenia z domu. Wystarczy w miarę stabilne
połączenie z internetem, a niemożliwe przestaje istnieć. Obecnie leżąc
w gaciach przed telewizorem, możemy rozliczyć PIT-a, zorganizować
szamkę oraz zamówić dowolny produkt i usługę z dostawą pod drzwi.
Wszystko szybciej, taniej i bez konieczności użerania się z trudnymi paniami
z okienka. Czy właśnie nie dla takiej przyszłości nic nie robiliśmy? Nie
kumam w takim razie, dlaczego ludzkość nagle postanawia zrobić
ewolucyjny krok wstecz i na nowo odkrywa w sobie fetysz do stania
w kolejkach? Czyżby tęsknota za komuną? Niemożliwe, przecież gimby jej
nie pamiętają.

AJFONY
Ile razy debiutuje nowa wersja ajfona, tyle razy pod salonami Apple
tworzy się kolejka jak stąd do Katowic, chociaż wszystkie serwisy
technologiczne piszą wyboldowanymi literkami, że premierowy model to
nawet większy kasztan niż poprzednio: zero innowacji i jeszcze bardziej
podatna na wygięcia obudowa. W zasadzie różnice są tylko dwie: wyższa
cena i większy ekran, co – o ironio – jest policzkiem dla śp. Steve’a Jobsa,
który swego czasu powiedział: „Nikt nie kupi dużego telefonu”. Pomińmy
jednak specyfikację techniczną, bo nie ona jest tutaj problemem,
a kolejkowy fetysz. W przypadku ajfonów nasi rodacy mają szczególnie
przewalone, bo nie mogą sobie, ot tak, pójść z namiotem pod salon
i koczować do momentu otwarcia drzwi. Niestety, ale korpo z nadgryzionym
jabłkiem w logo ma nasz kraj głęboko w pompie i jeśli Kowalski chce
wyrwać nowiutki telefon w dniu premiery, musi się dodatkowo szarpnąć
i pojechać po niego za granicę. Na własne oczy widziałem status na fejsie:
„Ej, ma ktoś sprawdzone info, czy iPhone 7 będzie dostępny u polskich
operatorów w dniu premiery, bo nie wiem, czy jechać do Drezna?”. Serio?
Ajfon 6s, czyli model wypuszczony ledwo rok wcześniej, po który też stałeś
w kolejce w Dreźnie, okazał się aż tak fatalny, że nie dasz rady przetrwać
z nim do momentu, kiedy „siódemki” da się kupić z godnością? Nie ma to
jak płacić cenę premium i być traktowanym jak plebs. Widział ktoś kiedyś
namioty pod salonem Porsche? Nope, bo klienci premium nie szlifują
krawężników. To sprzedawcy nadskakują klientom premium.

CROCSY
Jeszcze do niedawna panowała opinia, że Crocsy to największy modowy
paździerz ever. Nie dość, że są brzydkie jak Multipla, to w dodatku drogie jak
„skurwesyn”. Ba! Publiczne pokazanie się w Crocsach było uznawane za
większą wtopę towarzyską niż słuchanie Weekendu. W zasadzie jedyna ich
zaleta to fakt, że stanowią najskuteczniejszy na ziemi środek
antykoncepcyjny. Wystarczy wybrać się w nich na randkę, a potencjalnym
partnerom z miejsca wszystko opada. Cóż, okazuje się, że opinia
konsumenta zmienna jest niczym kobieta. Wystarczyło zejść z ceną do 75
zeta, a percepcja klientów magicznie przekręca się o 180 stopni. Nagle
wszyscy stwierdzili, że Crocsy wcale nie są brzydkie, ot po prostu wyglądają
oryginalnie, co zdecydowanie ma swój urok, poza tym są wygodne jak ja
pierdolę. Zaczynam wierzyć, że faktycznie robią nieziemsko dobrze stopom,
bo to nie może być przypadek, że grupa niegroźnych na co dzień ludzi nagle
zmienia się w drapieżców i w poniedziałek o 7.00 rano wywołuje w Lidlu
większą zadymę niż kibole na meczach ekstraklasy, a wszystko po to, by
wyrwać chociaż jedną parę gumowych laczy. Co najlepsze, ich chęć
posiadania jest tak wielka, że kiedy w Lidlu otwierają się drzwi, biegną na
złamanie karku do promocyjnych koszy i łapią wszystko jak leci, nie
zawracając sobie głowy takimi kwestiami, jak kolor, fason czy rozmiar. Przy
takiej cenie są to tematy drugorzędne.
ODPRAWY NA LOTNISKACH
Linie lotnicze generalnie dzielimy na dwa rodzaje: tanie i drogie. W obu
przypadkach z wyprzedzeniem dostaje się informację o godzinie odprawy
i czasie otwarcia bramek w terminalach. Zazwyczaj między pierwszą a drugą
czynnością jest kilkadziesiąt minut różnicy. Parę razy w życiu już leciałem
i do dziś nie mogę skumać, na cholerę ludzie ustawiają się w kolejki do
bramek na długo przed ich otwarciem. Mogliby w tym czasie wygodnie
posiedzieć, wyciągnąć nogi, pośmigać w necie, poczytać książkę czy choćby
poćwiczyć klaskanie, jeśli w grę wchodzi Ryanair albo czarter do Egiptu. No
kuźwa totalny bezsens. Domyślam się, że stanie w kolejce ma na celu
zapewnienie sobie pierwszego miejsca w blokach startowych podczas
wchodzenia na pokład, ale heloł, to tak nie działa. Tanie linie tną koszty,
więc zamiast rękawami, transportują pasażerów do samolotu autobusami.
Pierwsi przy bramkach mają jak w banku, że trafią na koniec autobusu. Tu
sprawdza się hasło: „Ostatni będą pierwszymi”. Leniwi wygrywają najwięcej,
bo przechodząc przez bramki jako ostatni, z automatu lądują na wylocie
z autobusu, a co za tym idzie, jako pierwsi wchodzą na pokład. Podejrzewam
również, że część osób stoi w kolejce, bo boją się, że samolot odleci bez nich.
Cóż, to też raczej się nie wydarzy, a przynajmniej nie bez wcześniejszego
wywołania spóźnialskiego przez megafon, więc rilaks. W przypadku drogich
linii lotniczych stanie w kolejce jest jeszcze bardziej idiotyczne niż przy low
costach. Co prawda drodzy przewoźnicy zazwyczaj podstawiają pod samolot
rękawy i faktycznie pierwsi na bramce są pierwszymi w samolocie, ale jakie
to ma znaczenie, skoro bilety są numerowane i nie ma ryzyka, że ktoś cię
podsiądzie? Szkoda nóg na stanie.

NALEŚNIKI
Od kilku lat w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej działa naleśnikarnia
„Manekin”. Sieciówa, którą można uświadczyć jeszcze m.in. w Toruniu,
Łodzi, Poznaniu i Sopocie. Nie wiem, z czego wynika fenomen tego lokalu,
ale kolejki do niego są niesamowite. Ludzi ewidentnie pogrzało, bo potrafią
czekać po kilkadziesiąt minut… żeby ostatecznie dostać naleśnika.
Powtarzam: naleśnika. Nie chce mi się wierzyć, że dla warszawiaków jest to
aż tak niesamowite danie, żeby przez tyle sezonów stali w kilometrowej
kolejce, nie zważając na wichury, deszcze, śnieżyce i upały. Za tym musi się
kryć jakaś większa tajemnica, której niestety nie udało mi się jeszcze odkryć.
Kiedyś podejrzewałem, że może naleśniki to tylko przykrywka,
a w rzeczywistości jest to lokal z kelnerkami tańczącymi na rurze. Niestety
nie. Pewnego razu trafiłem na filię „Manekina” w Bydgoszczy i o dziwo pies
z kulawą nogą się nią nie interesował. Korzystając z okazji, że nie ma kolejki,
postanowiłem wejść i sprawdzić, z czym to się je. Cóż, zamówiony naleśnik
był całkiem smaczny, ale nie znowu jakiś cud, który śniłby mi się po nocach.
Kelnerki też nie robiły niczego nadzwyczajnego, w związku z czym wciąż się
głowię, o co chodzi z tym tłumem zombiaków dobijających się do lokalu na
Marszałkowskiej. Ewentualne tropy można podrzucać na adres
[email protected]. Z góry dzięki.

EARLY ADOPTERS
Luty 2015. Warszawę obiega plotka, że pod jednym ze stołecznych
kiosków z trampkami koczuje 40 osób owiniętych w folię spożywczą.
Pogłoski okazują się prawdziwe, kilkunastu hipsterów faktycznie nocuje
w środku zimy pod sklepem z butami, a wszystko dlatego, że za trzy dni mają
do niego dojechać supermodne cichobiegi sygnowane nazwiskiem
Kanye’ego Westa. Z czasem okazuje się, że te tak bardzo pożądane trampki
wyglądają jak sprute skarpety i krzyczą aż 850 złotych za parę, w dodatku
następuje megazałamanie pogody. Zrywa się halny, wiejący z mocą co
najmniej 150 km/h. Koczujących to nie odstrasza, czekają dalej. Internet
zaczyna zalewać fala memów wyśmiewających kolejkowiczów. W ich
obronie staje znany youtuber, Rafał Masny z Abstrachujów, twierdząc, że
wszyscy, którzy nabijają się z koczujących, to cebulaki ze zbyt ciasnym
umysłem, żeby zrozumieć społeczność trendsetterów i early adopters, czyli
ludzi chcących mieć dany towar jako pierwsi. Ja rozumiem, szkoda tylko, że
w pogoni za lansem i modą zapomnieli o adopcji najważniejszej rzeczy:
o adopcji mózgu. Pozwólcie, że wytłumaczę wam teraz, jak zostać
trendsetterem, tudzież early adopterem.

Krok 1 to wycieczka do Decathlonu i zaopatrzenie się w karimatę,


śpiwór, krzesełko wędkarskie, bieliznę termoaktywną, odzież softshellową,
termos i pampersa. Z takim wyposażeniem żadne warunki pogodowe nie
będą wam straszne, nie dostaniecie wilka i kłucie w okrężnicy też was nie
zaskoczy.

Krok 2 to elastyczność w braniu urlopu, dojścia do lewego L4,


a najlepiej status bezrobotnego. Sorry, ale sprzedaż najlepszych fantów
schodzi w tygodniu i nikt nie będzie się nad wami litował tylko dlatego, że
macie zapierdol w korpo. Chcesz być modny? To się kurwa poświęć. Albo
jesteś drapieżnikiem, albo won na bazar.

Krok 3 to brak wstydu. Musisz być gotowy na to, że zazdrośni ludzie


będą wytykać cię palcami i pytać: „Co ci odwaliło, żeby tak leżeć na środku
zimy na najbardziej ruchliwej ulicy w Warszawie?”. Niektórzy zaczną nawet
pstrykać fotki, żeby pokazać innym, co się właśnie odpierdala na mieście.
Musisz być zimny jak Chuck Norris w „Strażniku Teksasu” i brać to bez
emocji. Pamiętaj, to ty jesteś trendsetterem, a oni to zwykły plebs, uwięziony
w zaściankowym myśleniu. Siły doda ci wizualizacja fejmu, który
niewątpliwie na ciebie spłynie, kiedy już wyrwiesz wymarzone buty, tudzież
tych milionów, które przytulisz, jeśli je sprzedasz na Allegro z niebotyczną
marżą.

Krok 4 to dobra praca łokciami i zbroja. Musisz wiedzieć, że kolejka


kolejką, ale wraz z przekroczeniem progu sklepu kończy się savoir-vivre
i zaczyna obowiązywać prawo dżungli. Na pewno znajdą się cwaniaczki,
które spróbują na chama przebić się na czoło peletonu i przejąć żółty
plastron lidera. Taaaakiego wała! Odpowiednia praca łokciami załatwi
sprawę i pozwoli zachować pole position. Musisz być jednak gotowy na
wszelkie dzikie reakcje tłumu, np. na przypadkowe, albo wręcz celowe
szarpnięcie za włosy. Chyba tylko palec w oku i w d... bardziej dekoncentruje.
Uzbrój się w czapkę, okulary spawalnicze i kolczugę, a na pewno nic cię nie
zaskoczy. W końcu przezorny zawsze ubezpieczony, co nie?

Krok 5 to gotowość do kompromisów, wszak lepiej kupić za małe niż


nie kupić wcale, a w takim młynie raczej ciężko znaleźć czas na
przymierzanie.

Krok 6 to pewność siebie. Kiedy będziesz opowiadał zazdrosnemu


plebsowi, skąd wziąłeś „te” buty i ile za nie dałeś, musisz być stanowczy
i faktycznie przekonany, że to naprawdę było zajebiste doświadczenie
i dobry interes. Zmierzasz do tego, żeby znajomych poskręcało z zazdrości
i podziwu, żeby chcieli być tacy jak ty. Jeśli się zawahasz, ich reakcja będzie
odwrotna, zaczną się niewygodne pytania: „Naprawdę? Stałeś aż trzy dni
pod sklepem, żeby je kupić? I po takim upokorzeniu z uśmiechem
wyskoczyłeś z dziewięciu stów? Grubo”.

Krok 7. Edukacja. Istnieje zagrożenie, że plebs nie ogarnie, że masz na


nogach najnowszy krzyk mody, ba, możliwe, że ktoś ci go przydepnie
i będzie płacz. Generalnie trendsetterom, podobnie jak dziewczynom
z torebkami Dolce & Gabbana, nie wypada poruszać się komunikacją
miejską, bo to już samo w sobie przeczy życiu na bogato, załóżmy jednak, że
niefortunnie przyjdzie ci podróżować autobusem. Pierwsze, co musisz zrobić
po wejściu, to głośno powiedzieć: „Proszę wszystkich o zrobienie kroku
wstecz. Mam na sobie bardzo drogie buty i nie chcę ich skazić waszą
cebulą”. Wiem, wiem, trochę chamsko, ale co zrobić? Z prostakami trzeba
prosto.

W tym miejscu twoje szkolenie dobiegło końca. Od tego momentu jesteś


prawdziwym trendsetterem i early adopterem. Nie spierdol tego.

KINO FEMINA
Niestety swego czasu kolejek zabrakło w jednym z ważniejszych miejsc
dla Warszawy, w Kinie Femina. Niegdyś było to popularne miejsce spotkań
z kulturą, ale również tych towarzyskich, bo powiedzieć Kino Femina, to tak
jakby podać współrzędne geograficzne. Możesz być nowy w stolicy i nie
znać poszczególnych ulic, ale Feminę kojarzą nawet świeżaki. I to jedno
z najbardziej klimatycznych kin w Polsce musiało zwinąć interes, bo ludzie
woleli popcorn z multipleksów. Wielka szkoda. Dodatkowej dramaturgii
dodaje fakt, że lokal obecnie zajmuje Biedronka, a w niej kilometrowe kolejki
za przecenionymi portfelami Wittchena. Czy można bardziej zbrukać
legendę? Tak na marginesie, ostatnim wyświetlanym filmem w Feminie
było „Miasto 44”, w którym główna bohaterka miała ksywkę Biedronka.
Alanis Morissette mogłaby z tej historii zrobić kolejną zwrotkę do piosenki
„Ironic”.
3
RATUJ SIĘ KTO MOŻE, PROMOCJA IS COMING
ak sobie myślę jeszcze o „kolejkowym fetyszu”, poruszonym

T w poprzednim tekście, i wychodzi mi, że w jednym z przytoczonych


przykładów chyba błędnie zinterpretowałem sytuację.
W przypadku ajfonów i trampek Kanye’ego Westa motywacją do
stania w kolejce była chęć dołączenia do elity społecznej, która posiada
dany towar jako pierwsza. Kolejki na lotnisku wynikają z lęku przed
porzuceniem i byciem ostatnim, z kolei te pod Manekinem to efekt tłumu
i myślenia w stylu: „Hmm… skoro wszyscy stoją, to znaczy, że jest ku temu
jakiś ważny powód. Na wszelki wypadek też stanę”. Inaczej sprawy mają się
w przypadku lidlowych kolejek za przecenionymi Crocsami. Na początku
myślałem, że to chęć posiadania tych kontrowersyjnych kapci napędziła
tłum, tymczasem okazuje się, że od tamtego czasu dyskonty zrobiły jeszcze
kilka podobnych wyprzedaży, ale z zupełnie innymi towarami. Za każdym
razem kończyło się tak samo: rozpierdolem i awanturą. Wniosek jest
oczywisty, naród nie tyle łaknie markowych produktów, co promocji. Po
prostu w każdym z nas siedzi „Mirek handlarz”, który przejmuje kontrolę,
kiedy tylko zwęszy jakąś okazję. To nawet nie byłoby takie złe, gdyby nie
fakt, że często w pogoni za dobrym dealem puszczają nam wszelkie hamulce
i zaczynamy odpierdalać manianę jak Jarek Kuźniar w amerykańskim
Walmarcie. Za dowód niech posłużą przykłady promocji, które odbyły się
w odstępie dwóch tygodni, pod koniec 2016 roku.

Zacznijmy od Lidla. Otóż Lidl przygotował długofalową kampanię, która


miała na celu wypromować produkty ich własnej marki. Na początku
atakował reklamami telewizyjnymi, gdzie Dorota Wellman przekonywała, że
czekolada Fin Carre nie jest wcale gorsza od Milki i też idzie w cycki, serki
Pilos zabijają małego głoda równie skutecznie, jak te od Danona, a jeśli
odkazisz muszlę płynem W5, będzie taki blask, że Domestos może się
schować. To był krok pierwszy. W drugim etapie Lidl postanowił jeszcze
bardziej przycisnąć konsumenta i specjalnie na tę okazję wymyślił
superpodstępny plan, a przynajmniej tak mu się wydawało. W sklepach
wystartowała promocja, która zachęcała do kupowania lidlowych
zamienników, a wartością dodaną dla klienta była gwarancja pełnego zwrotu
kosztów, jeśli produkt nie przyniesie satysfakcji na tym samym poziomie, co
markowy odpowiednik. Pewnie pomyśleliście teraz, że wiele firm tak robi,
więc Lidl nie wymyślił niczego oryginalnego. Różnica jest taka, że Lidl
zostawił największą w historii ludzkości lukę w systemie, którą momentalnie
zwietrzyły „Janusze biznesu”. Mianowicie wprowadził do regulaminu zapis
o gwarancji zwrotu gotówki, jeśli klient do paragonu dołączy oryginalne
opakowanie z całym, częściowo lub całkowicie zużytym towarem. Teraz
rozumiecie? Zarząd Lidla zapewne wyszedł z założenia, że będzie to tylko
pusty slogan, bo ludzie z natury są wstydliwi i jak już sięgną po czekoladę
Fin Carre, to przecież nie będą się wygłupiać z jej zwrotem po spróbowaniu
jednej kosteczki, tylko opierdolą całą tabliczkę z takim samym smakiem,
jakby była to szwajcarska Tobleronka z miodem i migdałami. Po wszystkim
docenią jeszcze fakt, że w kieszeni ostało się kilka złotych. Typowa opcja
win-win, sklep zarabia, klient oszczędza i wszyscy są hepi. Błąd! Nie docenili
polskiego genu przedsiębiorczości, który sprawił, że tysiące Andrzejów
niemal w tym samym momencie usłyszało szept w głowie: „A gdyby tak
zjeść ciastko i mieć ciastko? CHWD Lidla i CHWD barierze wstydu,
reklamujemy”. I tym sposobem polskie gospodarstwa domowe przestały
pierdolić się w zakupowym tańcu. Grażynki zaczęły wrzucać do zmywarek
po dwie tabletki, Jessiki i Keviny tonęły w słodyczach, a Janusz z Andrzejem
zgarniali tylko puste opakowania i sru do Lidla, gdzie przy kasie bez żenady
wygłaszali: „Ojej, jakie to było niedobre. Proszę o zwrot pieniędzy”, po czym
uzbrojeni w hajs z reklamacji ponownie wbijali na sklep po nowy pakiecik
lidlowskich produktów. Jaki kraj, takie perpetuum mobile.

Eldorado trwało przez kilka dni, doprowadzając do sytuacji, w której Lidl


tracił nie tylko kupę pieniędzy, ale również klientów niezainteresowanych
kuźniarowaniem. Ci narzekali, że przy kasach zrobiły się kolejki jak na
Kasprowy Wierch w środku sezonu, a sklepy zamieniły się w jeden wielki
śmietnik, bo ludzie potrafili zwracać nawet puste słoje po śledziach, resztkę
zjełczałego już majonezu czy choćby puste opakowania po mięsie, z których
nadal wyciekały różne płyny ustrojowe. I to wszystko w takiej formie jebs na
taśmę. W pewnym momencie do hejtu przyłączyli się również Andrzej
z Januszem, twierdząc, że Lidl nie wywiązuje się z obietnic. Przykładowo Pan
Łukasz z Białegostoku bardzo się oburzył, po tym jak chciał zwrócić dziesięć
pustych opakowań po parówkach, ale kasjer odmówił przyjęcia reklamacji,
argumentując, że przywiezienie jednego pustego i dziewięciu pełnych
byłoby ok, ale dziesięć pustych to przegięcie. W końcu obrócenie 50
parówek to raczej słaby dowód na brak zadowolenia z produktu. „Oszuści
i banda decydentów, nie taka była umowa. Już nigdy nic u was nie kupię” –
napisał wzburzony pan Łukasz na lidlowym profilu fejsbukowym, po czym
ocenił sklep na 1 gwiazdkę. Podsumowując: Lidl nie tylko nie przekonał
klientów do swoich produktów, ale wręcz zniechęcił ich do całej sieci,
a gdyby tego było mało, Polska okazała się jedynym krajem w Europie,
gdzie promocja została zakończona przed czasem. W Austrii, Niemczech,
Belgii, Holandii, Bułgarii, Rumunii, Grecji i jeszcze 18 innych krajach,
o dziwo nikt nie wpadł na pomysł, żeby hurtowo zwracać puste opakowania.
Amatorzy.

Naprawdę głęboko wierzyłem, że po kompletnej katastrofie, jaką okazała


się promocja Lidla, długo, a przynajmniej do czasu, kiedy markety rzucą na
święta przecenionego karpia, nie usłyszymy o kolejnej dyskontowej
rozróbie. Oesu, ale byłem naiwny. Nie opadł jeszcze lidlowy kurz, a już
wybuchła nowa drama. Dla odmiany w Biedronce. Poszło o to, że Biedra
zaczęła rozdawać do zakupów naklejki, które można było wymienić na
pluszaki w kształcie brokułu, marchewki lub pieczarki, zwane „świeżakami”.
Szczerze? Widziałem je na żywo i były brzydkie jak Wayne Rooney. Serio,
przeszło mi nawet przez myśl, że to najgorsza promocja ever, bo kto
o zdrowych zmysłach chciałby taką poczwarę? Być może nie doceniłem
trendu albo sam fakt, że coś jest „gratis”, z miejsca dodaje +50 do
zajebistości, w każdym razie maskotki okazały się hitem nad hity i ludzie
walili po nie drzwiami i oknami. No i tutaj pojawił się problem, bo Biedra nie
doszacowała zainteresowania. Zapewne wyszli z założenia, że skoro jedna
naklejka przysługuje za każde wydane 40 złotych, a na pluszaka potrzeba ich
aż 60, czyli 2400 złotych żywej gotówki, to nie ma chuja we wsi, żeby zbyt
wiele osób dało radę uciułać odpowiednią ilość w miesiąc, czyli przez okres
trwania promocji. W tym miejscu Biedra może sobie przybić high five
z Lidlem, bo okazała się kolejną marką, która wciąż nie kuma, że w Polsce
słowo „niemożliwe” nie istnieje. Zgadnijcie, co się stało? Ludzie zebrali nie
po 60, a po pińcet naklejek. True story. Sam miałem sytuację, kiedy przy
kasie podziękowałem za naklejki, na co z tłumu momentalnie wyłoniły się
dwie agresywne babeczki i się zaczęło:
– O, pan nie bierze, to ja chętnie wezmę.
– Nie, ja byłam pierwsza.
– A w ryj chcesz?
Jak widać, ludzie różnymi patentami zebrali wymaganą ilość, po czym
zaczęli tłoczyć się pod sklepami i domagać maskotek, których
nieszczęśliwie już dawno nie było w magazynie. Oczywiście skończyło się
przepychankami, hejtem na Biedrę w necie, a nawet listami do rzecznika
praw konsumenta i wszystkich świętych z donosem o przekręcie, a to nadal
nie wszystko. Otóż kiedy zrobiło się już naprawdę nerwowo, Biedra
próbowała jakoś uspokoić sytuację i wpadła na idiotyczny pomysł
spisywania klientów, którym wisi świeżaka. Każdy kasjer został wyposażony
w zeszyt, gdzie wpisywał imię, nazwisko, PESEL, grupę krwi, numer telefonu
i nazwisko chętnego na maskotkę. Po dostawie nowych „cebulaków”
kierownik miał obdzwaniać klientów zgodnie z kolejnością z zeszytu
i zapraszać po osobisty odbiór. To wciąż nie koniec, bo równolegle powstał
czarny rynek obrotu maskotkami i naklejkami. Na fejsbuku, jak grzyby po
deszczu, zaczęły wyrastać grupy, na których kwitł lewy handelek.
Naklejeczki od złotówki, miśki od pięciu dych. Cycki opadają z żalu, bo
kolejny raz okazało się, że chciwe baby z Radomia zwietrzyły interes
i standardowo podjebały fanty ludziom, którzy bez spiny zbierali naklejki na
maskotkę dla dziecka. Józef Piłsudski miał rację, mówiąc, że: „Polacy to
dumny naród... o ile nie ma akurat promocji w Lidlu”.

Minął może tydzień od afery ze świeżakami, a w mediach pojawia się


kolejny donos o zadymie. Tym razem padło na Mielec, gdzie z pompą miało
zostać otwarte nowe centrum handlowe i dla pierwszych klientów
przewidziano liczne promocje, np. kurczaki za złotówkę w KFC. Domyślacie
się, jak to się skończyło, prawda? Staranowano bramki bezpieczeństwa oraz
nie obyło się bez interwencji straży pożarnej, która musiała uwolnić dziki
tłum zaklinowany z własnej głupoty i chciwości w drzwiach obrotowych.
I tak mniej więcej wyglądała Polska Anno Domini 2016. Niestety 2017 nie
rokuje lepiej. Otóż w kwietniu w krakowskim Lidlu odbyły się igrzyska
śmierci o robota kuchennego. W finale zszedł mix, w jednym narożniku
stanęła agresywna kobieta, a jej rywalem był mężczyzna, ewidentnie fan
równouprawnienia, bo argument, że prawdziwi gentlemani ustępują płci
pięknej, zbywał klasycznym „oj tam, oj tam”. Była to typowa walka na
wyniszczenie. Starcie trwało pięć pełnych rund, przenosząc się to do parteru,
to do stójki. Decyzją sędziego (ochroniarza), która wcześniej została
skonsultowana z technicznymi (klienci), zwyciężyła agresywna kobieta,
która rzekomo jako pierwsza dotknęła kartonu z robotem. Walka była
wielokrotnie retransmitowana w internecie, pozostawiając duży niesmak
w widzach. Warto zauważyć, że to nie bieda pchnęła ludzi do tak
ekstremalnych rozwiązań. Roboty chodziły po dziewięć stów sztuka,
a z relacji naocznych świadków wynika, że chętni przyjechali po nie SUV-
ami z przyciemnianymi szybami, czyli burżujstwo pełną gębą. Wygląda na
to, że wstawanie z kolan, o którym wspominali politycy podczas ostatnich
wyborów, chyba jeszcze trochę potrwa. Standardowo zapalam zniczyk [*]
i zarządzam minutę ciszy, a przedsiębiorcom radzę, aby dziesięć razy dobrze
się zastanowili, zanim odpalą jakąś „promocję”, bo ta może okazać się
gwoździem do trumny.

*
Łatwo mi oceniać ludzi za burdel, który robią w dyskontach, ale to
głównie dlatego, że promocyjny towar za bardzo do mnie nie trafia. Mam
wywalone na maskotki w kształcie pieczarki, do Lidla mi nie po drodze, a od
kurczaków wolę burgery. Jest jednak jeden taki dzień w roku, kiedy gotów
jestem spuścić mojego wewnętrznego Kuźniara ze smyczy i stanąć do walki
na śmierć i życie o przecenione drony, projektory Full HD, okulary VR
i hoverboardy. Tym dniem jest „czarny piątek”, który podobnie jak
walentynki przyszedł do nas z USA i z założenia powinien oferować
konkretne zniżki na wiele towarów, w tym elektronikę, czyli mój kryptonit.
Specjalnie z okazji „czarnego piątku” ustawiłem budzik na 6.00 rano, żeby
być szybszy niż konkurencja, szybciutko odpaliłem stronę z gazetkami
promocyjnymi, ręce na myszce w gotowości do kliknięcia „kup teraz” i co?
I jajco. Uwaga, podaję najgorętsze deale z polskich sklepów z okazji
„czarnego piątku”:
1. Kaufland: lody Kaktus po 50 gr (cholera wie, ile kosztują normalnie)
2. Lidl: płyn nabłyszczający + sól do zmywarek za 7,58 zł (oszczędzasz aż 5 zł!
Krzyczy reklama)
3. Biedronka: dezodorant + żel pod prysznic STR8 za 7,99 zł zamiast 12,99
4. Tesco: jajka rozmiar M, 30 sztuk – 3,20 zł
5. Carrefour: sześciopak Harnasia za 7 zł
6. Oszołom: gulasz angielski taniej o 85%
7. Empik: drożej niż wczoraj, a już wczoraj było drogo jak „skurwesyn”
8. Media Markt: przecenione konsole PlayStation 4 (cena po przecenie
nadal wyższa niż u konkurencji bez promocji)
9. Castorama: dwie żarówki LED w cenie jednej
10. Decathlon to już w ogóle oszalał: legginsy męskie (w tym momencie
przestałem czytać)
11. Żartuję, więcej nic już nie ma

Podsumowując: Idź pan w chu... z takim „czarnym piątkiem”!* Jedyne, co jest


czarne, to moja rozpacz.
*Hejt nie obejmuje gulaszu angielskiego. 75 gr za puszkę! Tylko głupiec
by zignorował.
4
FRAJERZY NA FEJSIE
a pierwszy rzut oka może się wydawać, że internauci to

N najbardziej ogarniająca część społeczeństwa. Raz, że muszą


mieć przynajmniej jeden zwój mózgowy więcej niż ameba, bo
w końcu jakoś sobie radzą z odpaleniem przeglądarki,
a ameba nie. Oczywiście tych korzystających z Explorera nie liczymy. Dwa,
bo mają w zasięgu ręki całą wiedzę świata. Wystarczy jedno kliknięcie
myszką, żeby poszerzyć horyzonty w dowolnej dziedzinie, tudzież
zweryfikować, czy to, co TVP i TVN wciskają nam w swoich serwisach
informacyjnych, to aby na pewno prawda. Grzech nie skorzystać, co nie?
Niestety rzeczywistość pokazuje, że internauci to głupcy, których głównym
zajęciem, nie licząc oglądania zdjęć małych, uroczych kotków, jest dawanie
się wkręcić w żebrolajki i fejkowe konkursy. Serio. Są łatwowierni jak
emeryci, którzy co rusz padają ofiarą przekrętu na wnuczka, z tą różnicą, że
internauci nie mogą zasłonić się wiekiem i demencją. Szczególnie jest to
zauważalne na fejsbuku, gdzie masa użytkowników zachowuje się, jakby
ostatnie 10 lat przeleżeli w śpiączce. Pamiętacie jeszcze Łukasza Berezaka?
Śmiertelnie chorego dzieciaka, który mimo że sam w życiu nie ma kolorowo,
to rok w rok wychodzi na ulicę kwestować na rzecz Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy? Swego czasu telewizja zrobiła o nim chwytający za
serce materiał, co skrzętnie wykorzystał jakiś „Janusz biznesu” i chwilę
później utworzył na fejsie fanpejdż o nazwie „Bijemy rekord polubień dla
Łukasza”. Gołym okiem było widać, że to wałek, mający na celu wyłudzenie
danych personalnych internautów i ich późniejszą sprzedaż. Ostatecznie
empatia okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek i tysiące ludzi dało się
wkręcić, co pozwoliło Januszowi przytulić okrągłą sumkę.
Dalej poszło już z górki. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać
fanpejdże bijące rekordy polubień dla Jana Pawła II, Anny Przybylskiej,
Wisławy Szymborskiej i wielu innych. Chwilę później od cholery jeleni dało
się złapać na przekręt pt. „koszulki/iphony/ipody/<wstaw tu dowolny
produkt> za lajki”. Internauci jak szaleni klikali ikonkę z kciukiem w górę, po
czym tygodniami warowali pod drzwiami w oczekiwaniu na listonosza, który
nigdy nie przyszedł. Przyszła za to wiadomość z informacją, że w celu
odbioru nagrody należy wysłać SMS-a weryfikacyjnego, kosztującego 35
złotych, chociaż to akurat było małym druczkiem. Szok, co nie? To była
lekcja, z której można było wyciągnąć pewne wnioski, niestety kolejna akcja
pt. „Nie biegam” udowodniła, że nauka poszła w las. Znowu masa ludzi
zacięła się jak tuńczyki. Myśleli, że lajkują pewien styl życia, że są lepsi. Do
czasu, aż profil zrobił kolejny krok w swojej genialnej akcji marketingowej
i zdradził, o jaką markę chodzi. Boom: STOPERAN.
Mijają lata, a pewne rzeczy pozostają bez zmian. Tym razem trwa
łapanka frajerów na sportowe samochody Lewandowskiego,
Wojewódzkiego i Popka w zamian za lajka i udostępnienie. I wiecie co? To
nadal działa bez zarzutu. Statystyki idą w setki tysięcy. Jak długo trzeba
piętnować człowieka, żeby przestał nabierać się na darmowe ajfony bez
folii? Ile razy tłumaczyć, że Mark Cukierberg ma w dupie twoje
oświadczenie o prawach autorskich do treści udostępnionych na wallu?
Zresztą co takiego udostępniasz poza obrazkami z Kwejka, mapką
z Endomondo i samojebką z szatni na siłce? Mamy 2017 rok, na litość boską.
Amazon dostarcza zamówienia dronami, samochody Tesli jeżdżą bez
kierowcy, lekarze rzeźbią protezy kończyn na drukarkach 3D, tymczasem
fejsbuczek nadal jest na etapie „1 lajk = 1 posiłek dla afrykańskiego dziecka”.
No cycki opadają. Zwłaszcza że teraz za darmo to nawet w ryj niechętnie
dają, a co dopiero Lambo. Czas z tym skończyć. Specjalnie na tę okazję
przygotowałem instrukcję obsługi „lajka”. Zastosujcie się, a wszystkim
będzie żyło się lepiej.

JAK UŻYWAĆ?
Zacznijmy od podstaw. Nazwa guziczka „lubię to” niesie w sobie
sugestię: kliknij, jeśli to lubisz. Jego założeniem jest dawanie feedbacku.
Widzisz świeży, rześki tekst, zdjęcie, film, ideę, która ci się podoba – klikasz.
Aaa, i cycki. Nie zapominajmy o cyckach. Jeśli są cycki, albo samojebka
z cyckami, obowiązkowo wciskamy „lubię to”, ewentualnie symbol
serduszka. Tym sposobem dajemy informację zwrotną „good job/boobs, rób
tak dalej”. Lubisz
markę/organizację/aktora/pisarza/muzyka/sportowca/etc., którego wpisy
chcesz śledzić na ścianie? Wciskasz „lubię to”. Proste jak budowa cepa. Jak
coś jest śmieszne, od biedy dajemy uśmiechniętą emotkę, ale na tym koniec.
Pozostałe buźko-emocje są lamerskie i ich nie tykamy.

JAK NIE UŻYWAĆ?


Na początek – strony „żebraki”. Ich nie lajkujemy. To są farmy, które
zarabiają na twoim frajerstwie. Naprawdę wierzysz, że wciskając kciuka,
załatwiasz tonę karmy dla psiaków ze schroniska? Że dzięki twojemu lajkowi
polskie reggae zostanie zdelegalizowane, Schumacher szybciej wybudzi się
ze śpiączki, Macierewicz odzyska wrak tupolewa, a Paul Walker
zmartwychwstanie? Jeśli tak, to gratulacje, jesteś kretynem! Chociaż nie
przeczę, byłoby miło, gdyby właśnie tak to działało. Farmy lajków poznasz
po nazwie. Wszystko, co „bije rekordy polubień” albo nazywa się
w stylu „Krzycz Trybson”/„Zimo wypierdalaj” jest hodowlą łosi. Zazwyczaj
takie profile nie produkują żadnej treści, ewentualnie ograniczają się do
wstawek: „1000 polubień w 5 minut. Czas start”, „Wpisz w komentarz swoją
datę urodzenia i zobacz, co się stanie”, „Daj lajka, jeśli wolisz pepsi, zostaw
komentarz, jeśli coca-colę”. Darmowe iPhone’y z wadą fabryczną, domy
z bali z uszkodzonymi framugami i stare Ferrari celebryty, który kupił sobie
już dwa nowsze modele, to – uwaga, uwaga – też ściema. Wiem, że ciężko
w to uwierzyć, ale serio.

Biegacze, koksy, fani crossfitu. Screenom z Endomondo i samojebkom


z siłowni mówimy stanowcze „nie”. Pierwsze 30 wrzutek wystarczyło,
żebyśmy przyjęli do wiadomości, że Karol i Agnieszka regularnie ćwiczą.
Nie trzeba nam tego codziennie przypominać. Niech spadają, bo wywołują
tylko niepotrzebne wyrzuty sumienia podczas błogiego zamulania na sofie,
a i podwójna pepperoni z automatu jakoś gorzej smakuje. CHWD w waszą
kaszę jaglaną.

Matki, które dopiero co powiły i tak im odwaliło, że dzień w dzień


bombardują setką zdjęć swojego Brajanka. Brajanek śpi, Brajanek je zupkę,
Brajanek w wanience, Brajanek na spacerku, Brajanek w nosidełku. Co
gorsza, często nie jest to zbiorcza galeria, a seria pojedynczych postów, przez
co dwie godziny scrollujesz walla, a tam kuźwa tylko Brajanek i Brajanek.
Generalnie ignorujemy. Lajka można dać wyłącznie raz, przy pierwszej
publikacji, i żeby była jasność, robimy to tylko z grzeczności: „Fajnie, że
wszystko dobrze, pozdro, nara”. No chyba że jest to zdjęcie prosto
z porodówki, ze zwisającą pępowiną i wystającym łożyskiem, wtedy
odpuszczamy. Później już kategorycznie zakręcamy kurek z polubieniami,
bo inaczej to się nigdy nie skończy. Każda interakcja w oczach młodej matki
jest zachętą do kolejnej sesji. Ona serio myśli, że nie masz nic lepszego do
roboty, niż zastanawianie się, co tam u Brajanka. BTW, powyższa instrukcja
dotyczy również kociar.

Gry, kalendarze, łańcuszki, zaproszenia do udziału w wydarzeniach


i reszta syfu. Lajkując tę kategorię, stajesz się producentem spamu. To m.in.
przez takie akcje codziennie mam złamane serce. Wchodzę na fejsa, widzę
podświetloną kulę ziemską, myślę sobie, że ktoś docenił mój sarkastyczny
komentarz, a tu zonk, bo to tylko zaproszenie do wzięcia udziału w festiwalu
bałkańskiej muzyki w Garwolinie, czy tam na szkolenie „Jak zgubić ciążowy
fladyr?” skierowane do kobiet z nietolerancją laktozy i uczuleniem na gluten.
Fascynujące, ale nadal spam. Jedynym wyjątkiem zasługującym na lajka są
wydarzenia heheszkowe, np.: „W 2017 będę szalona jak Brooke z »Mody na
Sukces«”, tudzież „Twój pierwszy startup – cykl wykładów Janusza Tracza”.

Coache i mówcy motywacyjni. Zdecydowanie największy fejsbukowy


nowotwór. Nawet matki Brajanka nie spieprzą ci tak skutecznie dnia jak
coache. Wstajesz rano, jeszcze nie za bardzo ogarniasz, co się dzieje, a ten
już ci jedzie, żeś przegryw, biedak i łajza, że masz chujową pracę, zarabiasz
gówniany pieniądz, żona cię zdradza i nawet pies nie szanuje. Później
jeszcze bezczelnie każe wyjść ze strefy komfortu. Raz wyszedłem, nie
podobało mi się. Jeśli widzisz na swojej ścianie tego typu teksty, nie tylko
nie dajesz lajka, ale obowiązkowo zgłaszasz stronę jako spam, ewentualnie
uderzasz bezpośrednio do administratora pod pretekstem obrażania twoich
uczuć, bo póki co w sugerowanych powodach nie ma opcji: „Wpis irytuje
i obraża moją inteligencję”. Wiecie, co coache robią z naiwniakami, którzy
chcą zmienić swoje życie? Zapraszają na cykl szkoleń za 10 kafli, gdzie
sprzedają głodne smuty pt. „Jesteś zwycięzcą”, „Jeśli bardzo czegoś chcesz,
to na pewno to zdobędziesz”. Kursant wychodzi po nich nakręcony jak
katarynka, intensywnie wizualizując swoje cele, tymczasem mijają tygodnie,
a tu dupa, nic się nie dzieje. Wraca więc do coacha z ryjem, że gówno warte
są te jego rady, po czym znowu łapie się na „jesteś zwycięzcą” i wychodzi
obłożony audiobookami oraz DVD, stanowiącymi suplement do
pierwotnego kursu. I tym sposobem wszystko zaczyna się od początku – ty
wizualizujesz, a w tym samym czasie Kołcz Majk, czyli „Frytka” w świecie
kołczingu, popyla sobie Teslą i umiera ze śmiechu, bo kolejny frajer dał się
złowić.

Dziewczynki próbujące zwrócić na siebie uwagę. Na pewno takie znasz.


Wstawiają smutną lub wesołą emotkę i koniec wpisu. Żadnego zajawienia
kontekstu, jakiejś refleksji, nic. Najgorsze, co możesz zrobić, to wdać się
w dyskusję. Zapytasz: „Co się stało?”. Ta, że nic, nieważne, na co ty: „Taaa
nic, a smutna buźka to z księżyca spadła?”, na co ona, że nie chce o tym
gadać i tak do zajebania. Pod żadnym pozorem nie lajkujemy i nie
komciujemy. Niech napiszą pełnym zdaniem, o co im lotto, a nie męczą
bułę. Ignorujemy, niech cierpią.

Fejsbukowi politolodzy i polityczni panikarze. Ci pierwsi mają tendencję


do notorycznego męczenia buły długaśnymi rozprawkami, w których
diagnozują, a następnie przepisują niezawodną receptę na wszystkie
bolączki świata, począwszy od problemu z niepohamowaną chucią
syryjskich uchodźców aż po wpływ programu 500+ na wzrost sprzedaży
Lexusów. Niestety, wszystkie złote rady zaczynają się rozmywać, kiedy na
jaw wychodzi, że nasz fejsbukowy Frank Uderwood swoją opinię opiera
wyłącznie na tweetach Tomasza Terlikowskiego i memach „Soku z Buraka”.

Na drugim biegunie mamy politycznych panikarzy, których nic tak nie


kręci, jak rozpoczęcie dnia od tekstu: „Dziś oficjalnie polska demokracja
przestała istnieć”, tudzież udostępnienia randomowego artykułu
z „Washington Post” wraz z komentarzem: „Co za wstyd, co za wstyd.
Największa kompromitacja Polski od czasu hymnu narodowego
w interpretacji Edzi Górniak na mundialu w Korei”. Teoretycznie mógłbyś
takiemu napisać: „Bartek, przesadzasz”, ale to tylko dodatkowo go nakręci.
Przewidywana reakcja to:
– Ja przesadzam? Widać, że nie czytałeś ostatniego numeru
„Newsweeka”!
– A, OK, w ten sposób. To może sobie pójdę i zostawię cię sam na sam
z twoimi myślami.

Na razie tyle. Proste? No raczej, więc nie rozumiem, dlaczego


w rzeczywistości jest na odwrót. Wiele osób kreujących naprawdę zajebisty
i oryginalny kontent jest maksymalnie zlewanych. W ich przypadku każdy
waży lajka, jakby był co najmniej sztabką złota. Tymczasem przychodzi
foczka ze „smutną minką” albo samojebką z cyckami i boom, pierdyliard
kciuków. To samo spamerzy i kołcze. Załóżmy, że masz znajomego, którego
nie znam i ten znajomy napisał rześki tekst. Dając mu lajka, sprawiasz, że i ja
mógłbym go przeczytać. Takie czary. Niestety, póki co, widzę tylko zdjęcia
Brajanka.
5
LUDZIE ZAWSZE BYLI GŁUPCAMI, ALE
KIEDYŚ PRZYNAJMNIEJ MIELI MANIERY
estem wielkim fanem filmu „Matrix” i to nie tylko z powodu

J wypasionych efektów specjalnych, od których swego czasu zbierałem


szczenę z podłogi. Podobał mi się również motyw, kiedy Keanu
Reeves zamiast uczyć się nowych umiejętności, po prostu wgrywał
sobie odpowiednie oprogramowanie. Wpinał kabelek USB w tył głowy,
wciskał enter i po zaledwie kilku sekundach ogarniał kung-fu i umiał
pilotować helikopter. Czad. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby każdy
człowiek miał możliwość wgrania sobie dowolnej wiedzy? Na pierwszy rzut
oka może się wydawać, że mielibyśmy superwykształcone społeczeństwo,
gdzie każdy władałby kilkoma językami, umiał liczyć całki i dostrzegał
różnicę pomiędzy słowami „przynajmniej” i „bynajmniej”. Taaaki wał. Mamy
przecież internet, który może i nie gwarantuje zdobycia nowego skilla, ale
daje dostęp do wiedzy z dowolnej dziedziny, wystarczy wpisać
w wyszukiwarkę odpowiednią frazę, a później wszystko w naszych rękach.
Czy korzystamy z tego dobrodziejstwa? Niby tak, ale do perfekcji trochę
nam brakuje. Wystarczy spojrzeć na najpopularniejsze zapytania w googlu:
„Czy mogę jeść sernik, będąc w ciąży?”, „Czy biali ludzie mogą mieć czarne
dziecko?”, „Czy dżdżownice mają oczy?”, „Czy od luteiny dopochwowej
można przytyć?”, „Pocałowałam się z chłopakiem na imprezie i dwa
tygodnie później wyszedł mi guz pod kolanem. Czy to może być ciąża
pozamaciczna?”. Do tego dochodzi cała masa zapytań natury medycznej,
np.: „Co jest przyczyną bolącej głowy/łydki/dupy?”, na które odpowiedzią
zawsze jest rak. Obawiam się, że gdybyśmy dysponowali matriksową
technologią, IQ społeczeństwa jakoś drastycznie by nie wzrosło. Większość
z nas wgrywałaby sobie do głowy najnowszy sezon „Warsaw Shore”
i instrukcję „Jak się skaryfikować, żeby wyglądać równie zajebiście, co
Popek?”. Po prostu z natury jesteśmy głupcami i nie jest to wcale domena
tylko dzisiejszej młodzieży. Nasi rodzice też nie ogarniali życia. Różnica jest
taka, że mieli inne problemy i gdzie indziej szukali odpowiedzi. Przed erą
internetu była era pisania listów do „Bravo”, a jeszcze starsze pokolenia
pisały do „Przyjaciółki”. Wiem, bo znalazłem na strychu skrzynię ze stosem
„Przyjaciółki” z lat 60., a w nich rubrykę „Wypada/Nie wypada”, czyli listy od
czytelników z trudnymi pytaniami. Ależ to jest piękny materiał i jak
cudownie pokazuje, jaki upadek obyczajowy zaliczyliśmy przez ostatnie 50
lat. Oto kilka przykładowych pytań i moje odpowiedzi dostosowane do
obecnych czasów:
Barbara: Czy jedząc drugie danie, wypada popijać je kompotem?
PigOut: Nie, tylko Fritz Cola i John Lemon.

Andrzej: Mam 17 lat. Czy wypada pójść do teatru w teksasach


i flanelowej koszuli?
PigOut: Drogi Andrzeju, 17-latek w teatrze jest rzadszym widokiem niż
jednorożec na końcu tęczy, w związku z czym będzie ci wybaczone nawet,
jeśli pójdziesz w klapkach i bluzie Prosto. (Warto zauważyć, że nie było
jeszcze internetu i Andrzej musiał zacząć planować stylówę
z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Szacunek dla niego).
(Znowu) Andrzej: Mam 17 lat. Czy powinienem w czasie spaceru
z dziewczyną nieść jej torebkę?
PigOut: Jeśli nie jest to torebka cukierków, narkotyków lub stawowa, to
nie ma takiej opcji.

Ania: Czy wypada w trakcie referatu zapalić papierosa, jeśli ma się


tremę?
PigOut: Oczywiście. Dla pewności warto walnąć jeszcze lufę wódki.

Ela: Sympatia w listach do mnie robi błędy ortograficzne. Razi mnie to.
Jak temu zaradzić, żeby chłopiec nie poczuł się dotknięty?
PigOut: Poproś, żeby przestał być hipsterem, wszak mamy lata 60-te
i dysleksja nie została jeszcze wynaleziona. Przy okazji jesteś pierwszą
w historii grammar nazi, gratulacje.

Janek: Kupiłem sobie czapko-beret. Czy kłaniając się, powinienem go


zdejmować, czy też wystarczy sam ukłon?
PigOut: Czapko-beret brzmi dumnie. To tobie powinni się kłaniać.
Danka: Kolega z innego powiatu zabrał mi bez pozwolenia parasolkę.
W dodatku cudzą. Czy wypada do niego napisać, aby mi ją zwrócił, czy też
czekać, aż sam ją odda?
PigOut: Danka, tu nie ma co pisać listów, tu trzeba wsiadać w PKS
i zapierniczać do innego powiatu. Przy okazji nasuwa się pytanie, komu ty
zajumałaś rzeczoną parasolkę?

Beata: Czy popełniłam nietakt, naklejając znaczek po lewej stronie


koperty, bo kolega nie odpisał na list.
PigOut: Kto cię wychował? Wilki? Nie potrafię wyobrazić sobie większej
zniewagi niż naklejenie znaczka po lewej stronie. Też bym w takiej sytuacji
nie odpisał. Wstydź się, Beato.

Agnieszka: Czy wypada przyjąć poczęstunek od razu, czy też udawać, że


nie jestem głodna i czekać na powtórną propozycję?
PigOut: Osobiście zazwyczaj udaję, ale i tak nikt mi nie wierzy, więc żryj,
nie pierdol!

Alicja: Czy wypada listownie zawiadomić znajomego, że zostały mu


wysłane życzenia przez radio?
PigOut: Oczywiście, ale niesie to konieczność telegraficznego
powiadomienia go o wysłaniu listu.
Danka: Przed wyjazdem mego chłopca do wojska umówiłam się z nim
na spotkanie, na które nie mogłam przyjść. On nie zna mojego adresu. Czy
wypada, abym ja pierwsza do niego napisała?
PigOut: W żadnym wypadku. Niech się zadręcza myślami, że coś ci się
stało albo że zrobił coś nie tak i masz focha. Najlepiej, jakby wymyślił jakiś
powód, następnie wywróżył z fusów twój adres i przyszedł przeprosić.
(Ponownie) Danka: Gdy zapytał mnie, czy to ja napisałam, nie
przyznałam się i nadal do niego piszę, nie podpisując listów. Co zrobić, aby
zrozumiał, że to ode mnie?
PigOut: Szczerze mówiąc, podczas całej swojej kariery nie spotkałem się
jeszcze z tak skomplikowanym problemem. Naprawdę nie wiem, co
mógłbym ci doradzić. Może podpisz list? Nie, bez sensu, idiotyczny pomysł.
Przykro mi, nie pomogę.
Elżbieta: Czy wypada 17-letniej dziewczynie samej iść do klubu, jeśli nie
pije kawy?
PigOut: Nie bardzo, pigułka gwałtu sama się nie rozpuści.

Mariola: Wychodzę za mąż za mego ciotecznego brata. Jak powinnam


się zwracać po ślubie do jego matki: mamo czy ciociu?
PigOut: Też jestem ciekawy.

Franek: Od pół roku chodzę z dziewczyną. Czy wypada ją oblać wodą


w lany poniedziałek? Nie chciałbym jej sprawić przykrości i nie chciałbym,
aby się na mnie obraziła.
PigOut: Franek, jeśli dalej będziesz się tak szczypał, obawiam się, że
skończysz jako dziewica. Twoi rówieśnicy z XXI wieku po półrocznej
znajomości rozglądają się już za wózkiem i kołyską.

Honorata: Dostałam w prezencie sztuczne rzęsy. Czy wypada nałożyć je


na dansing lub zabawę, czy też służą tylko aktorkom na scenie i do filmu?
Jestem po trzydziestce.
PigOut: Jeśli w wieku 30 lat nawet rzęs nie masz sztucznych, o innych
rzeczach nie mówiąc, to nie widzę większego sensu wychodzić z domu. I tak
nic z tego nie będzie. Czas pogodzić się z sytuacją i kupić kota, a najlepiej od
razu siedem.

Prawda, że piękne? Te maniery, takt i niewinność, po prostu „wow!”.


Warto zwrócić uwagę również na imiona. Żadnych Dżesik, Kevinów,
Brendonów i Brajanków. Dla porównania proponuję wejść na jedną ze stron
skierowanych do gimnazjalistek i na własne oczy zobaczyć, jakie problemy
odnośnie tego, co wypada na pierwszej randce, ma młodzież dorastająca 50
lat później. Nie mam odwagi publikować tutaj przykładowych zapytań, ale
kiedy robiłem research, wielokrotnie przypominał mi się poniższy cytat:
„Kiedy umierasz, nie wiesz o tym. Tylko innym jest ciężko. Tak samo jest, jak
jesteś debilem”. Strach pomyśleć, co będzie za kolejnych 50 lat.
6
SPRZEDAWCY MARZEŃ
ojarzycie Aliexpress? Największy na świecie internetowy sklep

K z chińszczyzną, który jest jak mix Telezakupów Mango z Bazarem


Różyckiego, tyle że większy, tańszy i z jeszcze bardziej
pokręconymi produktami? Moja przygoda z Aliexpress zaczęła się
od dołączenia do fejsbukowej grupy „Aliexpress – cebula, okazje
i superdeale”, gdzie ludzie codziennie podrzucają linki do różnych
niesamowitych i często totalnie absurdalnych towarów. Na początku
siedziałem tam dla tak zwanej „beki”, ale z czasem stałem się autentycznym
fanem chińskiej inwencji. Nie oceniajcie, aliexpressowe wynalazki naprawdę
urywają cztery litery. Weźmy na ten przykład obieraczkę do ananasa. Niby
mała rzecz, a o ile prostsze życie. I jeszcze dziewczyna doceni, mówiąc, że
jesteś słodki… „if u know what I mean”.

Pewnego dnia stwierdziłem, że już dość biernego przyglądania się tym


wspaniałym gadżetom, czas złożyć zamówienie. Tak na serio motywacją był
Churchill, czyli mój szalony pies, który od ludzkiego jedzenia bardziej lubi
tylko elektronikę użytkową. Zresztą spytajcie UPC, które ostatnio musiało
przesłać nam nowego pilota, bo poprzedni został potraktowany przez
Churcha jak Scooby-Snacky. Poza tym wszamał mi jeszcze kilka par
słuchawek. Stwierdziłem, że nie ma sensu kupować kolejnych markowych,
bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu odwali mu elektroniczna furia. I w tym
momencie do gry wchodzi Aliexpress. Zamówiłem tanie słuchawki
bezprzewodowe, po czym pomyślałem, że trochę głupio zawracać
Chińczykom głowę tematem wartym 5 dolców, więc dorzuciłem jeszcze
kilka pierdół, żeby rachunek dobił do 15 zielonych (zaszalałem niczym
Manchester United w okienku transferowym, kiedy kupili Paula Pogbę).
Potwierdziłem transakcję, zapłaciłem i czekałem. Czekałem tak długo, że
w sumie zapomniałem o sprawie, aż tu po trzech miesiącach przychodzi
takie coś!
Próbując rozgryźć „WTF is this?”, przeanalizowałem od początku cały
proces kupna i okazało się, że już na dzień dobry zajebałem się w akcji
bardziej niż Macierewicz na autostradzie pod Toruniem (Uwaga suchar:
dlaczego Macierewicz spowodował karambol? Bo puściły mu hamulce,
hehehe). Otóż wyszedłem z błędnego założenia, że Alliexpress to sklep.
Jeden. Duży. Tymczasem to coś w stylu Allegro i tak naprawdę wcale nie
podbiłem rachunku do 15 dolców, a dokonałem kilkunastu groszowych
zakupów. Na przykład za to zielone coś zapłaciłem 60 centów i aż mnie
brzuch rozbolał, kiedy zrozumiałem, że za te 60 centów jakiś niewinny
Chińczyk musiał wstać od komputera, przejść przez 100-hektarowy
magazyn, znaleźć półkę z „zielonym czymś”, ściągnąć wózkiem widłowym
„zielone coś” z najwyższego regału, zapakować, zawieźć do portu i wrzucić
„zielone coś” na statek. Następnie ten statek przez trzy miesiące kolebał się
na falach różnych mórz i oceanów, aż w końcu dopłynął do Szwecji, gdzie
„zielone coś” przechwyciła tamtejsza służba celna i przez tydzień
sprawdzała, czy nie jest to przypadkiem broń masowej zagłady, zamówiona
przez uśpioną komórkę ISIS. Po tygodniu skomplikowanych i niezwykle
kosztownych analiz wydano werdykt, że „zielone coś” nie stanowi zagrożenia
i może ruszyć w dalszą podróż. Tym sposobem „zielone coś” zalicza
checkpointy w Tallinie, Rydze, Wilnie, aż ostatecznie dociera do Warszawy.
Dalej trafia w ręce listonosza, który jakimś cudem nie daje rady zmieścić
„zielonego czegoś” w skrzynce, w końcu paczka 3 x 3 centymetry to nie w kij
dmuchał wymiar, co nie? W ramach zastępstwa zostawia awizo. I teraz do
gry wchodzę ja… cały na biało. Zgarniam awizo i lecę na pocztę niczym Petru
na Maderę, czekam ponad pół godziny w kolejce i to tylko po to, żeby
usłyszeć, że na paczki zagraniczne jest osobne okienko. Przechodzę zatem
do kolejki obok, po czym znowu czekam. Z nudów zaczynam obczajać
kosmiczny asortyment dostępny w placówce. Tu podpałka do grilla, tam
zraszacz ogrodowy, do tego pościel z kory, kolekcja jaj Fabergé, etui na
ajfona z Ojcem Mateuszem i inne tego typu tematy. Zastanawiam się, na
cholerę mi była ta cała zabawa z Aliexpress, skoro poczta oferuje to samo od
ręki? Z zadumy wyrywa mnie babka nawołująca mój numerek. Podbijam do
okienka, wyskakuję z dowodu, zapodaję autograf do zeszytu i w końcu
dostaję upragnioną paczkę. Zajarany niczym Lord Vader swoją pierwszą
Gwiazdą Śmierci szybciutko wracam na chatę. Walę w drzwi z buta i zwalam
wszystko ze stołu, robiąc godne miejsce dla długo oczekiwanego pakunku.
W tym samym czasie za moimi plecami wyrasta Madzia, czyli moja lepsza
połówka.
– Co tam masz? – dopytuje.
– Magię – odpowiadam.
Rozcinam paczkę... emocje sięgają zenitu... na wstrzymanym oddechu
zaglądamy do środka... i w tym momencie naszym oczom ukazuje się zielone
chuj wie co.
– Co to niby ma być? – pyta Madzia z szyderą w głosie.
– Jak to co? Pazur do obierania pomarańczy. Największy wynalazek od
czasu żarówki – odpowiadam z udawaną pewnością siebie.
– Dzięki niemu już nigdy nie będę się kaleczył przy obieraniu cytrusów.
Wkładasz palce w otwory, nakłuwasz pomarańczę i delikatnie suniesz w dół.
Skóra odchodzi jak zaschnięte strupy. Koniec z sokiem tryskającym w oko –
przekonuję Madzię i siebie.
– Głupi jesteś – odparowuje Madzia.
– Taa? No to pacz! – ripostuję, po czym biorę pomarańczę i wbijam w nią
zielony pazur, który w tym momencie przestał być zwykłym kawałkiem
plastiku, a stał się przedmiotem, w którego polimerowych wiązaniach
spoczęła cała moja reputacja.
No i wbijam ten pazur… a on się łamie jak pierdolona listwa z Ikei,
sprawiając mi ból, jakbym co najmniej zaliczył czołowe zderzenie
z rozpędzonym Pendolino. I właśnie tak wyglądał mój pierwszy raz
z Aliexpress: niespełnione nadzieje, łzy, utrata szacunku i trauma do
pomarańczy. Na szczęście kilka dni później zaczęły docierać kolejne
zamówienia, które okazały się już całkiem w pytkę, więc foch na chińskich
braci minął. Mamy tu m.in. obieraczkę z sześcioma ostrzami (można skrobać
marchewki i regulować brwi… jednocześnie), poduszkę do samolotu
z printem arbuza (prawda, że zajebista?), starwarsowy otwieracz, który
wygląda epicko, ale z kapslami radzi sobie jeszcze gorzej niż zielony pazur
z pomarańczami i okulary Ray-Ban, z których co prawda wypadło już
szkiełko, ale za to gratisowa ściereczka z mikrofibry daje radę. Nadal czekam
na słuchawki, wodoodporną empetrójkę, łyżkę do kiwi, foremkę do
hamburgerów, maskę konia i lodówkę na USB o pojemności jednej puszki.
Can’t wait.

Zastanawiam się jeszcze nad kupnem aliexpressowej podróbki BMW.


Nic tam, że wygląda jak Toyota Yaris z rocznika ’95 i do setki rozpędza się
w 7 minut… Żart, maksymalna prędkość to 55 km/h, ale nadal wychodzi
taniej niż Dacia Logan i dostawa gratis. Epic win.

*
Moja przygoda z Aliexpress miała ciąg dalszy, zacznijmy jednak od
początku. Pewnego dnia wychodzę z psem na poranne siku, patrzę, a pod
blokiem stoją dwie policyjne suki. Z miejsca odpływa mi krew ze wszystkich
członków, bo już wiem, że przyjechali po mnie. Otóż jakiś czas wcześniej
internety donosiły, że w całej Polsce trwa wielka łapanka piratów, którzy
nielegalnie zaciągnęli z sieci polską, przepraszam za wyrażenie, komedię
„Wkręceni”. Na czele polowania prawdopodobnie stał jakiś prokurator
cierpiący na bezsenność, bo obława polegała na tym, że skoro świt na chatę
jegomościa, który pobrał to wiekopomne dzieło polskiej kinematografii bez
uiszczenia odpowiedniej opłaty, wbijali smutni panowie, każąc wszystkim
domownikom stulić ryje i położyć się na glebie z rękami na głowie, po czym
rekwirowali wszelkie sprzęty wyposażone w wyświetlacz, czyli laptopy,
tablety, smartfony i mikrofalówkę. „Wkręconych” widziałem i chociaż nie
mam pewności, czy było to w telewizji, czy faktycznie „spadło z ciężarówki”
wprost na mój dysk, na wszelki wypadek wolałem uniknąć porannego
wjazdu na chatę. Raz, bo nie lubię przyjmować gości w piżamie i dwa,
według mnie jest to podwójne karanie za to samo przewinienie. Naprawdę
wystarczająco już się upodliłem, oglądając ten paździerz. Zabranie kompa
byłoby przegięciem, zwłaszcza że moje życie w realu ogranicza się do
jedzenia i sikania. Resztę aktywności prowadzę w internecie, czyli kara
niewspółmierna do zbrodni. Niedziwne więc, że w momencie, kiedy
dostrzegłem pod blokiem policyjne radiowozy, mój umysł z automatu
przełączył się na najwyższe obroty i po chwili podrzucił mi plan ucieczki.
Pies pod pachę, bieg do mieszkania, otwieram drzwi, wrzucam psa, zabieram
plecak, po czym znowu wybiegam na podwórze, skręcam w boczną alejkę,
którą bezkolizyjnie omijam policję i sru na przystanek. Wsiadam w pierwszy
tramwaj i gratuluję sam sobie przebiegłości, bo jakoś nie wydaje mi się, żeby
za taką pierdołę policja specjalnie fatygowała się po mnie aż do roboty. Mija
kilka godzin, podczas których totalnie się luzuję i zapominam o sprawie,
wtem telefon.
– Dzień dobry, młodszy aspirant Katarzyna Motyl z komendy coś tam,
coś tam. Czy rozmawiam z PigOutem zamieszkałym przy ulicy XYZ
w Warszawie?
– Yyy… Tak.
– Czy oczekuje pan dwóch paczek z zagranicy?
– Yyy… No tak – odpowiadam, chociaż w rzeczywistości oczekuję 17
z Aliexpress.
– Mamy te paczki u siebie i mamy w związku z nimi kilka pytań.
Niezbędne będzie pana osobiste stawiennictwo na komendzie w celu
złożenia wyjaśnień.
– Ale dzisiaj?
– Tak i to najlepiej przed 14.00.
– Ale ja nie mogę, pracuję. Nie da rady załatwić tego zdalnie?
– Nie, bo tylko pan może je otworzyć.
– Yyy… I co zrobimy z tym fantem?
– Hmm, dobrze, to niech mi pan powie, co jest w środku i pomyślimy, co
dalej.
No to się wpieprzyłem. Czekam na 17 paczek, z czego o 9 nikt nigdy nie
miał się dowiedzieć, bo nie da się ich racjonalnie wytłumaczyć, skłamałem,
że są tylko dwie i teraz muszę precyzyjnie wskazać ich zawartość, żeby
dodatkowo się nie pogrążyć. Typowy ja.
– W pierwszej są słuch...
– Pierwsza paczka jest miękka i prostokątna – przerywa mi w pół zdania
młodszy aspirant Motyl.
(Wiem, to koszulka. Zamówiłem jedną z full printem hamburgera.
Jesteśmy w domu – pomyślałem)
– To koszulka.
– Tak, to może być koszulka.
– A jak wygląda druga?
– Twarda, podłużna i chyba gumowa.
– A wibruje, hehe?
– Nie, hehe. A chce pan, żebym przysłała po pana radiowóz?
– Przepraszam, w drugiej paczce jest selfie kijek.
– Co?
– Wie pani, taki kijek, na którym zaczepia się aparat i cyka sobie
samemu fotki. Dzięki niemu nie trzeba gadać z obcymi ludźmi, którzy swoją
drogą i tak spieprzyliby zdjęcie. Jak nie utną nóg, to palcem zasłonią
obiektyw. Z selfi kijkiem niestraszna mi cudza niekompetencja.
– W sumie racja. Faktycznie może to być selfi kijek.
– Czy to załatwia sprawę?
– W zasadzie tak, proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, ile kosztowały te
towary?
– 5 dolców sztuka – kłamię, na wypadek, gdyby jakieś cło chcieli mi
dowalić, czy coś.
– Ile to będzie na złotówki?
– Po dzisiejszym kursie? 19,31 złotych.
– Obie?
– Obie.
– Ok, to chyba będzie wszystko, ale zaraz, panie PigOucie, czy na pewno
czeka pan tylko na dwie paczki?
– Tak, tylko na dwie. Na koszulkę i selfie kijek – odpowiadam, trzymając
za plecami skrzyżowane palce.
– Hmm, dziwne, bo kolega właśnie przyniósł trzy kolejne zaadresowane
do pana, z chińskimi znaczkami na kopercie. W tej sytuacji jestem zmuszona
jednak zaprosić pana na komendę. I to jeszcze dzisiaj.
(Dźwięk przełykanej śliny)
– Yyy… Ok.
Oczywiście nie poszedłem, przez co w ciągu kilku kolejnych dni
popadłem w totalną paranoję. Zaczęło się wielkie czyszczenie dysków
i utylizacja obciążających materiałów, Madzi zakazałem reagować na
domofon i dzwonek do drzwi, jeśli ktoś się wcześniej nie zapowiedział,
a z psem wychodziłem tylko pod osłoną nocy. Sytuacja rozwiązała się po
tygodniu. Sama. Madzia spotkała na klatce listonosza, który wręczył jej pięć
paczek ze słowami: „To te zarekwirowane, PigOut będzie wiedział, o co
chodzi”. Nie wiedziałem, ale po krótkim śledztwie okazało się, że wcale nie
byłem poszukiwany za „Wkręconych”, a zamawianie rzeczy z zagranicy
nadal nie jest przestępstwem. No chyba, że zamawia się narkotyki, jak pies
Kory. Wtedy faktycznie może być to problematyczne. W każdym razie
poprzedni listonosz miał tendencję do dostarczania co niektórych paczek do
siebie do domu zamiast do adresata. Został złapany przez policję na
gorącym uczynku. Po przeszukaniu jego chaty zarekwirowano kilkanaście
nieotwartych jeszcze przesyłek i zaczęło się wielkie wzywanie
poszkodowanych na komendę w celu spisania strat i zwrotu towaru. Stanęło
na tym, że przez swój urojony strach przed policją przepadło mi kilka
zamówień i nie mogłem wnieść roszczeń do listonosza-kleptomana, bo
z zeznań wynikało, że wszystko już zostało odzyskane. Wnioski z tej historii
są następujące: jedno kłamstwo generuje kolejne kłamstwa, piractwo jest złe,
polskie „komedie” jeszcze gorsze, za to policja czasami chce dobrze.
7
KORPO TO STAN UMYSŁU!
ak byłem mały, bardzo chciałem zostać piłkarzem. Przeszło mi

J dopiero, kiedy rodzice zaprowadzili mnie na trening do lokalnej


drużyny, a tam zamiast grać, kazali mi biegać 20 okrążeń wokół
stadionu. Gdzieś przy trzecim kółku przeszedłem największy w życiu
atak kolki, który uzmysłowił mi, że jestem jednak stworzony do pracy
umysłowej, a nie fizycznej. Teraz, kiedy widzę, jakie kokosy zgarnia
Lewandowski, żałuję, że nie mogę cofnąć się w czasie i porządnie kopnąć
nastoletniego siebie w dupę. Ech, błędy młodości. Ostatecznie poszedłem
na studia. Na stosunki międzynarodowe, wiadomka. Co prawda jedyne
stosunki międzynarodowe, z jakimi miałem do czynienia w tamtym czasie,
to te odbyte na Erasmusie, mimo to po pięciu latach odebrałem dyplom
i stanąłem oko w oko z rynkiem pracy. Niespodziewanie okazało się, że
w naszym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem. Szok.
Musiałem aktywować plan B. W pierwszym momencie chciałem zaczepić
się w McDonaldzie, niestety dałem ciała na rozmowie kwalifikacyjnej
i zapytany o ulubionego burgera, odpowiedziałem: „Whooper”. Później
wywinąłem jeszcze orła, niosąc dopiero co wyciągniętą z gorącego oleju
fryturę, chociaż to akurat mogło się przydarzyć każdemu. Podziękowano mi
z obietnicą oddzwonienia, lecz telefon nigdy nie zadzwonił. Może to i lepiej,
bo praca w gastro wymaga dostarczenia książeczki Sanepidu, z kolei
zdobycie książeczki Sanepidu wiąże się z obowiązkiem oddania „dwójeczki”
do badań laboratoryjnych. Wizja, w której jadę ZTM-em uzbrojony
w próbówkę ze stolcem jakoś mnie nie pociągała, w związku z czym na
zawsze przekreśliłem branżę restauracyjną. Zacząłem się zastanawiać, gdzie
mógłby zatrudnić się człowiek, który nie posiada żadnego unikalnego skilla,
przebalował cały okres studiów, a z języków zna tylko polski i to zaledwie na
poziomie średnio zaawansowanym? Ta droga dedukcji zaprowadziła mnie
do korporacji. Praca jak praca, ma lepsze i gorsze momenty, ale cała otoczka
jest niesamowita. Pozwólcie, że wymienię rzeczy, za które kocham korpo.
DOJAZD
Zacznijmy od tego, że pracuję w wypasionym biurowcu położonym
w samym centrum stołecznego zagłębia korporacyjnego, zwanego
potocznie „Mordorem na Domaniewskiej”. Wraz ze mną pracuje tu pół
Warszawy, a miejsca parkingowe są tylko cztery, z czego trzy mają
namalowaną kopertę, a czwarte przeznaczone jest dla niepełnosprawnych.
Strażnik miejski pracujący w „Mordorze” ma najłatwiejszą robotę ever. Nie
dość, że w ciągu dnia wyrobi półroczną normę w wystawianiu mandatów, to
jeszcze obśmieje się jak norka, bo korpoludkom kreatywności w parkowaniu
nie brakuje – chodniki, zatoczki, alejki, krzaczory, ścieżki ewakuacyjne,
a nawet środek ronda – zaparkują wszędzie. Jeśli nie jara cię wizja
samochodu z założoną blokadą na kole, musisz dojechać inaczej.
Teoretycznie masz jeszcze do wyboru tramwaj i autobus, ale tak się składa,
że od dwóch lat wszystkie ulice dojazdowe są remontowane, a tabor
modernizowany. To może rower? W końcu budynki wyposażono w szatnie
i prysznice. Problem w tym, że do korpo wypada się jako tako ubrać, a życie
to nie serial „Suits”, gdzie prawnicy dojeżdżają do roboty w garniakach, po
czym są świeżsi niż oddech po Tic Tacu. Fake. Prawdziwi ludzie puszczają
soki, więc garniak nie przejdzie. Niby można go spakować w plecak
i przebrać się na miejscu, z tym że po wyciągnięciu będzie wyglądał, jakby
prasował go epileptyk. Poza tym do przewiezienia masz jeszcze laptopa
i kilka innych towarów pierwszej potrzeby, a nie jesteś wielbłądem.

STREFA EURO
Niezabieranie do korpo drugiego śniadania może drogo kosztować.
W okolicy nie ma żadnych sklepów, więc jeśli człowieka dopadnie mały
głód, zdany jest na korpostołówkę, korpokiosk lub korpopiekarnię. Jeśli
komuś się wydaje, że sklepy na lotniskach i bary w multipleksach są drogie,
to znaczy, że nigdy nie przyszło mu kupować w korpokiosku. Za pierwszym
razem człowiek ma wrażenie, jakby teleportował się do strefy euro. Wszystko
z marżą 300%. Przy takich cenach na pytanie ekspedientki „Czy mogę być
winna grosika?” odpowiada się stanowcze „Ni chuja”. Z kolei wchodząc na
stołówkę, można odnieść wrażenie, że w budynku pracuje dynastia
Windsorów, a nie ludzie w większości zatrudnieni na umowie śmieciowej.
Korpostołówki są tak samo oderwane od polskich realiów, jak Księstwo
Monako od francuskich. Po przekroczeniu ich progu zaczyna się jakaś
alternatywna rzeczywistość. Z jednej strony rolujący na żywo sushi master,
z drugiej gorący bufet, a tam krewetki tiger, mule i steki z wołowiny
argentyńskiej. Myślałem, że przywykłem i już mnie to nie rusza, ale kiedy
wczoraj zobaczyłem w menu gulasz z jelenia za 55 zeta, znowu odruchowo
przybiłem sobie high five z czołem. Dorzuć do tego sok ze świeżo
wyciskanych cytrusów i bye bye 70 złotych za „lunch” (w korpo nie jada się
obiadów), który prawdopodobnie będziesz musiał zjeść oparty o śmietnik,
bo wszystkie miejsca już od dawna są zajęte przez młodych, pięknych
i wykształconych, których jedynym zmartwieniem jest niepewność, czy ich
koktajl z nasion chia aby na pewno jest glutenfree. Czasami śni mi się, że
wchodzę na korpostołówkę, a tam zamiast tarty schabowy z pomidorówką za
12 zeta. Eh, marzenia.
Trochę taniej wyjdzie, jeśli zdecydujemy się na korpopiekarnię, chociaż
tam też trzeba przejść drogę krzyżową. Raz wszedłem i poprosiłem
o bagietkę z szynką, na co ekspedientka oschle rzuciła: „Nie ma”. „No jak nie
ma, jak jest?” – odpowiadam, wskazując paluchem przez szybkę konkretną
sztukę.
– Proszę pana, to nie bagietka, to NIZZA!
– The fuck? Zresztą nieważne, niech będzie nizza z szynką.
– Proszę. 15,99 złotych.
– Umrzyj.
Na szczęście dla ludzi z moim stanem posiadania jest jeszcze „Pan
Kanapka” handlujący bardziej przyziemnym żarciem, którego kupno nie
wymaga zaciągnięcia chwilówki w Providencie. Problem w tym, że nigdy nie
wiadomo, w jakim skrzydle budynku aktualnie koleś przebywa, a po
godzinie 13.00 ma już praktycznie sczyszczony cały towar. Zostają mu tylko
niedobitki w postaci burgerów z boczniakiem. Raz próbowałem i uważam, że
kucharz powinien za nie spłonąć na stosie.

CHĘĆ BYCIA COOL


Polskie korporacje nie chcą być już postrzegane jako molochy, w których
panuje pogrzebowy klimat. Chcą być cool niczym zagraniczne startupy
i w tym celu pozwalają sobie na takie ekstrawagancje, jak graffiti na
ścianach, czy choćby wzorem googla wyposażają swoje budynki w chill
roomy, czyli pomieszczenia, gdzie zestresowane korpoludki mogą chwilę
odsapnąć od presji niewyrobionych targetów i wiszących nad głową
dedlajnów. Co prawda w moim korpo graffiti brak, mamy za to na ścianach
cytaty znanych ludzi. Na przykład za moimi plecami wymalowany jest
aforyzm Donalda Trumpa: „To, co odróżnia zwycięzców od przegranych, to
to, jak reagują na zmiany w ich życiu”. Głębokie, prawda? Niestety
pracownicy zamiast poczuć się zmotywowani tymi słowami, złośliwie
dopisali poniżej trochę nowszą wypowiedź Trumpa: „Skoro Hillary nie
potrafi zaspokoić męża, to jakim cudem zaspokoi Amerykę?”. Mamy również
chill roomy. W naszym przypadku są to duże pomieszczenia wyposażone
w sofy, express do kawy, automat z napojami i stół bilardowy. Niestety nikt
nie ma odwagi z niego korzystać. Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy
niespodziewanie do chill roomu wchodzi prezes, żeby zrobić sobie swoje
ulubione latte macchiato, a ty akurat stoisz przy stole i ostrzysz kij tą zieloną
kredą. Trudno o większą ekstrawagancję i bardziej niezręczną sytuację.

OŁPENSPEJSY I PARYTET PŁCI


Skoro jesteśmy przy niezręczności, warto wspomnieć o dwóch. Pierwsze
to ołpenspejsy, czyli otwarte przestrzenie biurowe, które sprawiają, że ludzie
zaczynają zachowywać się jak potłuczeni, byle tylko zyskać odrobinę
prywatności. Głównie „rozchodzi się” o ustawianie monitorów w kształt
odwróconej litery „V”, czyli mniej więcej tak „/\”. To taka ściema, która ma
sprawiać wrażenie, że niby korpoludek zajmuje się megaważnymi
i poufnymi rzeczami, chociaż i tak wszyscy wiedzą, że chodzi o swobodę
w scrollowaniu Pudelka. W ogóle ludzie w korpo po pewnym czasie
wyrabiają sobie refleks pantery i po usłyszeniu najdrobniejszego szmeru
wystarcza im zaledwie 0,1 sekundy, aby przykryć przeglądarkę fejkową
tabelką excelową. Druga niezręczność dotyczy głównie mojej firmy (jak jest
gdzie indziej, nie wiem), która zatrudnia o wiele więcej facetów niż kobiet.
Nie wiem, czy to świadoma zagrywka, czy przypadek, w każdym razie
generuje sytuację, kiedy w jednym openspejsowym skrzydle pracuje ponad
90 facetów i zaledwie 10 kobiet. Mimo takiej różnicy w rozkładzie płci, liczba
toalet jest równa: po jednej. Przychodzi poniedziałek, chłopaki wpadają do
pracy, chcą się odgruzować po weekendzie, bo w domu nie zdążyli, a tu zonk
i zajęte. Żebyśmy byli precyzyjni, permanentnie zajęte. Nie dziwi zatem, że
na zewnętrznych drzwiach w męskim kiblu wydrapane są ślady po pazurach,
a kobiety chodzą zadowolone, bo kwestię „jedynki” i „dwójki” załatwiają „od
ręki”. Zdecydowanie jestem za wprowadzeniem parytetu płci w miejscu
zatrudnienia.

KOMUNA
Podejmując pracę w korpo, należy liczyć się z faktem, że przyniesione
jedzenie w momencie włożenia do firmowej lodówki przestaje być prywatne
i staje się dobrem wspólnym. Można próbować podpisywać pojemniki
i opakowania, ale da to tylko tyle, że po pewnym czasie współpracownicy
wyrobią sobie opinię, że najlepsze spaghetti przynosi Bartek, a do pierogów
Kasi nikt nie ma startu. Ze wszystkich lodówkowych podpierdalaczy
zdecydowanie najgorsi są kawosze. Nawet palacze „cudzesów” nie idą tak
bardzo po bandzie. Palacze będą męczyć bułę, żebyś kopsnął szluga, ale bez
pozwolenia sami z paczki nie podbiorą, za to kawosze bez mrugnięcia okiem
opierdolą cię z ostatniej kropli mleka. Zazwyczaj działa to tak, że zostawiasz
w korpolodówce niemal pełen karton Łaciatego, a po powrocie znajdujesz
już tylko jakieś popłuczyny. Co się dzieje w tak zwanym międzyczasie?
W międzyczasie przychodzi kawosz nr 1, wyciąga swoje chciwe witki po
twoje mleko, waży w ręce karton i dochodzi do wniosku, że jest go na tyle
dużo, że nie ma bata, aby prawowity właściciel zauważył brak kilku kropel.
Chwilę potem mleko pada łupem kawosza nr 2, który również ocenia
objętość kartonu przed planowanym przestępstwem, ale na dzień dobry
popełnia błąd logiczny, nie biorąc pod uwagę, że mleko zostało już skrojone
przez kawosza nr 1. Proceder powtarza się kilkukrotnie, a koniec zawsze jest
taki sam: wcinasz płatki zalane powietrzem. To naprawdę interesujące
zjawisko, że im bardziej kawosz ceni kawę z mlekiem, tym mniej jest chętny
do jego kupna. A jak trafi się na kawosza i palacza w jednej osobie, to już
w ogóle przewalone.

SZKOLENIA
W moim korpo jest niepisana reguła, że każdy pracownik w ciągu roku
odbywa minimum dwa szkolenia. Jedno z kompetencji miękkich, czyli jakaś
tam asertywność, albo praca w zespole, oraz drugie z twardych i tu prym
wiedzie „Excel dla średnio zaawansowanych”. Kiedy przychodzi co do czego,
nagle okazuje się, że nie ma kasy na tyle szkoleń, więc wszyscy machają ręką
na tego Excela, ale na kompetencje miękkie z reguły się chodzi, bo są tanie.
Ogólnie szkolenia korporacyjne są i fajne, i gówniane równocześnie. Fajne,
bo zazwyczaj dzięki nim wypadają dwa dni robocze i dostaje się darmowy
obiad, a beznadziejne, bo po wejściu na wykłady okazuje się, że to jedna
wielka ściema. Jak inaczej nazwać sytuację, kiedy dorosły człowiek
zmuszany jest do rysowania szlaczków, lepienia figurek z plasteliny,
budowania wieży z makaronu i odgrywania scenek? Dla mnie każdorazowo
jest to olbrzymi stres, bo nie potrafię na trzeźwo odpowiednio się
zaangażować, przełamać bariery wstydu i udawać, że choć trochę mnie to
obchodzi. W dodatku odgrywane scenki są totalnie oderwane od
rzeczywistości. Przykładowo na szkoleniu z asertywności prowadząca
wybiera dwóch kursantów i każe im przeprowadzić symulację rozmowy,
w której pracownik odmawia szefowi wykonania jakiegoś zadania, bo
rzekomo wykracza ono poza zakres jego obowiązków. W prawdziwym życiu
do takiej dyskusji w ogóle by nie doszło albo zostałaby bardzo szybko ucięta
śmiechem przełożonego. Na szkoleniach zawsze kończy się happy endem.
Otóż udawany pracownik oznajmia udawanemu szefowi, że nie podejmuje
się wykonania zadania, gdyż nie leży ono w zakresie jego obowiązków („nie
moja brocha”) oraz godzi w jego uczucia (LOL), na co fejkowy szef ze
zrozumieniem przytakuje głową, przyjmuje odmowę i dodatkowo przeprasza
pracownika za doprowadzenie do sytuacji, w której poczuł dyskomfort.
Wszyscy uczestnicy szkolenia obserwują to żenujące przedstawienie
z niesmakiem, tymczasem pani prowadząca klaszcze jak szalona i oznajmia,
że teraz posiadamy umiejętności, które wywindują nasze kariery na sam
szczyt. Takiej fantastyki to nawet w książkach Lema nie uświadczysz.

WYJAZDY INTEGRACYJNE
Jeśli pracownicy korporacji od dłuższego czasu nie dostają podwyżek,
spada im motywacja i rośnie odwaga do podważania autorytetu
przełożonego. Teoretycznie można taką sytuację uciąć, dokonując
pokazowej egzekucji, czyli odstrzelić jedną osobę dla przykładu, ale na
dłuższą metę to nie działa. W końcu przychodzi moment, kiedy
pracownikom trzeba posmarować forsą, żeby zamknęli swoje chciwe ryje...
albo zabrać ich do jakiegoś w miarę fajnego hotelu na integrację i pozwolić
się upić. To rozładowuje napięcie i w ogólnym rozrachunku dla pracodawcy
wychodzi znacznie taniej niż podwyżki. Integracje zawsze wyglądają tak
samo, czyli w drodze do hotelu 1/3 załogi wysypuje się pijana z autobusu już
na pierwszym przystanku. Reszta robi się dopiero po przyjeździe. Kolejnego
dnia z rańca są szkolenia i zabawy integracyjne, ale z powodu kaca mało kto
na nie dociera. Pełna frekwencja jest dopiero na kolacji, po której był
obiecany występ jakiejś wielkiej gwiazdy polskiej piosenki, ale ostatecznie
z braku hajsu na scenie pojawia się Gosia Andrzejewicz. Kiedy Gocha
odśpiewa już cały swój repertuar, czyli raptem dwie piosenki, następuje
gwóźdź programu: libacja, a po niej skandal goni skandal. To pani z HR,
która ledwo miesiąc temu wróciła z macierzyńskiego i jeszcze nie wszystko
jej się zrosło, przeliże się z księgowym, po czym uciekną na pięterko. To pan
z logistyki nawrzuca dyrektorowi przy setce świadków, to ktoś inny
w wyniku upojenia alkoholowego wywinie orła i próbując się ratować przed
upadkiem, złapie za stół, który ostatecznie poleci na glebę razem z nim,
rozbijając przy okazji w drobny mak całą zastawę. To zazwyczaj zwiastuje
koniec imprezy, a przynajmniej jej oficjalnej części. Następnego dnia
wszyscy wstają z moralnym kacem, cichaczem rozjeżdżają się do domów
i przez następne pół roku chodzą na palcach, byle tylko nie rzucać się
w oczy i nie oberwać dyscyplinarką za chryję odwaloną podczas integracji.
Tym sposobem pracodawca kupił sobie kilka miesięcy spokoju od pytań
o podwyżkę. Właśnie tak to się robi w korpo.
8
KONTRABANDA
Poniższy tekst napisałem w Wielkanoc, zainspirowany świątecznym
przejedzeniem.

unkcjonariusze warszawskiej Izby Celnej przeprowadzili dziś rano

F lotne kontrole na wszystkich drogach wjazdowych do stolicy. W ciągu


kilku godzin przechwycono kontrabandę liczącą ponad 40 ton
sernika, 8 tysięcy litrów żurku oraz 25 tysięcy słoi z sałatką jarzynową.
„Zatrzymywane pojazdy miały podejrzanie niskie zawieszenie oraz
nietypowe spawania. Po odkręceniu części podwozia okazało się, że
przerobiono je tak, by uzyskać dodatkową przestrzeń ładunkową” – opisuje
Joanna Kępa, rzecznik prasowy Izby Celnej w Warszawie.
„Do wyjaśnienia zatrzymano kilkaset osób z całej Polski. Ze wstępnych
ustaleń policji wynika, że za przemytem może stać zorganizowana grupa
przestępcza kierowana przez znanych mafiozów, »Mamę« i »Babcię«. Nie jest
to pierwsza sprawa, w której wszystkie tropy prowadzą do »Mamy« i »Babci«.
Od Bożego Narodzenia zebraliśmy bardzo obszerny materiał dowodowy
i ich ujęcie to już tylko kwestia czasu” – tłumaczy komisarz Alex.
Zatrzymanym grozi nie tylko „wytykanie palcami” przez prawdziwych
warszawiaków, ale również utrata słoików i pojemników próżniowych.
Szacuje się, że po wprowadzeniu przemycanego jedzenia do lodówek
warszawskie cukiernie i restauracje jak nic straciłyby kilka milionów złotych.
9
GDZIE SIĘ PODZIAŁA MAGIA KINA?
ie wiem, czy to kwestia starości i po prostu widziałem już

N wszystko, czy to przemysł filmowy jakiś czas temu wpieprzył


się w ślepą uliczkę i nie może się wydostać, bo
w międzyczasie podjechała śmieciara i blokuje wyjazd?
Owszem, nadal zdarzają się bardzo dobre filmy, tak ze dwa razy do roku, ale
to raczej kwestia farta i w miarę spójnej historii. Fajerwerków brak. Nie
pamiętam, kiedy ostatnio przechodziłem ten przyjemny stan, gdy na ekranie
pojawiały się napisy, a ja siedziałem zajarany niczym znicz olimpijski i po
omacku skanowałem podłogę w poszukiwaniu szczeny, która opadła mi
w trakcie seansu. „Star Wars” (miecze świetlne), „Powrót do przyszłości
(deskolotka, DeLorean, samowiążące się buty), „Terminator 2” (płynny T-
1000, „I’ll be back”), „Toy Story” (pionierska animacja w 3D), „Siedem”,
„Podziemny krąg” (wykręcający umysł plot), „Forrest Gump”, „Szeregowiec
Ryan”, „Skazani na Shawshank” (mistrzowski storytelling), „Matrix”
(rewolucyjne efekty specjalne). Kurde, to dopiero były uczty filmowe.
Tęsknię za czasami, kiedy szło się do kina z „czystą” głową, nieskalaną
spoilerami, teaserami i trailerami. Zresztą zwiastuny oglądało się wtedy
tylko przed główną projekcją. Stanowiły wartość dodaną do seansu. Dzięki
temu, że nie można ich było obejrzeć nigdzie indziej, miały swoją magię
i nikt nie liczył, ile czasu przesiedział w kinie, zanim puścili film. A teraz?
Wszechobecne teasery, teasery trailerów, oficjalny trailer nr 1, 2, 3, 4, 5 i na to
wszystko jeszcze klip zmontowany przez fanów. Każdy pokazujący najlepsze
sceny i spoilerujący fabułę. Nie ma elementu zaskoczenia. Z kolei na
ekranach niemal same rimejki, sequele, prequele i prequele rimejków
sequeli. Nawet miecze świetlne potrafią się znudzić, jeśli dostaje się je rok
w rok. Do tego dochodzi zalew artykułów, dzięki którym, a raczej przez które,
już na pół roku przed premierą wiadomo, że w filmie X gościnnie pojawił się
aktor Y (co pierwotnie miało być niespodzianką dla fanów), ile będzie scen
po napisach i że twórcy od dawna pracują nad dwiema kolejnymi częściami.
Zajebiście, już na dzień dobry wiem, że większość głównych bohaterów
przeżyje, aby pojawić się w kontynuacji, czyli emocje z punktu
kulminacyjnego do piachu.
Kiedy piszę te słowa, po internecie hula 5-minutowy fragment
najnowszego filmu Nolana, „Dunkierka”. Trzy miesiące przed premierą.
Prawdopodobnie jest to najbardziej efektowna scena, nakręcona metodą bez
cięć. Nie oglądam, nie chcę wiedzieć, ale naprawdę ciężko się przed tym
uchronić, skoro udostępniają ją wszystkie duże portale i fanpejdże. Kina też
nie pomagają. Ja rozumiem, że hajs musi się zgadzać. Ogarniam, że Polsat
katuje mnie 40-minutowym blokiem reklamowym, żebym nie musiał płacić
abonamentu za oglądanie ich chujowej ramówki, ale totalnie nie łapię,
dlaczego kino zmusza mnie do obejrzenia 30 minut reklam, skoro za bilet
zapłaciłem 39 złotych (sobota wieczór)? No chyba nie chcecie mi
powiedzieć, że gdyby nie one, niezobowiązujący wypad na film kosztowałby
70 zeta? Do tego absurdy w stylu: kupuję bilet przez internet i za jego
samodzielne wydrukowanie muszę dopłacić złotówkę ekstra! Że jak?
Z kosztów kina odchodzi obsługa kasjera, tusz oraz pusty blankiecik
biletowy i za tę przysługę „nagradzany” jestem dodatkową opłatą? Walcie
się na cycki. Powiem więcej. Jestem wielkim fanem „Mrocznego rycerza”, ale
dopiero od drugiego obejrzenia. Na premierę poszedłem do IMAX-a i pech
chciał, że jedyne wolne miejsca były w pierwszym rzędzie. Wziąłem, bo co
mam nie brać? Okazało się, że pierwsze trzy rzędy totalnie nie nadają się do
oglądania. Są za blisko ekranu. Trzeba mieć cały czas łeb skierowany
w górę, przez co po kwadransie wysiada szyja i w ogóle z takiej odległości
rozpieprza się perspektywa – postaci są zwężone i wydłużone. Wyszedłem
wkurwiony jak Magda Gessler po zjedzeniu rosołu z kostki, ale przecież trzy
dodatkowe rzędy „z dupy”, to dla kina kilkaset złotych zarobku górką, więc
pierdolić komfort widzów, co nie?
Ostatnio jeden z multipleksów wprowadził kolejne udogodnienia. Fotele
VIP, dzięki którym nie trzeba dzielić się podłokietnikami z plebsem
siedzącym po sąsiedzku. Pomysł byłby super... gdyby kino w takie fotele
wyposażyło wszystkie sale od dołu do góry. Nope, na każdej jest tylko jeden
rządek takich siedzeń i krzyczą prawie 5 peelenów ekstra. Czyli
w ekstremalnym wariancie wyjście do kina może kosztować 39 zeta za bilet +
złotówa za jego samodzielny wydruk + piątak za fotel VIP + kolejna piątka za
użyczenie okularów, jeśli wypadł nam akurat seans 3D. Łącznie 50 zeta od
łebka za obejrzenie kilkudziesięciominutowego bloku reklam
i prawdopodobnie rozczarowującego filmu, który dodatkowo zostanie
skażony spieprzonym (i często niechcianym) dubbingiem, szelestem,
chrupaniem, mlaskaniem i śmieszkowaniem kolesi, którzy przyszli
w większej grupie i myślą, że komentowanie na głos jest superzabawne.
Taaa, niemal tak śmieszne jak grubas ubrany w koszulkę „Sex instruktor” na
nadmorskim deptaku. Pozostaje współczuć rodzinom wielodzietnym, które
raz na jakiś czas postanowią grupowo wyjść do kina. W końcu im też należy
się coś od życia. Dżizas, aż mi się w głowie kręci, kiedy pomyślę, że dzieciaki
na miejscu poproszą o jakiś popcorn, colę i żelki. Powszechnie wiadomo, że
przy multipleksowych barach chowają się nawet lotniskowe butiki,
a przecież tam już jest cenowy kosmos. 500+ rozchodzi się szybciej niż
Crocsy w Lidlu. Wiem, wiem, wyjdziecie mi teraz z tekstem, że taniej będzie,
jak wybiorę się na seans w środku tygodnia przed południem, najlepiej do
kina studyjnego, a Snickersa zawsze mogę przemycić w rękawie. Problem
w tym, że pracuję i średnio mam czas na takie zabawy w tygodniu, bez
popcornu przeżyję, aczkolwiek myślę tu o rodzicach z dzieciakami, którzy
niekoniecznie chcą „kuźniarować”, a co do kin studyjnych, to niestety
średnio mnie kręcą niskobudżetowe, pakistańskie melodramaty. Bogu
dzięki, że dał nam Netflixa, HBO GO i torrenty. Z tym ostatnim oczywiście
żartuję, wspierajmy legalną kulturę, aczkolwiek jest trochę prawdy
w powiedzeniu, że pirat to po prostu źle obsłużony klient. Kina, ogarnijcie
się! Reżyserzy, scenarzyści i producenci, wy też!
10
NIE ROZUMIEM SZAŁU NA „50 TWARZY
GREYA”
Ten tekst jest już trochę stary, ale to właśnie od niego zaczął się PigOut, więc
nie mogło go zabraknąć w tej książce. Napisałem go chwilę przed kinową
premierą pierwszej części, ale chyba nadal jest aktualny (druga część też
rozbiła bank, więc fanklub Szarego wciąż jest mocny).

iedzę właśnie na YuTubie i czytam komentarze

S rozhisteryzowanych lasek na temat zajebistości trailera do „50


twarzy Greya” oraz dramatu, jakim jest czekanie na premierę.
Gdzieś w odmęcie tych

ten film, może się czegoś nauczą”, itd. etc.


wywodów

Śmieszna historia, bo kiedyś miałem nieprzyjemność czytać ten


trafiłem na
teksty w stylu „szkoda, że nie ma takich kolesi jak G.”, „faceci powinni iść na

paździerz i jeśli dobrze pamiętam, to w książce było tak: niejaki Kryszczian


Grey przy okazji wywiadu poznaje niestabilną psychicznie dziennikarkę (nie
pamiętam, jak miała na imię, ale pamiętam, że miała wbudowaną
wewnętrzną boginię, która co pięć minut albo robiła salto, albo rozpadała się
na tysiąc kawałków), po czym zachowuje się jak na każdego dżentelmena
przystało, czyli proponuje układ: bzykanie bez zobowiązań. To znaczy bez
zobowiązań z jego strony, za to ona musi być transparentna w każdym
aspekcie swojego życia. Daje jej służbowe Blackberry, MacBooka i Audi,
żeby móc ją stale kontrolować, ewentualnie wezwać w dowolnym momencie.
Podpisują nawet umowę o dzieło, co w książce zostało nazwane kontraktem.

Może jestem jakiś dziwny, ale dla mnie wygląda to na prostytucję. Stawki
co prawda trochę wyższe niż w „Galeriankach” (stosunek za lot helikopterem
vs fellatio za parę dżinsów) i na wyłączność, ale to nadal prostytucja. Nie
kumam w takim razie, dlaczego pojawiają się komentarze, że nie ma takich
gości jak Kryszczian. Jest ich na pęczki. Problem leży w dziewczynach, które
słysząc od kolesia tekst w stylu: „Wiesz, lubię cię, ale jestem teraz na takim
etapie mojego życia, że nie interesuje mnie stały związek. Może po
prostu pobzykamy się od czasu do czasu?”, nie potrafią zrozumieć, że
właśnie trafia im się szansa na przygodę jak w „50 twarzach…”, tylko strzelają
focha i biegną napisać na Samosi „wszyscy faceci są tacy sami i chodzi im
tylko o jedno”.

Książka vs prawdziwe życie, przykład nr 2: Babeczka poznaje faceta,


który po kilku randkach zabiera ją na chatę. Oprowadza po mieszkaniu: tu
salon, tam sypialnia, ooo… a to mój pokój gier. Otwierają się drzwi, a tam
ściany pełne dild, haków, pejczy, knebli, zatyczek, lateksowych wdzianek
i tego typu zabawek. Co robi babeczka?
A) Spierdala w trymiga.
B) Mówi: „Uff! przez chwilę bałam się, że mówiąc pokój gier, masz na
myśli PlayStation albo Xboxa. Nie mogłabym być z niedojrzałym
człowiekiem, który ma skończone 30 lat i wciąż gra na konsoli! Na szczęście
to tylko kolekcja dild, dilda zawsze spoko. Ooo… a tę żelazną dziewicę to
gdzie kupiłeś? W Ikei? O, jakie fajne klamerki na suty, mogę przymierzyć?”.

Książka vs prawdziwe życie, przykład nr 3. Nazywanie „50 twarzy Greya”


gorącym porno to obraza dla porno. Nie dość, że jest zimne jak ryba, to
nawet Wiedźmin częściej chędożył u Sapkowskiego. Opisy „tych” scen
według E. L. James są żenujące i zawsze wyglądają tak samo: ona rozpada
się na tysiąc kawałków, a on krzyczy jak kierowca tira do leśnego ssaka
„poczuj to dla mnie, mała”. Wiem, że czytelniczki Szarego lubią sobie
wizualizować scenariusz, w którym podczas smażenia kotleta na chatę
zamiast ich starego, wpada jakiś małomówny milioner, wyrywa z rąk łopatkę,
podwija fartuch i zaczyna smagać po tyłku, jakby jutra miało nie być, ona
z kolei wspomaga go w głośnym liczeniu, a po wszystkim przypomina sobie,
że była dziewicą, więc strzela focha i w pośpiechu wybiega z chaty,
zapominając, że cała akcja rozegrała się u niej na kwadracie. Oczywiście
kluczowy w tym wszystkim jest tajemniczy milioner, bo przecież nie zrobi
tego z gwiżdżącym za nią na ulicy budowlańcem-troglodytą, w dodatku bez
helikoptera, szanujmy się!

Cóż, to tak nie działa. Widzieliście w ogóle kiedyś pornola? Ja nie, bo


chcę iść do nieba, ale wiem, co i jak, bo koledzy opowiadali. No więc, czy
widzieliście kuźwa kiedyś pornola, w którym gadają przez 3/4 filmu,
negocjują warunki i jak już praktycznie wszystko jest klepnięte, to babeczka
w ostatniej chwili wynajduje nowe problemy? Śmiem wątpić. W pornolu
każda okazja jest dobra do chędożenia. Dostawa pizzy: „ojej, nie mam jak
wydać reszty, ale spoko, mam pomysł, jak inaczej możemy wyrównać
rachunek”. Wizyta u lekarza: penetracja na fotelu ginekologicznym. Serwis
fury u mechanika: wymiana płynów i to nie tylko w autku. Zapchany zlew:
rura pierwszorzędnie przepchana, tymczasem zlew nadal zapchany,
przypadek? Kominiarz: przeczyszczony komin, a nawet dwa. Masaż:
wiadomo, ręce od oliwki lubią się omsknąć, a skoro już powiedziało się A,
wypada przerobić też resztę alfabetu. Korepetycje: praktyczny kurs anatomii
w wykonaniu gorącego MILF-a w rogowych oprawkach. Rozmowa o pracę:
skórzana sofa, a chyba wszyscy wiedzą, jak to się kończy. Przejazd taksówką
bez pieniędzy: „spoko, dogadamy się” („hej, a co to za świecąca lampka na
podsufitce? Czy ty to nagrywasz?” „Nie, to tylko czujnik cofania. Spokojnie,
nikt się nie dowie”). I tak to właśnie działa, a co najlepsze, wcale nie są do
tego potrzebne łapówki z iPadów i Blackberry, ba, nawet przedstawiać się
nie trzeba. Niestety drogie panie, ale wasze wyobrażenie porno jest błędne.
Zresztą tak samo jak wyobrażenie milionera, który nie ma nic lepszego do
roboty niż wzięcie na celownik jakiejś szarej myszki z zaburzeniami
łaknienia i uwodzenia jej tygodniami. Nope. Prawdziwy multimilioner
zostaje Batmanem albo Iron Manem. W skrajnych przypadkach kupuje jacht
i pływa po Karaibach w towarzystwie aniołków Victoria’s Secrets. Przykro
mi.

*
Tak przy okazji muszę się przyznać, że fenomenu „Zmierzchu” też nie
rozumiem. Co prawda w tym wypadku akurat książki nie czytałem, ale
niedawno obejrzałem pierwszą część filmu w TV. Skusiła mnie zajawka,
w której lektor rzucał tekstem: „Każda kobieta smakuje inaczej”. Łysy
z Brazzers powiedziałby, że trudno się nie zgodzić. W każdym razie sam film
był mega... dziwny, ale na swój sposób fascynujący. Autentycznie wbiło mnie
w fotel i nie mogłem się oderwać. Każda scena była tak bardzo angażująca
i przesiąknięta patosem, że z nerwów obgryzałem paznokcie. Niestety przy
okazji wyłapałem kilka fuckupów. Akcja jest tego typu, że młode dziewczę
o imieniu Bella sprowadza się do jakiejś wioski, gdzie wiecznie jest ponuro
i po której grasują wampiry oraz wilkołaki. Nie no, typowa amerykańska
pipidówa. W babeczce zakochuje się Edłord, czyli 108-letni, świecący
brokatem wampir (który został ukąszony w wieku 18 lat, więc z pysia nadal
wygląda jak młodzieniaszek) oraz koleś w idiotycznej fryzurze,
przedstawiający się jako Dżejkop, który w stresowych sytuacjach zmienia się
w wilkołaka, rozrywając przy tym ciuchy niczym Hulk, a że stresuje się dość
często, to zazwyczaj chodzi z gołą klatą. Dziewczę trochę się waha, ale
ostatecznie wybiera na boyfrienda wampira Edłorda, co powoduje szereg
dramatów, bo Dżejkop jest zazdrosny, ale zostawmy to i skupmy się na
logice.

Pierwsze moje pytanie brzmi: dlaczego Edłord nadal popyla do szkoły?


Z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że gość od 90 lat jest uwięziony
w ciele 18-latka i chcecie mi powiedzieć, że przez cały ten czas nagina się do
liceum? I co dalej? Po zdaniu matury jego rodzina musi przenosić się do
nowej, zacienionej wioski, gdzie blady kolejny raz zaczyna edukację od
I klasy? Bitches, please! Dlaczego w ogóle chodzi do szkoły, skoro może
siedzieć na chacie, grać na PlayStation i oglądać „Szpital”? Mój kumpel
rzucił liceum w trzeciej klasie i nikt mu z tego powodu tyłka nie zawracał,
więc jakby Edłord zrobił sobie rok przerwy, też by nie było dramatu. Drugie
pytanie: dlaczego mając 108 lat, koleś leci na taką młodą, problematyczną
foczkę? Ja ledwo co przekroczyłem 30 i już nie mam cierpliwości do
gimbusów, a ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to zagłębianie się w ich rozterki.
Gdyby dziewczę chociaż cyckami rekompensowało brak osobowości, ale
niestety, jedyne, co ma do zaoferowania, to foch i histeria. I w ogóle dlaczego
nikt nie zadaje pytań odnośnie do bladości Cullenów (tak się nazywa ród
Edłorda)? Cała rodzina wygląda, jakby przez ostatnie dwa lata zarywała
nocki na granie w Minecrafta. Szanujący się pedagog zapytałby Edłorda, czy
nie ma przypadkiem anemii i zaproponował pięćdziesiątkę glukozy, a tam
wszyscy mają wyjebane. Swoją drogą, świecenie brokatem też jest
niepokojące i może warto by było zrobić jakiś rezonans. No i ile wilkołaki
wydają na ubrania? Jedna nerwowa sytuacja i boom po T-shircie.
W polskich realiach o 9.30 wszyscy łaziliby już na waleta. Sorry, ale nie
kupuję tego.
11
ZA JAKIE GRZECHY, CZYLI POLSKA MUZYKA
ROZRYWKOWA
łuchanie Radia Zet podczas kilkugodzinnej jazdy samochodem

S grozi nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu i utratą szacunku


wśród bliskich. True story. Samą czynność słuchania
komercyjnego radia mógłbym porównać z chodzeniem po
trawniku na osiedlu, gdzie mieszka od cholery psów – zawsze coś się
przyklei. Zawsze. Za dowód niech posłuży moja weekendowa przygoda. Otóż
w piątek wybrałem się z wizytą do rodziców, gdzie przy okazji udało mi się
rozpić flaszeczkę z młodszym bratem, w którego oczach uchodziłem zawsze
za niedościgniony wzór, jeśli chodzi o darcie łacha, wbijanie szpilek
i poprawne posługiwanie się sarkazmem. Czas przeszły nie jest tu
przypadkowy. Zrobiła się już pierwsza w nocy, siedzimy lekko upodleni
i tniemy w Fifę, wtem ni stąd, ni zowąd doznaję totalnego zaćmienia umysłu
i wyskakuję z tekstem: „Redzi, ja cię bardzo przepraszam, ale jeśli
natychmiast nie zapuszczę sobie na jutubie kawałka „Kiedy zapomnisz
o mnie w piątek”, jak nic popadnę w szaleństwo!”. Później dołożyłem jeszcze
do pieca Natalią Nykiel i jej „Bądź dużym chłopcem”, na szczęście
następnego dnia, w myśl zasady „po pijaku się nie liczy”, mój wyskok był
tematem tabu. Przez chwilę łudziłem się nawet, że sprawa rozejdzie się po
kościach i przy odrobinie szczęścia wyjdę z tego bez szwanku. Taaaaki chuj.
Redzi zabrał się ze mną w drogę powrotną do Warszawy. Zrobiliśmy 300
kilometrów, w zasadzie byliśmy już na ostatniej prostej przed jego
kwadratem, Redzi coś tam bredził na odchodne, wtem w radiu rozbrzmiał
Grzegorz Hyży, a ja znowu doznaję ataku niczym gość z zespołem Tourette'a
i wyskakuję na całe gardło: „Zamknij na chwilę oczy, nie myśl o tym, czy
boisz się czy nie”. Panie, to był moment, chwilowe zaćmienie, podczas
którego straciłem kontakt ze statkiem matką, ale weź się z tego wyplącz. To
spojrzenie Redziego: jak matka, która przyłapała syna na fapowaniu do
RedTube’a, jak dziecko, które dowiaduje się, że Święty Mikołaj nie istnieje,
jak ja, kiedy znajduję w zamrażarce pudełko lodów, a po otwarciu okazuje
się, że w środku mrozi się koperek. W dodatku Grzegorz kurde blaszka
Hyży. Domyślam się, że nikt nie uwierzy, ale przysięgam, że nie znam typa
i nie mam pojęcia, skąd wiedziałem, jak leci tekst! Redzi, wiem, że z takiego
gówna nie da się wyjść i tej relacji raczej już nie odratujemy, ale wiedz, że
byłeś dobrym braciszkiem. Może za 20 lat, kiedy kurz trochę opadnie i rany
się zabliźnią, znowu się spotkamy i może nawet będziemy się z tego śmiać.
Tymczasem decyduj, w który dzień świąt Bożego Narodzenia odwiedzasz
parentsów. Pierwszy czy drugi? Zróbmy to bezkolizyjnie.
12
ŚWIATOWE DNI MŁODZIEŻY
Tekst powstał w lipcu 2016 roku, tuż przed startem Światowych Dni
Młodzieży w Polsce. Większość przedstawionych sytuacji wydarzyła się
naprawdę.
olega namawiał mnie dzisiaj, żebym napisał, o co chodzi ze

K „Światowymi Dniami Młodzieży”, bo według niego nie wszyscy


ogarniają. Cóż, ja też do końca nie wiem, ale byłem kiedyś na
„Spotkaniu Młodych” w Lednicy, które koniec końców okazało się
katolickim Woodstockiem, więc podejrzewam, że ŚDM, ze znacznie
większym rozmachem, to taki chrześcijański odpowiednik Tomorrowland,
z tym że w finale zamiast Davida Guetty na scenę wbija Papa Francesco.
A z tą Lednicą to był taki patent, że kiedy ksiądz zarzucił pomysł na religii,
żeby jechać, byłem bardziej niż bardzo na NIE. Uprzedzenia odrzuciłem,
dopiero kiedy okazało się, że wyjazd jest w piątek z rana i na legalu można
odpuścić szkołę. No i pojechaliśmy. Autobus pełen ministrantów, przyszłych
zakonnic i kilku gości z przypadku, w tym ja. Ledwo ruszyliśmy, ksiądz
wyciągnął gitarę i zarzucił nutę: „Taki mały, taki duży może świętym być”.
Ministranci i przyszłe zakonnice nie tylko podchwycili melodię, ale zaczęli
też odtwarzać choreografię z teledysku. W tym momencie przeszło mi przez
myśl, że przy pierwszym przystanku na siku daję w długą, łapię stopa
tudzież pekaes i robię azymut na dom. Niestety okazało się, że Lednica jest
na tyle blisko, że dojechaliśmy bez przystanków. No i wysiadam z plecakiem
pełnym słoików (w końcu wyjazd na dwa dni), karimatą i wielką pretensją do
siebie, że dokonałem najgorszego deala w życiu, czyli sześć godzin
lekcyjnych w zamian za zmarnowany weekend, i w tym momencie dostaję
strzał w bark, który totalnie wybija mnie z fazy użalania się nad sobą. Paczę,
WTF? A to zakonnica daje ostro w pogo i rzuca nią jak karpiem
wyciągniętym z wody, co kończy się taranowaniem przypadkowych
przechodniów, w tym mnie.
Po krótkim spacerze docieramy na miejsce przeznaczenia. Rozglądam
się po terenie, a tam w pip namiotów. Przed każdym stoją grupki ludzi
i bawią się w Jezusa. W sensie, że dzielą się chlebem i winem... i wódką
i kabanosami. To była 12.00 w południe, a sama impreza (ta religijna) miała
startować od 17.00. Chętnie opowiedziałbym, jak wyglądała, ale niestety nie
dotrwałem. Podejrzewam, że było megagrubo, bo droga powrotna do
autobusu prowadziła przez główną scenę (taką z symbolem ryby), a że była
ona na podwyższeniu, miałem doskonały widok na całe pole, gdzie jeszcze
kilka godzin temu stały namioty. Pobojowisko, które zobaczyłem, wyglądało
jakby ministranci Legii Warszawa starli się z ministrantami Lecha Poznań.
Przewrócone toi toie, gdzieś tam w błocie błyszczały pogubione różańce
i zawiewały rozdarte habity, gałęzie przyozdabiały prezerwatywy i koloratki,
a za pozostawione butelki w skupie pewnie można było dostać
równowartość małego Fiata. Taki balet. Nie pamiętam, czy wróciłem
bardziej uduchowiony, za to doskonale pamiętam, że w niedziele na
„Śmiechu warte” wciąż „chorowałem”, co bardzo mnie stresowało, bo
w poniedziałek miałem mieć sprawdzian z przyrki. Z dzisiejszej perspektywy
„Spotkanie Młodych w Lednicy” wspominam na tyle miło, że na „Światowe
Dni Młodzieży” wbiłbym choćby zaraz, a po informacji, że Beata Kempa
zawarła pakt z Janem Pawłem II, to już w ogóle nie mam pytań. Niestety
praca koliduje.
13
JAK WSPIERAĆ WOŚP? PORADNIK DLA
PRAWILNYCH
Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy już tak jest, że ci, którzy są do

Z niej przekonani, będą wspierać akcję do końca świata i jeden dzień


dłużej, z kolei ci twierdzący, że to wielki wałek, będą ją hejtować do
końca świata i dwa dni dłużej. Nic z tym nie zrobimy, serio. A co, jeśli
ktoś w głębi serca czuje, że WOŚP jest spoko, ale znajduje się w prawilnym
klinczu? W sensie, że w domu wszyscy jadą po Owsiaku, a ty się z tym nie
zgadzasz, ale wolisz siedzieć cicho, bo nie chcesz kręcić dymu? Oto jak
bezkolizyjnie rozwiązać taką sytuację:

Wychodzisz z domu, na przykład pod pretekstem pójścia do Biedry po


bułki, po drodze spotykasz kwestujących, zasilasz puszkę dyszką, bierzesz
serduszko, po czym ostentacyjnie wyrzucasz je do najbliższego kosza
i ignorując oceniające cię spojrzenia, jak gdyby nigdy nic, wracasz do domu.
Na chacie odwalasz standardowy dialog:
Ojciec (wstaw osobę, która robi presję): Zbierali na WOŚP?
Ty: Zbierali!
Ojciec: Pogoniłeś?
Ty: Pogoniłem!
Ojciec: Moja krew!

I teraz możesz iść pograć w Minecrafta z czystym sumieniem. Ja to


nazywam opcją win-win.
14
TAKA PIĘKNA KATASTROFA
Inspiracją do napisania tego tekstu był artykuł przeczytany na jednym
z dużych portali internetowych, opisujący problemy, z jakimi zmaga się
lotnisko w Radomiu. Pisałem go w czasach, kiedy jeszcze nie wszyscy
wiedzieli, że Radom ma własny port lotniczy i aktualizowałem w 2017 roku,
po upublicznieniu kosztów jego utrzymania.

tandardowo scrollowałem sobie wczoraj fejsa i już miałem pociąć

S się z nudów, bo jak nie gif z kotem, to zdjęcia dzieci, wtem,


nagłówek, po którym prawie spadłem z krzesła. Szedł tak: „Loty
do Pragi odwołane. Czy to już koniec lotniska w Radomiu?”.
WTF? To Radom ma lotnisko? I w dodatku połączenie z Pragą?
W pierwszym momencie pomyślałem, że to idealny materiał do darcia łacha
i powielania miejskich stereotypów, w końcu żart o zagranicznych wojażach
„chciwej baby z Radomia” zawsze na propsie. Niestety, to, co miało być
heheszkową wrzutką, po zgooglowaniu okazało się najsmutniejszą historią
ever. Serio, spłakałem się bardziej niż na „Królu Lwie”, przez co mam teraz
olbrzymie wory pod oczami i muszę udawać przed kolegami, że to przez
alergię. Zacznijmy jednak od początku, czyli od fazy pomysłu. Załóżmy, że
ktoś wyjeżdża do was z tekstem: „Ej, mam zajebisty pomysł, zróbmy lotnisko
w Radomiu”. Co byście odpowiedzieli? Najprawdopodobniej: „Człowieku,
ochujałeś? Skąd weźmiesz szmal, chętnego przewoźnika i pasażerów
w liczbie pozwalającej zapełnić samolot? A to tylko początek problemów.
Zmień może dealera albo bierz połowę tego, co teraz, bo sam widzisz, jak to
się kończy”. Teoretycznie taka wymiana zdań powinna wystarczyć, żeby
pomysł trafił do kosza, ale o dziwo nie trafił. Okazuje się, że ktoś decyzyjny
w Radomiu wziął sobie do serca powiedzenie Mateusza Grzesiaka:
„Wszystko jest możliwe, jeśli czegoś bardzo chcesz” i uparł się na to lotnisko,
totalnie ignorując fakt, że w pobliżu są już porty w Warszawie, Łodzi
i Krakowie. Pomysł ultratrudny do realizacji, ale jakimś cudem temu komuś
udało się go przeforsować i zebrać naprawdę potężną górę forsy na
realizację. Podejrzewam, że ten ktoś nosi spodnie à la MCHammer, bo tak
wielkich jaj raczej nie da się upchnąć w standardowe dżinsy. Szanuję za
odwagę.
W 2012 roku prace budowlane ruszyły pełną parą i według szacunków
miały potrwać około dwóch lat. O dziwo, wszystko poszło zgodnie z planem,
port został ukończony w terminie, a do jego obsługi zatrudniono 141 osób
z regionu, czyli same pozytywy. Pozostało już tylko wielkie odliczanie do 19
czerwca 2014 roku, czyli dnia, kiedy miał się odbyć pierwszy lot do Egiptu.
No cóż, nie odbył się. Pierwotny przewoźnik w ostatniej chwili się wycofał,
a innego, podobnie jak chętnych pasażerów, nie znaleziono.
Prawdopodobnie dlatego, że w pobliżu są porty w Warszawie, Łodzi
i Krakowie, ale co ja tam wiem. W sumie dobrze się stało, bo jakiś czas
później kontrola wykazała, że pas startowy ma konsystencję budyniu,
ponadto lotnisko tak jakby zapomniało, że przy lądowaniu przydają się
urządzenia nawigacyjne i ich nie zainstalowało. Dość duże „fopa”, biorąc pod
uwagę, że żyjemy w kraju obciążonym traumą katastrofy lotniczej.
Powiedzieć, że otwarcie radomskiego portu było niewypałem, to nie
powiedzieć nic. Niejeden biznes by się zachwiał po dwóch tak potężnych
ciosach na dzień dobry, ale nie lotnisko w Radomiu. Władze radomskiego
lotniska wzięły to na klatę, ot pierwsze śliwki robaczywki, po czym bez krzty
żenady poprosiły miasto o kilka baniek dotacji na dwuletnie utrzymanie
portu, bo jak wszystkim dobrze wiadomo, nie zarobiło jeszcze ani złotówki.
Miasto bez zbędnych pytań wyskoczyło z kasy, dzięki czemu 141 osób nadal
mogło codziennie przychodzić do pracy i rozwiązywać sudoku na pełen etat.
Generalnie plan był taki, że jeśli lotnisko pozostanie czynne, to coś się
w końcu urodzi. No i się urodziło. Co prawda ciąża nietypowa, bo noszona
ponad rok, jednak 1 września 2015 roku następuje szczęśliwe rozwiązanie.
Tego dnia otworzono połączenie Radom–Ryga realizowane przez linię Air
Baltic z częstotliwością trzech lotów w tygodniu. Grubo. Jeszcze radomianie
nie przestali klaskać, a tu kolejny epic win, bo lotnisko przyklepuje deal
z Czech Airlines, w wyniku którego 18 września otwarte zostaje połączenie
Radom–Praga. Normalnie sukces goni sukces, szampany strzelają, konfetti
się sypie, lotnisko zapierdala na pełnych obrotach, bo wykonuje aż jeden lot
dziennie. 141 zatrudnionych osób praktycznie nie wyrabia się z sudoku,
o fejsie nawet nie wspominając i teraz, w momencie kiedy już jest tak
pięknie, kiedy są na fali, kiedy Radom wita się z gąską, kiedy już tylko 98
osób brakuje do świętowania jubileuszu 100 odprawionych pasażerów,
Czech Airlines zadaje śmiertelny cios i kasuje połączenie z Pragą. Po
zaledwie miesiącu od otwarcia. No powiedzcie, czy to nie jest
skurwysyństwo? Na tym nie koniec kłopotów, bo chwilę później wycofuje się
też Air Baltic, co sprawia, że przez kilka miesięcy w porcie znowu hula tylko
wiatr. Gwoździem do trumny jest sprawozdanie przedstawione podczas sesji
rady miasta, z którego wynika, że w okresie od stycznia do sierpnia 2016
roku lotnisko odprawiło łącznie 5386 pasażerów, generując przy tym 11,5
miliona złotych kosztów utrzymania. Oznacza to, że mieszkańcy Radomia
dopłacali 4,4 złotych do każdego biletu. Słabo? Normalnie zapalam zniczyk
[*], bo umarłem od tej historii. Najgorsze, że znowu cała Polska zamiast
jeździć „do”, będzie jeździć „po” Radomiu, a przecież intencje były
szlachetne. Łączę się w bólu, bo wiem co nieco o złej karmie. Ja też zawsze
chcę dobrze, a kończy się fiflakiem na skórce od banana.
15
JAK PRZETRWAĆ SYLWESTRA?
rzed nami sylwester, czyli drugi najgorszy dzień roku, który pod

P względem presji „zrobienia czegoś wyjątkowego” ustępuje tylko


walentynkom. Możesz 100 lat kombinować, jakby tu zadziałać, aby
sylwestrowa noc okazała się najlepszą w twoim życiu, lecz prawo
Murphy’ego podpowiada, że i tak nic z tego nie wyjdzie.

PRZEANALIZUJMY POTENCJALNE OPCJE:


Impreza plenerowa – odmrażasz sobie paluchy, zostajesz stratowany
przez tłum, gubisz znajomych, trzeźwiejesz, próbując zrozumieć, co
właściwie śpiewa Cleo („Są takie mi się chce”? WTF?), a na końcu dostajesz
butelką w głowę.

Domówka u ciebie – ludzie narzekają, że zrobiłeś przekąski


z glutenem, kupiłeś za mało popitki, po dwóch godzinach niemiłosiernego
męczenia buły przejmują jutuba, po czym każdy zapuszcza prześmieszne
filmiki z tekstem „obczajcie to, buehehe”. Wiecie, jak to się kończy, prawda?
Filmiki, które bawiły was do łez w czterech ścianach, pod wpływem waszej
rekomendacji i oczekiwań znajomych nagle stają się suche jak pięty
Cejrowskiego. O północy, uzbrojeni w ruskiego szampana, idziecie odpalić
petardy… Wróć! Popatrzeć, jak inni odpalają, bo wy poskąpiliście kasy, wtem
widzisz, że jedna petarda nie wypaliła, więc jako najodważniejszy z grupy
idziesz odpalić ją jeszcze raz. Po powrocie z ostrego dyżuru okazuje się, że
znajomi już się zmyli, a ty zostałeś sam na sam ze zdemolowaną chatą,
zarzyganą łazienką i poparzeniami trzeciego stopnia.

Domówka u znajomych – chcesz się zachowywać godnie i trzymać


fason, ale kumpel wyjeżdża z tekstem „ze mną się nie napijesz?”, w wyniku
czego mieszasz 12 Harnasi z Żołądkową Gorzką i jeszcze przed 21.00 rzygasz
dalej, niż widzisz (wersja oficjalna: zatrucie sałatką jarzynową).

Domówka u znajomych znajomych – wbijasz jako piąte koło u wozu,


nie łapiesz z nikim tematu, spędzasz noc, gapiąc się w ścianę, wracasz do
domu, udajesz, że było epicko.

Bal w eleganckim lokalu – wydajesz kupę siana na wjazd, jeszcze


więcej na supermodną stylówę, po czym odkrywasz, że podali szpitalne
żarcie, grają beznadziejną muzę, przyszli sami drętwi ludzie, a alkohol jest
płatny extra.

Party Hard w Zakopanem – stoisz w korku na zakopiance, pijesz


lampkę szampana w dzikim tłumie na Krupówkach, lżejszy o dwa tysie,
i z kacem gigantem stoisz w korku na zakopiance.

Randka w ciemno – chyba ktoś tu przedawkował „Listy do M. 2”.

Sylwester z Jedynką/Dwójką/TVN-em/Polsatem – przy występie


Kombi zdajesz sobie sprawę, że przegrałeś życie, po czym idziesz wziąć
kąpiel z włączoną suszarką.

Do tego doliczyć trzeba bonusowe katastrofy i kompromitacje, np.


trafienie na izbę wytrzeźwień, przypadkowe przelizanie się z najgorszą
dziunią w powiecie, tudzież poświęcenie kilku godzin na supermodny
makijaż podpatrzony w „Pytaniu na Śniadanie”, który na końcu i tak wszyscy
wyśmieją. Ja odpadam, będę grał w grę... „Tomb Raider”.
16
NAJDROŻSZY HOTEL W STOLICY
ozostańmy jeszcze przez chwilę w klimatach sylwestrowych, bo tak się

P składa, że przed chwilą przeczytałem ciekawą statystykę, z której


wynika, że najpopularniejszym stołecznym hotelem w sylwestra
okazała się Izba Wytrzeźwień na ulicy Kolskiej 2/4. 160 miejsc,
którymi dysponuje ten „pensjonat”, rozeszło się na pniu. Ostatni klient
zameldował się 31 grudnia o godzinie 21.00 i od tego momentu przestano
przyjmować kolejnych gości, chociaż zainteresowanie wcale nie malało. Był
to spory problem dla straży miejskiej, bo odpowiedzialność za
niedysponowanych spadała właśnie na nich. Z kłopotu wyszli sprawdzonym
patentem: ładowali wszystkich chętnych na pakę dostawczaka, podjeżdżali
na Kolską, wysypywali ich na wycieraczkę, dzwonili do drzwi, po czym brali
nogi za pas i dawali w długą, zanim ktokolwiek zdążył dokulać się do drzwi.
Właśnie tak wygląda mistrzowska spychologia, korpoludki, uczcie się.
Nocleg na Kolskiej do tanich nie należy, bo życzą sobie aż 300 złotych za
noc, ale kiedy przeanalizuje się, co jest w pakiecie, okazuje się, że to deal
życia. Otóż za marne 300 złotych dostaje się podwózkę Uberem w barwach
straży miejskiej z dowolnego miejsca w stolicy pod samiuśkie drzwi „hotelu”.
Następny w kolejce jest erotyczno-uzdrawiający zabieg biczami wodnymi.
Kilku typów rozbiera cię do rosołu i oblewa zimną wodą ze szlaucha, nie
omijając przy tym stref intymnych. Dalej to już etap zakwaterowania do
wieloosobowej sypialni, który daje szansę na poznanie nowych, ciekawych
osobowości, a nawet przelotny romans. Do wyboru są dwie opcje kimki: pod
kocem, jeśli klient decyduje się pozostać we własnych ciuchach, lub
w pościeli, ale tu warunkiem jest wskoczenie w firmową piżamkę. Śpi się na
wyrze żywcem wyciągniętym z „50 twarzy Greya”, czyli skórzane pasy,
kneble, rozpórki na nogi i tego typu tematy, co też można uznać za atrakcję,
a przynajmniej za przygodę. Catering może dupy nie urywa, bo do
dyspozycji są tylko wspólne termosy z kawą i herbatą oraz wiadro z wodą
mineralną, ale z drugiej strony na mieście jest wiele hosteli, które w tej cenie
poza noclegiem nie oferują niczego więcej, pozostawiając klienta o suchym
pyszczku. Przed wymeldowaniem, bez dodatkowych kosztów, można jeszcze
skorzystać z konsultacji z terapeutą, czyli całkiem cenny gratis, biorąc pod
uwagę, ile na rynku kosztuje wizyta u kołcza. Niestety na booking.com jest
też kilka nieprzychylnych opinii, z których wynika, że na Kolskiej dochodzi
do częstych kradzieży. Na szczęście złodzieje są na tyle przyzwoici, że
zawsze pozostawiają w portfelu 5 złotych na bilet autobusowy. Warto już
teraz zastanowić się nad rezerwacją na sylwestra 2017. Może przy takim
wyprzedzeniu będzie jakaś zniżka.
17
JAK PRZETRWAĆ WALENTYNKI?
iedy piszę te słowa, wielkimi krokami zbliżamy się do najbardziej

K
sensu,
traumatycznego dnia roku, do walentynek! Już sam fakt, że nazwa
pochodzi od św. Walentego, czyli patrona chorych na padaczkę,
jest wystarczająco wymowny. To nie przypadek, miłość po prostu
bardzo często mylona jest właśnie z padaczką. Objawy są niemal identyczne:
płytki oddech, przyspieszone bicie serca, rozbiegany wzrok, bredzenie bez
nieskoordynowane ruchy, dreszcze, piana z ust
itp. W teorii walentynki to dzień wyznawania uczuć swojej
sympatii, w rzeczywistości to jedno wielkie pasmo rozczarowań. Pod
względem presji „zrobienia czegoś wyjątkowego” przypominają
trochę sylwestra, z tą różnicą, że w sylwestra nikt nie ma pretensji, jeśli
przeszarżujesz z alkoholem. Dla niektórych walentynki skończą się
pierwszorzędnym wychędożeniem… z kasy, dla innych epickim daniem
dupy… przez niezadbanie o odpowiedni prezent. Generalnie nikt w tym
dniu nie ma lekko, no może poza sklepikarzami, którzy zbijają
fortunę, czyszcząc magazyny ze wszystkiego, co różowe, pluszowe,
słodkie i tandetne. Rozczarowane będą gimbusy, które widzą w tej dacie
potencjał na odbycie pierwszego razu, ale z braku lokalu skończą na
publicznym uprawianiu tarła w ZTM-ie. Chociaż oni to jeszcze nic, odkują
się na szkolnej przerwie podczas gry w słoneczko. Bardziej przewalone mają
single, którzy zamiast wyjechać na snowboard, spijać driny i cieszyć się
wolnością, złamią się psychicznie pod ciężarem oceniających spojrzeń
„zakochanych” i spędzą dzień na kanapie, zawinięci w koce, zajadając smutki
powiększonym kubełkiem z KFC i oglądając po raz setny „Bezsenność
w Seattle”. Oczywiście głównie tyczy się to dziewczynek, bo chłopcy
generalnie mają wyjebane i wolą wbijać level w „Tibii”, chociaż i wśród nich
znajdą się kamikadze, którzy postanowią w tym dniu wyznać komuś uczucie.
Ich również czeka zawód. Moment, kiedy po wręczeniu prezentu
usłyszą: „Dziękuję, jesteś moim najlepszym przyjacielem”, będzie dla nich
druzgocący.
Nie lepiej maluje się sytuacja par z krótkim stażem. Niestety one nie
dotarły jeszcze do tego pięknego etapu, kiedy można być już sobą, więc
zamiast pójść na najnowszego „Deadpoola”, będą cierpieć na jakimś
badziewiu z Karolakiem, wyprodukowanym przez twórców „Listów do
M.”. Najgorzej jednak mają pary z wieloletnim doświadczeniem, tzw.
weterani, którzy postanowią w ten wieczór opuścić swoją strefę komfortu
i wbić do jakiejś knajpy, udając, że jeszcze nie popadli w rutynę. Co prawda
ciepła strawa zawsze na propsie, ale trzeba za to zapłacić wysoką cenę:
zrzucić dresy, wydepilować wąsik i klatę (dziewczyny) oraz mosznę i plecy
(chłopcy), a co gorsze, wyjść z domu i podtrzymywać rozmowę podczas
oczekiwania na jedzenie. Brrr. Do tego, jako ukoronowanie wieczoru,
odświętne zbliżenie, czyli takie z grą wstępną, bez skarpet i przy
wyłączonym telewizorze. Po wszystkim broń Boże nie wolno
odpalać PlayStation. Nope, trzeba leżeć na łyżeczkę, patrzeć w sufit
i celebrować.
Powszechnie wiadomo, że walentynki najlepiej obchodzić szerokim
łukiem, ale na dłuższą metę tak się nie da. Jak je przetrwać? Zapytałem o to
czytelniczki mojego bloga i okazało się, że temat nie jest aż tak
traumatyczny, jak to przedstawiłem we wstępie. Czytelniczki nie przywiązują
aż tak wielkiej wagi do pluszowych miśków, baloników i czekoladek, jak to
mówią w telewizji. Wręcz przeciwnie. Mają proste marzenia w stylu dobrze
zjeść i nie musieć potem sprzątać, z kolei rodzice nie pogardziliby, gdyby
ktoś na jeden dzień przejął dzieciaki i dał im pobyć sam. Film owszem, ale
najlepiej w domu. Gatunek nieważny, bo i tak rozchodzi się o to, żeby
w trakcie przejść do przytulasów. Dziewczyny stwierdziły, że nie razi ich
nawet, jak facet nie zdejmuje skarpet, bo ponoć lepsze czarne podkolanówki
niż zimne stopy. I w ogóle okazało się, że skarpety to mały pikuś przy
tendencji do zostawiania majtek na jednej nodze, coby później nie szukać.
Powiedziałem o tym kolegom i każdy reagował w stylu „Kurde, myślałem, że
tylko ja na to wpadłem”. Tak że jedzcie i nie zmywajcie, sprzedajcie komuś
dzieciaki, panowie, pozwólcie paniom zdecydować, jaki film obejrzycie
wieczorem: z Uniwersum DC czy Marvela, a później majtki sru na jedną
nogę i leżenie na łyżeczkę, jakby jutra miało nie być. Czy muszę dodawać, że
z walentynkami jak z tłustym czwartkiem? Nie chodzi o to, żeby zrywać się
od wielkiego dzwonu, tylko celebrować codziennie. Idźcie i siejcie miłość.
18
CIĘŻKIE ŻYCIE SINGLA
mówiliśmy sobie walentynki, tymczasem zaledwie dzień później

O świętują single. Yep, 15 lutego obchodzimy Międzynarodowy


Dzień Singla. O jego randze niech świadczy fakt, że nie ma z tego
tytułu wolnego. I to ma być święto? No dobra, żarty na bok,
czego single mogą się spodziewać z tej okazji? Mniej więcej tego, co
w walentynki, czyli niczego. Nikt nie da wam prezentu, nikt się nie przejmie
i nawet herbaty nie poda. Powiedzmy, że chciałbym przełamać ten impas
i złożyć wam życzenia, ale nie bardzo wiem, co można powiedzieć, żeby nie
pogorszyć sprawy – gratuluję samotności, jestem pewien, że to z własnego
wyboru? Tak serio, to jest wiele rzeczy, których wam zazdroszczę (Madzia, to
nieprawda, tak tylko mówię, żeby nie było im przykro). Możecie robić, co
chcecie i kiedy chcecie, na przykład zamówić frytki i zjeść całą porcję bez
dzielenia się, mimo że ona zarzekała się, że nie chce własnych. Chrapać bez
obaw, że w najlepszej fazie snu dostaniecie cios w grdykę, puścić cichacz bez
konieczności zagłuszania go fejkowym kaszlnięciem, chodzić
w rozciągniętych dresach i bez mejkapu, bo kotom i tak wszystko jedno.
Poza tym nie ma ryzyka, że połowica przypali wam twarz żelazkiem za
rzucenie skarpet w złym miejscu, a wasz luby zamknie was w komórce za
dotknięcie PlayStation bez pozwolenia.
Jest jednak pewien aspekt, którego zajebiście wam współczuję:
randkowanie. W życiu każdego singla, nawet tego z wyboru, przychodzi
etap, kiedy brudne naczynia zaczynają wysypywać się ze zlewu (chłopcy),
a w warzywniaku kończy się sezon na ogórek zielony, długi (dziewczyny).
Wtedy tak jakby wzrasta motywacja, żeby kogoś sobie znaleźć i podzielić się
niewygodnymi obowiązkami. Niestety w tym celu trzeba iść na randkę, co
zazwyczaj kończy się poznaniem jakiegoś psychola. Każdy ma jakiś fetysz,
każdy. Kwestia, jak głęboko drążycie. Na samą myśl, że miałbym wrócić do
randkowania, dostaję dreszczy. Musiałbym ubrać się jak człowiek, od zera
nauczyć zasad zachowania w miejscu publicznym, opowiedzieć, co robię
i udawać, że mam jakieś zainteresowania, a co najgorsze, wysłuchać tego
samego od drugiej strony (zabijcie mnie od razu). Z randkami jest ten
problem, że zamiast iść samemu, wysyłamy na nie sfotoszopowaną wersję
siebie. Mniej więcej tak Kaczyński wygrał prezydenturę – wystawił do
wyborów swojego avatara, a sam na czas kampanii schował się pod
kamieniem. Podobnie jest z randkami, zwłaszcza tymi z internetu, a tak się
składa, że po przekroczeniu pewnego wieku tylko na takie możecie
liczyć. Stąd już tylko jeden krok do katastrofy. Zresztą sami wiecie, jak to
działa. Zaczyna się od podrasowanych zdjęć profilowych, dalej jest: „No
hejka, co tam?”, po czym schodzą niesamowite opowieści o podróżach
autostopem przez Azję i nartach w Aspen, a później przychodzi czas
spotkania w realu i nagle szok, niedowierzanie i szukanie alibi do ucieczki,
bo okazuje się, że ten superprzystojny, elokwentny i dobrze rokujący
biznesmen z internetu, w rzeczywistości jest absolwentem Wyższej Szkoły
Bansu i Lansu, zatrudnionym w firmie „Szlachta nie pracuje”, nadal mieszka
z rodzicami, uwielbia pizzę hawajską i śmiał się na „Kac Wawa”. Dokładnie
tak to działa. Kolesie, którzy jarają się filmami ze Stevenem Seagalem, na
randce powiedzą, że najbardziej cenią trylogię „Ojca Chrzestnego”, z kolei
tlenione blondyny, które co sobotę wywijają odkrytymi pośladami w klubie
Viva przy hitach „Weekendu”, ściemnią, że najbardziej trafia do nich
„Coldplay”, a ich ulubiony moment dnia to wieczór, kiedy mogą się od
wszystkiego odciąć i oddać lekturze. Taaa, jasne. Jak to mawiał dr House:
„wszyscy kłamią”. Randkowiczom nie wolno zamulać przed telewizorem,
randkowicze muszą mieć pasje. Z pracy prosto na squasha, zumbę albo
paintballa. Zimą obowiązkowo snowboard w Livigno, a latem kite na Rodos.
Randkowicze nie mogą lubić kanapek z paprykarzem szczecińskim,
randkowicze jedzą sushi i zapijają Prosecco. Randkowicze notorycznie
muszą grać w rosyjską ruletkę przy płaceniu rachunku: dzielić nie dzielić?
Należy do tych, które potrzebują opieki? Czy może się obrazi, bo w swoim
mniemaniu jest kobietą niezależną? Randkowicze muszą ściemniać, że miło
było poznać i że na pewno oddzwonią. Randkowicze mają przewalone.
Współczuję. Oczywiście bywają wyjątki, ale zazwyczaj zanim trafi się na
księcia z bajki, wcześniej trzeba pocałować kilka żab. Przykładowo mam
kolegę, który zaliczył ekstremalnie długi etap randkowania przez internet
i z jego opowieści wynika, że co drugi dzień chodził napruty, bo w pewnym
momencie nie mógł już na trzeźwo zdzierżyć życiowych historii swoich
randek, z kolei przy własnej przysypiał, bo opowiadać po raz 30. to samo
potrafi ostro zmęczyć. Mówił, że wielokrotnie nadział się na minę: umawiał
się z dziunią, która miała superwymuskane zdjęcia na profilu,
a w rzeczywistości straszyła zrośniętą brwią tudzież owłosieniem jak
u kierowcy tira. W pewnym momencie skończyły mu się nowe lokale, przez
co zaczął wracać do starych, co kilka razy kończyło się sytuacją, kiedy on
siedział ze swoją randką przy jednym stoliku, a przy drugim Karyna, z którą
spotkał się tydzień wcześniej, z którą na do widzenia powiedzieli sobie: „Było
super, musimy koniecznie to powtórzyć”, a później kontakt się urywał. Po
prostu żadne z nich nie chciało się przyznać, że było beznadziejnie i do
końca próbowali być mili. Mówił jeszcze, że jak się już człowiek wkręci
w randki przez internet, to ciężko przestać, bo nawet jak jest fajnie, to gdzieś
z tyłu głowy czai się myśl, że na następnej może być jeszcze fajniej. I tak
w nieskończoność. No i na koniec fun fact: Randkowicz internetowy na
każdym spotkaniu mówi, że to jego pierwszy raz: „Normalnie takich rzeczy
nie robię, dla ciebie zrobiłem/am wyjątek”, a w domyśle „nie spierdol tego”.
Single, myślami jestem dziś z wami.
19
KRÓTKA HISTORIA O STEREOTYPACH
iedzę na zajęciach z angielskiego, wtem lektorka rzuca pytanie od

S czapy: „Po czym poznać Polaka w Anglii?”. Nikt nie wyczuwa


prawdziwej intencji, więc się zaczyna: „No jak po czym? Po
reklamówce z Biedry, po białej skarpecie i sandałach, po Kubocie,
wąsach, zasiłku, popylaniu z buta środkiem ścieżki rowerowej, używaniu
konstrukcji „No to how I can tejk, kurwa?” i „Fenkju from the montajn”. To
była pułapka. Babka pokręciła z pogardą głową, po czym z rozczarowaniem
w głosie powiedziała, że w zasadzie to chodziło jej o używanie formy „I will”
tam, gdzie powinien być „present continuous” lub „going to”, ale w sumie już
nieważne, nie było tematu. Morał: Możesz odstawić czerwone mięso, dawać
na WOŚP, być za przyjęciem uchodźców, segregować śmieci, ale w środku
i tak jesteś hejterem zatrutym stereotypami.
20
JAK NIE PANIKOWAĆ NA FEJSIE?
a jednym z blogów kulinarnych przeczytałem dzisiaj

N następujący wpis: „Hej, zrobiłam dla was perfekcyjny


wegański mus czekoladowy i wiecie co? Nie dostał żadnego
lajka, ani jednego!”. Dalej dziewczyna rozwodziła się jeszcze
nad tym, że brak lajków strasznie podcina skrzydła i że ludzie nawet nie
zdają sobie sprawy, ile pracy wymaga przygotowanie takiego przepisu.
„Najpierw intensywnie myśli się nad składnikami, co czasami wręcz nie daje
spać, następnie jest faza eksperymentowania z proporcjami, co przecież też
chwilę trwa, aż w końcu przechodzimy do etapu zdjęć, ich obróbki, napisania
tekstu oraz zajawienia gotowego przepisu na fejsie, Instagramie, Snapchacie
i Naszej Klasie. Łącznie kilka dni ciężkiej harówy i wszystko po to, żeby nie
dostać ani jednego lajka, wielkie dzięki!”. Wiem, że nie powinienem się
śmiać z tego blogerskiego dramatu, ale nic nie poradzę, że od zestawienia
w jednym zdaniu perfekcyjnego wegańskiego musu i braku lajków prawie
nakryłem się nogami. Na pocieszenie koleżanki po fachu mogę powiedzieć,
że też coś takiego przerabiałem, więc dobrze znam ten ból. To działa tak:
publikujesz jakiś rześki (w twoim mniemaniu) tekst, spodziewając się
pozytywnego feedbacku, a tu dupa blada, bo następuje tylko niezręczna
cisza. Mija 5, 10, 15 minut i wciąż nic. Po 20 minutach bezowocnego
odświeżania strony w końcu stwierdzasz, że nie potrzebujesz lajków –
„Jestem skałą, jestem ponad to” – i idziesz zająć myśli czymś innym, np.
scrabblami. Układasz jakieś słowo, wtem w tle rozchodzi się dźwięk
powiadomienia na fejsie. W głowie pojawia się myśl „Oho, zaczęło się!”.
Z miejsca wywracasz scrabble razem ze stołem i na złamanie karku lecisz do
kompa. Z bananem na pysiu patrzysz na podświetloną kulę ziemską,
zastanawiając się, czy to lajk, czy komentarz, po czym klikasz, a tam taaaaki
chuj, bo to tylko Magda Gessler robi transmisję na żywo i przesyła besoski.
W tym momencie dotarłeś do punktu, w którym zostały ci już tylko dwie
opcje:
Pogrążyć się – w tym celu piszesz dramatycznego posta, w którym
szantażujesz, że zamkniesz bloga i publika zapłacze się z tęsknoty. Wiem, że
taki scenariusz kusi, ale szczerze odradzam. Prawda jest taka, że wszyscy
mają to w dupie, poza tym i tak wiadomo, że nie usuniesz blogaska, a smród
będzie się ciągnął latami.

Opcja numer dwa to mój autorski pomysł i polega na tym, że pod


osłoną nocy usuwasz „olany” wpis i udajesz, że nie było tematu. Działa
zajebiście, polecam.
21
NIE NADAJĘ SIĘ NA BLOGERA
eoretycznie mam wszelkie zadatki na blogera: przeczytałem

T wszystkie poradniki z tej dziedziny, lubię lajki i gratisy, mama jest


polonistką, więc zdania wielokrotnie złożone nie powinny być mi
straszne, z kolei ojciec od zawsze interesował się nowymi
technologiami, dzięki czemu od dziecka byłem otoczony komputerami.
Czym w takich okolicznościach jest napisanie linijki kodu HTML? Cóż, to
nie do końca tak działa. Język polski do dzisiaj potrafi mnie nieźle
zaskoczyć, o czym niech świadczy fakt, że kiedyś popełniłem trzy błędy
w słowie „chomąto”, a to i tak nic wobec przecinków, przy których po prostu
zamykam oczy i wstawiam na chybił trafił. Równie mocno kuleję w kwestii
komputerów. Uznajmy, że moja wiedza kończy się na znajomości kombinacji
klawiszy „ctrl + C, ctrl +V”. Zrobienie cracka w grze to już za wysokie progi.
Wystarczy powiedzieć, że wolałem kupić konsolę, niż zmierzyć się z tym
problemem, więc możecie sobie wyobrazić, w jaką panikę wpadam na widok
Wordpressa. Tymczasem okazuje się, że elementarna znajomość gramatyki
i obsługi komputera to zaledwie mały procent umiejętności, jakie powinien
posiadać bloger. Otóż szanujący się bloger powinien znać się jeszcze na
marketingu i reklamie, w końcu teksty sponsorowane same się nie napiszą,
co nie? Ogarniać modę, trendy i popularne knajpy. Sorry, ale bez tego
influencerem nie zostaniesz. No i oczywiście musi mieć czarny pas
w robieniu samojebek, bo co to za bloger bez dziubków na Instagramie?
Niestety ja takich umiejętności nie posiadam, przez co moje zeszłoroczne
osiągnięcia blogerskie wyglądają następująco:
Pominięty w rankingu TOP30 blogów, tworzonego przez
samozwańczego króla blogosfery, czyli Kominka vel Jasona Hunta
Pominięty w zestawieniu ShareWeek, tworzonego przez księcia
blogosfery, czyli Andrzeja Tucholskiego
Pominięty w konkursie na Bloga Roku
Pominięty przy Blog Forum Gdańsk
Pominięty przy See Bloggers Gdynia
Pominięty w Blogowigilii

To, że o połowie tych eventów nie miałem pojęcia, a drugą szczerze


gardzę, nie ma najmniejszego znaczenia. Ewentualne zaproszenia i tak bym
odrzucił. Żart, gnałbym na złamanie karku, ale lubię sobie wmawiać, że jest
inaczej, bo wtedy łatwiej oswoić się z porażką. Do listy „sukcesów” dopisuję
jeszcze fakt, że pizzeria, którą promowałem na fanpejdżu (tak z czystej
sympatii), zbankrutowała oraz wydruk mojego artykułu w gazecie. Jarałem
się tym wydarzeniem jak hipsterzy nową płytą Taco Hemingwaya. Ba!
Zdążyłem wypucować wszystkim znajomym, po czym okazało się, że
wydrukowali tekst z błędami (ej, to, co im wysyłam po pijaku to jedno,
szanująca się gazeta powinna zarzucać korektę przed drukiem), przez co
doszło do kuriozalnej sytuacji, że podstępem musiałem zdobyć cały nakład
i całkiem przypadkowo wrzucić do niszczarki. Na szczęście tych wacików,
które kupiłem Madzi za honorarium, już nikt mi nie odbierze.
Podsumowując, rok 2016 był dla mnie megarozwojowy, bo przekroczyłem
barierę dźwięku i ze średniej 8 lajków pod wpisem wskoczyłem na poziom
11, a czytelników nie liczę już w dziesiątkach... czasami przekraczam
dwudziestkę. Długo zastanawiałem się, jak mógłbym odwrócić tę tendencję,
niestety im bardziej kombinuję, tym bardziej mi wychodzi, że totalnie nie
nadaję się na blogera.
Nie mogę być blogerem fitnessowym, bo z diet uznaję tylko dietę
poselską, ewentualnie dietę Kwaśniewskiego. Aleksandra Kwaśniewskiego.
Poza tym bloger fitnessowy powinien chodzić na siłkę i mieć mięśnie.
Mięśnie owszem, mam, z tym że chwilowo przykryte są kołderką tłuszczu,
z kolei w temacie uczęszczania na treningi mam identyczne stanowisko jak
Szymon Wydra w jednej ze swoich piosenek: „Na siłkę nie chodzę, bo jest mi
nie pod drodze”. Dodatkowo wypadałoby, żebym pił odżywki białkowe,
czego, nie będę ukrywał, trochę się obawiam. Legenda głosi, że schodzą po
nich takie wiatry, że tatrzański halny może się schować. Moja kamienica to
przedwojenne budownictwo, nieprzystosowane do walki z żywiołami, więc
mogłaby nie wytrzymać. Wolę nie ryzykować.
Nie mogę być blogerem od oszczędzania pieniędzy, bo tych akurat
odczuwam wieczny deficyt. Jak to się mówi, całe życie na kredycie. A nawet
jeśli mam jakiś luźny szmal, to w pięć minut przepuszczam go na maskę
konia na Aliexpress, ewentualnie kupuję drona, którego rozbijam jeszcze
przed spłaceniem ostatniej raty (historia oparta na faktach).
Nie mogę być blogerem modowym, bo jestem za gruby, żeby zmieścić
się w rurki, za brzydki, żeby ktoś chciał mnie śledzić na Instagramie i zbyt
biedny, żeby pozwolić sobie na kolekcję od projektanta. W zasadzie
o ekskluzywne marki otarłem się tylko raz w Tajlandii, o czym niedawno
przypomniała mi mama. Pewnego dnia do mnie zadzwoniła i ani „dzień
dobry”, ani pytania, czy przymieram głodem, tylko od razu z grubej rurki:
Mama: Czy możesz załatwić mi nową Pradę?
Ja: Halo, mama? Chyba jakieś zakłócenia na linii, bo zrozumiałem tylko
„Pradę”.
Mama: No tak, bo stara mi się spruła.
Ja: Ale co Prady ci się spruło?
Mama: Portmonetka. Na brzegach się spruła.
Ja: Mamo, mogę ci załatwić nową, ale czy to koniecznie musi być Prada?
Wiesz, mnie to nawet na gacie z Reserved za bardzo nie stać, a co dopiero
Prada! W ogóle skąd masz portfel Prady?
Mama: No przywiozłeś mi dwa lata temu ze swojej wycieczki do Azji.
Ja: Aaaa… to wiele wyjaśnia. Wkrótce znowu tam lecę, więc dostaniesz
porftel Prady i nawet torebkę Dolce & Gabbana dorzucę.

Nie mogę być blogerem kulinarnym, bo nie wiem, co to spirulina


i otręby, a jak dostaję gluten, to zamiast panikować, proszę o dokładkę. Poza
tym wstydzę się fotografować żarcie w knajpach, bo jednak rozstawić blendy
i oświetlenie to nie jest znowu takie hop siup, a sam gotować nie potrafię.
Jedyne danie, które opanowałem do perfekcji, to spaghetti à la „3 x pół kilo”,
czyli pół kilo makaronu, pół kilo mięcha i pół kilo sera, a całość hojnie
polana sosem ze słoika. Smakuje obłędnie, ale słabo prezentuje się na
zdjęciach. Co prawda za czasów studenckich nawet trochę
eksperymentowałem, ale bez większych sukcesów. Kiedyś dostaliśmy
z bratem książki kulinarne na Gwiazdkę. Ja „Makaron na 100 sposobów”,
brat „Ziemniaki na 100 sposobów”. Całe kieszonkowe puszczaliśmy na piwo
i papierosy, więc cięliśmy koszty na żarciu. Raz był już taki dramat, że przez
tydzień żyliśmy na kostkach rosołowych, wtem z głodu zacząłem przeglądać
moją książkę, a tam przepis na makaron z serkiem topionym. Całość
opisana tak plastycznym językiem, że z miejsca zapragnąłem osobiście
spróbować tego rarytasu, który w dodatku okazał się być w zasięgu mojej
kieszeni: makaron 1 zł, serek topiony 1,20 zł, no żyć nie umierać. Szybciutko
pobiegłem do sklepu, kupiłem co trzeba i już po kilku minutach miałem
odtworzone danie z książki. Powiedzieć, że było paskudne, to nie powiedzieć
nic. Brachol nawet nie próbował, po samym zapachu kazał wypieprzyć do
śmieci. I mniej więcej w taki sposób nie zostałem polskim Gordonem
Ramseyem.
Nie mogę być blogerem lifestylowym, bo to wymaga mówienia ludziom
„jak żyć”, a z tym akurat średnio sobie radzę. Poza tym mam alergię na
lifestylowe pierdu pierdu. Weźmy dla przykładu pierwszy z brzegu wpis od
popularnej blogerki: „7 sposobów na udany poranek”. Serio? Nie szkoda
czasu na taki bullshit? Zajrzyjmy jednak do środka:
1. Przed snem zrób sobie kąpiel z bąbelkami, to pozwoli się zrelaksować.
2. Zanim się położysz, przygotuj drugie śniadanie do pracy/szkoły,
oszczędzisz czas rano.
3. Połóż się spać o 22.00. Wypocznij.
4. Przed zaśnięciem pomyśl o czymś przyjemnym. Nastrój się.
5. Ustaw na alarm łagodną muzykę. Oszczędzisz sobie szoku.
6. Wstań 10 minut wcześniej. Twoja chwila oddechu przed ciężkim
dniem.
7. Po przebudzeniu wypij szklankę wody z cytryną. Niech organizm się
nawodni.

Kto to pisał? Szafiarka na glutenowym haju? Po pierwsze życie jest za


krótkie, żeby kłaść się o 22.00, po drugie, jeśli tak dalej pójdzie, to zaraz
będziemy ludziom tłumaczyć, jak wiązać sznurowadła, bo w końcu
to rocket science, a po trzecie, bitch, please! Powiem wam, jak wygląda
poranek prawdziwego blogera:

1. Obiecujesz sobie, że położysz się max o północy, po czym do gry


wchodzi Netflix i PlayStation.
2. Idziesz do wyra o 2.30 i to tylko z (resztek) rozsądku.
3. Kładziesz się, myślisz „luzik, mam jeszcze cztery godziny snu, więc nie
jest tak najgorzej”, po czym próbujesz zasnąć, ale nie możesz, bo twój mózg
uznaje, że to idealny moment, aby zacząć hurtowo podrzucać zajebiste
pomysły: startup, apka na smartfona, nokautująca riposta do rozmowy
sprzed dwóch dni, tego typu akcje. Gdzieś pomiędzy kołacze się jeszcze
myśl o siku. Zastanawiasz się, czy wstać, czy przetrzymasz do rana?
Wstajesz. Wracając, bierzesz łyczka coli i robi ci się niesmak w pysiu, bo
zaszła reakcja coli z pastą do zębów.
4. 3:40 na zegarze, ale jakimś cudem w końcu odpływasz.
5. Ignorujesz trzy budziki i pięć drzemek. Budzisz się dopiero, kiedy luba
dźga cię palcem w boczek tak głęboko, że dotyka śledziony. Niczym rażony
paralizatorem zrywasz się do pozycji siedzącej.
6. Uspokajasz oddech, drapiesz się po mosznie, próbujesz ogarnąć, gdzie
jesteś, co się stało i jaki mamy dzień tygodnia.
7. Zbierasz w sobie całą energię wszechświata i powłócząc nogami,
przenosisz do łazienki. Zgodnie ze starą prawdą ludową: „Kto rano wstaje,
ten leje jak z cebra”, sikasz przez dwie minuty, następnie ścierasz mocz ze
ścian i szafek (poranny drąg), aż wreszcie przechodzisz do poważniejszych
tematów, czyli podmycia pachy, szczoty i zębów. Podczas tej ostatniej
czynności patrzysz w swoje lustrzane odbicie i odliczasz, który to już dzień
twojego życia, kiedy wstajesz do roboty, bo potrzebujesz pieniędzy, a nie
z pasji.
8. Wychodzisz z psem, spotykasz sąsiada, który wyszedł w tym samym
celu. Odbywacie niezręczny small talk. Dwie minuty później ciągniesz psa
z powrotem na chatę, wyciągasz przypadkową rzecz z lodówki
i zapierniczasz na przystanek, wkurwiony, że zaspałeś i dwójkę przyjdzie ci
robić w robocie (najgorzej). Dalej to już tylko
korki, ZTM i przytulasy z obcymi ludźmi, którzy w przeciwieństwie do ciebie
uznali, że jak się dzisiaj nie podmyją, to przecież świat się nie przestanie
nagle kręcić. Na koniec przyjmujesz zjebę od szefa za kolejne w tym
tygodniu spóźnienie, ale jest ci z tego powodu tak bardzo wszystko jedno, że
odpuszczasz nawet klasyczną ściemę: „To nie moja wina, wypadek był na
Jerozolimskich”. Następnie przez kilka godzin zawijasz w te
sreberka, hejtując w myślach cały świat, aż w końcu wracasz na chatę i masz
to swoje wymarzone pięć minut, żeby rozsiąść się jak król na sofce i… a nie,
jednak nie masz, bo nie wiadomo skąd zrobiła się już 22.00, czyli czas, kiedy
powinieneś pójść spać według lajfstajlowych blogerek. Spadajcie na drzewo
ze swoimi radami za dychę.

Jeśli do tego wszystkiego doliczymy moją niewyparzoną mordkę,


upośledzenie w kwestii autopromocji i aspołeczność, śmiało możemy uznać,
że raczej nie czeka mnie blogerska świetlana przyszłość. Z drugiej strony,
gorzej już nie będzie.
CZĘŚĆ 2
ŚWINIA NA CZERWONYM DYWANIE
1
CIĘŻKIE ŻYCIE UPADŁEJ GWIAZDY
rzyznaję bez bicia, że w sobotnie poranki lubię zawiesić się na „Dzień

P Dobry TVN”. Taka lajtowa strawa dla umysłu, kiedy z ciała


wyparowują resztki alkoholu i jeszcze nie wszystkie synapsy pracują
na 100%. W programie najbardziej fascynuje mnie cykl
„Mikrowyprawy”. Polega on na tym, że pan podróżnik w każdym odcinku
zabiera jakąś podupadłą polską gwiazdę na superwyprawę. Clue jest takie,
że gwiazda przeżywa przygodę życia, a widzowie mają szansę zobaczyć jej
prawdziwą twarz, czyli jak się zachowuje w ekstremalnych warunkach. Jezu,
jakie to jest dobre, dobre dla widza, który lubi drzeć łacha z naszych
pseudocelebrytów, ale dla samych gwiazd raczej supertraumatyczne. O ile
rozumiem motywację pana podróżnika, to żal patrzeć na cyrk, jaki muszą
odstawić nasi celebryci, żeby przytulić te kilka złotych jałmużny od TVN-u.
Weźmy na ten przykład Katarzynę Figurę, która wystąpiła w pierwszym
odcinku. Chyba wszyscy pamiętamy jej lata świetności, kiedy grała w bardzo
dobrych filmach, np. „Kingsajz”, „Pociąg do Hollywood”, czy choćby wybitny,
3-minutowy występ w „Prêt-à-Porter”, po którym zagraniczni producenci
zaczęli pytać: „Kim jest ta blond piękność obdarzona niesamowitym
talentem, a nawet dwoma? Chcemy ją na czerwonych dywanach w Los
Angeles”. Figura miała u stóp cały świat, brylowała na okładkach
prestiżowych magazynów i reklamowała luksusowe marki. Co się stało, że
w pewnym momencie jej kariera przesiadła się z pociągu do Hollywood do
pociągu do Koluszek? Czy pani Katarzyna ma jakiegoś speca od PR? Jeśli
tak, to powinna go zwolnić, a nawet jak to swego czasu powiedział Wojciech
Kowalczyk (znany piłkarz) o Macieju Skorży (znany trener): „Jego trzeba
wypierdolić dyscyplinarnie” i sądzić o odszkodowanie za straty moralne: jak
nie akcja z biciem przez męża i płacze w programie Tomasza Lisa, to
maraton po wszystkich szmatławcach i smutne sesje okładkowe z dziećmi,
a teraz wyprawa z jakimś podejrzanym typem w góry, gdzie musiała
wykopać dziurę w śniegu (w programie powiedzieli, że to igloo) i spędzić
w niej noc, udając, że to fajna zabawa. Patrzenie na ten upadek sprawiało ból.
Ciekawe, jaką pani Katarzyna miała minę, kiedy po obejrzeniu własnego
występu przełączyła na TVN Style, a tam program z jej koleżanką po fachu,
Anną Dereszowską, która jeździ po najbardziej wypasionych hotelach świata
i byczy się na Bora Bora.
W drugim odcinku „Mikrowypraw” pan prowadzący wziął na warsztat
Tymona Tymańskiego i kazał mu się wykąpać w Bałtyku... w styczniu. No,
atrakcja w chuj, że tak powiem. Z kolei w ostatnim epizodzie, jaki widziałem,
gościem była niejaka Jula. Podobno gwiazda młodego pokolenia, której
piosenki podobno podbijają internet. Nie wiem, nie znam się i jest mi z tego
powodu wszystko jedno. W każdym razie Jula została zabrana na wycieczkę
do kopalni. Wszystko ładnie pięknie, przeżywamy z Julą ekstremalne
przygody: zjazd windą pod ziemię, pływanie tratwą po podziemnej rzece,
piłowanie drzewa w kopalni (WTF? Kto to wymyślił? Minister Szyszko?), po
czym nagle Jula wyjeżdża z tekstem: „O ja cię, Łukasz, ale tu jest
superakustyka”, ni stąd, ni zowąd wyciąga gitarę (bo przecież każdy zabiera
gitarę do kopalni) i zaczyna śpiewać swój ostatni hit. Grubiej poszedł Polsat,
który wyciągnął z celebryckiego czyśćca: Mikołaja Krawczyka, Sylwię
Juszczak, Michała Kwiatkowskiego, Ulę Dębską, Leszka Stanka, Ewę Pacułę
(kojarzycie wszystkich, co nie?) i zaangażował do programu „Celebrity
Salon”. O co w nim chodzi? – zapytacie. Otóż wyżej wymienione gwiazdy
zostają zatrudnione w salonie kosmetycznym, gdzie depilują klientów
woskiem, serwują im opalanie natryskowe, malują paznokcie i tego typu
tematy, a w międzyczasie opowiadają ckliwe historie: Stanek o biednych
pieskach, Kwiatkowski o ciężkim życiu homoseksualisty, a Krawczyk o tym,
jak uroda przeszkadza w karierze, bo „ludzie szufladkują”. Na Ipli można
obejrzeć sześć odcinków tego „wybitnego” show, polecam wszystkim
masochistom. Puenta jest taka, że przez długi czas wydawało mi się, że
ciężko jest być „upadłym” blogerem bez lajków, dopiero teraz wiem, że
prawdziwy dramat to być „upadłym” celebrytą bez fejmu.
2
JAK PRZEGRAĆ KARIERĘ?
odoba mi się kierunek, w jakim rozwija się kariera Macieja Zienia.

P Kiedyś uznawany za jednego z najbardziej obiecujących polskich


projektantów młodego pokolenia, ulubieniec celebrytek i byłej
prezydentowej, typowany przez branżę na przyszłą gwiazdę paryskich
tygodni mody. Maraton sukcesów trwał nieprzerwanie do połowy 2015 roku,
kiedy to Maciek z niewyjaśnionych przyczyn postanawia „pożegnać się” ze
wspólnikami i uciec z chłopakiem do Brazylii, a co za tym idzie, z dnia na
dzień stać się persona non grata światka modowego. Przez kilka miesięcy
nie dawał żadnego znaku życia, co sprawiło, że kolejne magazyny
lajfstajlowe postawiły na nim grubą krechę, Małgosia Kożuchowska usunęła
ze znajomych na fejsie, a Łukasz Jemioł z otwartymi rękami przejął
porzucone klientki. Można powiedzieć, że chłopak został przez branżę
„pochowany” jeszcze za życia. Jak się okazuje, przedwcześnie. Właśnie
wraca i to w wielkim stylu, bo z ekskluzywną kolekcją. Przynajmniej tyle
dowiecie się z nagłówków na różnych portalach internetowych. Wystarczy
jednak kliknąć „czytaj dalej”, a dowiecie się jeszcze, że ta ekskluzywna
kolekcja to tekstylia łazienkowe w postaci ręczniczków, szlafroczków, kapci
i dywaników pod kibelek, a całość zaprojektowana na wyłączność dla
Biedronki. Czujecie ten splendor? Te zawistne spojrzenia Karla Lagerfelda
i Ralpha Laurena? Kiedyś ubierał Kręglicką, Torbicką, Steczkowską
i Cichopkową, a teraz jego nazwiskiem będzie mógł się podetrzeć byle
Janusz. Przypierdolenie Titanica w górę lodową przy przypierdoleniu
kariery Macieja Zienia w dno to zaledwie drobna stłuczka. Strasznie smutna
historia, ale co by nie mówić, to jego dywanik sobie kupię. Raz zasiedziałem
się na tronie podczas gierki w „Angry Ptaki” (wiadomo, jak czas ucieka przy
dobrej zabawie) i tak mi nogi ścierpły od zimnych płytek, że już wstać nie
dałem rady, musiałem wypełzać. Jednak dywanik to dobra rzecz, a od
projektanta to już w ogóle. Mam nadzieję, że dorzuci do niego jeszcze
przykrycie na klapę i limitowaną kolekcję bereł, bo lubię mieć pasujące do
siebie komplety.
3
JAK ROZMIENIĆ LEGENDĘ NA DROBNE?
kwietniu 2017 we wszystkich mediach hitem była plotka, że Tomasz

W Adamek wraca do boksu. Chciałem osobiście sprawdzić u źródła, czy


to prawda, niestety jestem zbyt leniwy, więc napiszę po prostu, jak
wyobrażam sobie przebieg takiej rozmowy:
PigOut: Panie Tomaszu, prasa donosi, że planuje pan powrót na ring,
czy to prawda?
T.A.: Owszem.
P.: Serio? Przecież kończył pan karierę już trzy razy, a po ostatnim
wpierdolu, kiedy pana nos wyglądał jak pomidor zrzucony z ostatniego
piętra Pałacu Kultury, wręcz zarzekał się pan, że to już definitywny koniec.
T.A.: Ehh, młody byłem i głupi.
P.: A no właśnie, teraz jest pan stary jak węgiel i pomarszczony niczym
psy rasy shar pei. Skąd pomysł na kolejny powrót do boksu?
T.A.: Jak dzwoni do pana Mateusz Borek i proponuje walkę o najbardziej
prestiżowy pas świata, czyli pas Polsatu, to się pan nie zastanawiasz, tylko
pytasz, gdzie i kiedy masz się stawić.
P.: No powiedziałbym, że dyskusyjna motywacja. W końcu 41 wiosen na
karku to już nie przelewki.
T.A.: Oj tam, oj tam, forma jak ta lala. Od kilku dni jestem w cyklu
treningowym i już widać efekty, np. wczoraj udało mi się dotrzeć na salę
gimnastyczną bez balkonika.
P.: Gratuluję. Kto będzie pana przeciwnikiem w ringu?
T.A.: Demencja, ryzyko zawału i poczucie żenady, a jeśli chodzi
o boksera, to jeszcze nie ustalono. Rozmowy trwają.
P.: A jak na propozycję walki zareagowała pańska żona?
T.A.: Ucieszyła się, że w końcu ruszę cztery litery sprzed telewizora.
Twierdzi, że od ostatniego łomotu strasznie skapciałem i poza zamulaniem
na „Dlaczego ja?” nie robię niczego pożytecznego. To teraz zobaczy, że jak
trzeba, to kapeć nadal potrafi przylutować w ryj.
P.: Nie boi się o pana zdrowie?
T.A.: Wychodzimy z założenia, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.
P.: Akurat w tym przypadku warto wziąć ten pierwszy scenariusz pod
uwagę.
T.A.: E tam, YOLO i do przodu. Dobra, lecę, bo mam dzisiaj kontrolę
zastawki serca. Nara.
PS Ta rozmowa mogła odbyć się naprawdę, ale nie odbyła.
Podobieństwo do prawdziwych osób i sytuacji całkiem przypadkowe.
4
NAJTAŃSZA DAMA
a każdym razem, kiedy w Pałacu Prezydenckim następuje zmiana

Z warty, przez media przetacza się gorąca dyskusja pt.: „Czy pierwsza
dama powinna dostawać pensję?”. Kwestia na tyle skomplikowana,
że do dzisiaj nie ma na nią jednoznacznej odpowiedzi, chociaż już
niejedna tęga głowa próbowała to rozkminić. Jak to zwykle w życiu bywa, ile
osób, tyle opinii. Jedni krzyczą: „Nie dawać!”, bo niby jak to ma wyglądać?
Nie dość, że każda jej zachcianka jest spełniana na skinienie, to jeszcze
mamy jej gotówkę wypłacać? Za co? Za to, że bywa na bankietach i spija
herbatkę z możnymi tego świata? Taki wał! Inni z kolei twierdzą, że bycie
pierwszą damą to regularna praca, a za pracę się płaci, więc pensja się
należy, po czym zmieniają zdanie, bo wybory wygrywa kandydat PiS-u.
Pozwólcie, że podzielę się z wami moją opinią na ten temat. Otóż ostatnio
poczytałem sobie to i owo, i okazało się, że posada pierwszej damy jest
równie atrakcyjna, co staż w korpo, czyli zasuwasz jak mały samochodzik,
a w zamian dostajesz wielkie nic, zwane przez niektórych splendorem
i wpisem do CV. Serio uważacie, że chce jej się bywać na „świątecznych
kiermaszach Stowarzyszenia Współmałżonków Szefów Misji
Dyplomatycznych”? Ja umarłem z nudów od samej nazwy, a ona naprawdę
musi tam jechać i udawać, że się dobrze bawi. Też mi wielki splendor.
Różnica między stażem w korpo a byciem „prezydentową” jest taka, że
z korpo w każdej chwili można się wymiksować i rozejrzeć za robotą, w której
naprawdę płacą. Tymczasem pierwsza dama ma odgórny zakaz
podejmowania jakiejkolwiek pracy zarobkowej przez całą kadencję męża, co
może prowadzić do wielu absurdów. Wyobraźmy sobie sytuację, w której
pierwsza dama dostojnie kroczy przez parking pod Tesco, odwalona w taki
prima sort żakiet, że wygląda jak chodzący milion dolarów, a przynajmniej
500+, przed nią wózek wypchany po brzegi rarytasami, wtem na jej drodze
wyrasta drobny pijaczek:
– Hej, kierowniczko, poratuj piątakiem.
– Przykro mi, ale nie mam, jestem zwykłą prezydentową.
– Taa… jasne, prezydentowa i nie ma?! No nie bądź taka, daj chociaż
wózek odprowadzić.
– Niestety w środku jest żeton.
– Nie, to nie, żyło! – i w tym momencie schodzi rzut puszką z resztką
niedopitego Żubra, który ląduje na świeżo zakręconej trwałej pierwszej
damy.
A co, jeśli dojdzie do sprzeczki między parą prezydencką i Andrzej
z braku argumentów zacznie szantażować Agatę odcięciem kieszonkowego,
jeśli ta nie przestanie stroić fochów? Niby najbardziej wpływowa kobieta
w kraju, a w praktyce jej wpływy kończą się przy automacie z przekąskami.
Sorry, ale na piękne oczy jeszcze nikt Snickersa z maszyny nie wyciągnął.
Teraz już wiecie, dlaczego ja bym jej tę pensję jednak dał. Ale nie 12 tysięcy,
jak chcą co niektórzy, a tyle, żeby starczyło na puszkę coli w Żabce, kebsa
w razie nagłego ataku gastro, publiczną toaletę, bo z kebabem jak
z przeszczepem, nigdy nie wiadomo, czy się przyjmie, no i kilka złotych extra
na jakąś większą zachciankę raz na kwartał, w końcu prezydentowa też
człowiek i w „Wiedźmina” ma prawo popykać. Powiedzmy, że max 1200
złotych miesięcznie. I niedożywotnio. Nie widzę powodu, dla którego nie
miałaby pójść do prawdziwej pracy, kiedy wyborcy już wywiozą ją i jej męża
na taczkach gnoju. Kończy się kontrakt, to i kurek z hajsem zakręcamy. To
nic osobistego, tak po prostu działa rynek. Dorzuciłbym jeszcze świadczenie
emerytalne, bo szczerze mówiąc, obecny stan to trochę kurewstwo. Babeczka
ani nie zarabia, ani nie ma odprowadzanych składek, co oznacza, że jeśli
prezydentura Andrzeja przedłuży się na drugą kadencję, pierwsza dama
będzie miała 10-letnią dziurę nie tylko w życiorysie, ale i finansach. „Zaraz,
zaraz, przecież jej mąż godnie zarabia”, powiecie. Niby tak, ale co jeśli
pewnego dnia Andrzej kopnie ją w tyłek i da dyla z młodszą, tak jak zrobił to
Sarcozy, albo starszą jak Macron? Nie będzie jej stać nawet na adwokata,
więc o połowie majątku może zapomnieć, a przez ostatnie 5–10 lat nie miała
z czego odłożyć. Serio, warto to uregulować, bo już teraz przegrywamy walkę
ze smogiem i ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to kolejna osoba, która
z biedy zacznie palić w piecu śmieciami. Pensji dla pierwszej damy mówię
stanowcze „chyba tak!”.
5
PRZEGRAŁEM ŻYCIE, CZYLI WRAŻENIA PO
SPĘDZENIU SYLWESTRA PRZED
TELEWIZOREM
Inspiracją do napisania tego tekstu były koncerty sylwestrowe relacjonowane
przez TVP, Polsat i TVN 31.12.2016 r. Jestem takim nolifem, że obejrzałem je
wszystkie.

ak tam po sylwku? U mnie kac gigant. Z tym że nie po nadmiernej

J alkoholizacji, a przez imprezy zaserwowane przez Dwójkę, Polsat


i TVN. Zabawa była na tyle przednia, że w pewnym momencie
w głowie urodziła mi się myśl: „A gdyby tak odkręcić wszystkie kurki
z gazem i zatkać ręcznikami szpary w drzwiach?”. Serio, takie złooo, że nawet
nie wiem, od czego zacząć. Muzycznie był to wielki festiwal odkopywania
trupów. Jedno kichnięcie i Dr Alban niechybnie rozsypałby się na kawałki.
W Boney M. tyle życia, że osobiście zamiast statywu na mikrofon dałbym jej
wieszak na kroplówkę, z kolei Izabela Trojanowska wyglądała, jakby tylko
cud mógł ją uratować przed zwianiem peruki... i cud nastąpił. Zagadką
pozostaje, czy w Katowicach wystąpiła Beata Kozidrak, czy matka Stifllera?
Jednak to i tak nic przy pokazie najbardziej żenującej konferansjerki ever.
Już sam nie wiem, która para prowadzących wysuszyła najbardziej. Na
początku myślałem, że nikt nie przebije Bożenki z „Klanu” i czarnulki
z „Rodziny zastępczej”, ostatecznie udało się to Halince Młynkowej
wspieranej przez sztywnego jak kij od mopa Staszka Karpiel-Kajzerkę,
jednak tytuł „tragedii wieczoru” ostatecznie wygrał dzieciak z Rodzinki.pl
i prezenter Radia Zet, którzy niemiłosiernie męczyli bułę na bekstejdżu
w TVP2 („Dajcie 70 tysięcy lajków, a Adaśko przebierze się za starą góralkę
i zaśpiewa”. Bosssz… taaaaaakiej migreny dostałem). Do tego dochodzi
„subtelny” prodakt plejsment. Kabanosy na TVN, „Zbyszko 3 cytryny” na
TVP2 i creme de la creme w wykonaniu Polsatu, czyli konkurs dla
publiczności, w którym do wygrania był bon na dostawę gazu Tauron wraz
z opieką serwisanta. Nawet loty z Radomia cieszą się większym
zainteresowaniem niż ta nagroda. To wszystko pięknie uzupełniały paski
z życzeniami od widzów: „Rodzina Pawlaków pozdrawia rodzinę Karguli
z Koziej Wólki”, czyli Polska na 100%. Kropką nad „i” były żenujące próby
rozgrzania publiczności przez artystów: „Jak się bawicie?” – cisza, „Zróbcie
hałas” – cisza, „Wszystkie ręce w górę” – olewka. W zasadzie tylko Zenek
Martyniuk wyszedł zwycięsko z tej nierównej walki, ale to akurat oczywiste,
bo jeszcze się taki nie urodził, co by nie tupnął nóżką przy „Oczach
zielonych”.
Tytuł najbardziej zblazowanej publiczności jednogłośnie zdobywa
Warszawa, która zachowywała się, jakby brała udział w Manekin Challenge,
ale w sumie ich rozumiem. Niby co mieli zrobić w sytuacji, kiedy na scenę
wbił Antek Smykiewicz i kazał im śpiewać refren? Gościu, kim jesteś
i z jakiej planety przyleciałeś? Stolicę rozświetlił dopiero Piasek... swoimi
zębami. Jebaniutki, wyglądał, jakby zrobił sobie protezę z drażetek gum
Orbit. Blask taki, że bez Ray-Banów nie podchodź (poszukajcie zdjęcia na
googlu, jeśli nie wierzycie). Cytując Borata: „Zdecydowanie best sylwek
ever… NOT!”.
CZĘŚĆ 3
ŚWINIA WE WŁASNYM KORYTKU
1
MÓJ PIERWSZY RAZ Z INTERNETEM
iedawno obchodziliśmy 25. rocznicę pierwszego logowania

N do internetu na terenie Polski. Rozdziewiczył nas Grzegorz


Polok, który w marcu 1990 roku bez pozwolenia skorzystał
z komputera należącego do krakowskiego Instytutu Fizyki
Jądrowej i wysłał do szwajcarskiej organizacji CERN maila o treści „What’s
up bitches? ” (no dobra, tego nie wiem, ale ja bym pewnie tak napisał).
Połączenie trwało spektakularne 60 sekund, po czym epicko się zesrało,
więc nie do końca było pewne, czy wiadomość dotarła do odbiorcy. Sprawa
wyjaśniła się dopiero następnego dnia, kiedy pan Grzegorz ponownie się
zalogował i znalazł na skrzynce odpowiedź od CERN-u: „Yo, slut, who are
you calling a bitch?”. Powyższa historia przypomniała mi o moich
początkach z internetem. Ojciec oporowo jarał się technologią, więc w domu
zawsze byliśmy na bieżąco z nowinkami. Co prawda, kiedy pan Grzegorz
słał pierwszego maila, padre był jeszcze totalnym fanatykiem radiostacji
i wraz z sąsiadem całymi dniami przesiadywał w piwnicy, lutując jakieś
płytki, procesorki, bateryjki i cewki anten. W końcu udało im się zbudować
amatorskie CB Radio i od tego momentu cały wolny czas poświęcali na
skanowanie eteru i słuchanie szumów, oczekując, że może ktoś się odezwie.
Coś jak Jodie Foster w filmie „Kontakt”. Pasji tej niestety nie rozumiała moja
mama i dzień w dzień kręciła dym, podejrzewając, że ojciec urządza sobie
w piwnicy kilkugodzinne maratony sex czatów z jakimiś lafiryndami.
Staruszek w pewnym momencie miał dość notorycznego suszenia głowy
i dla świętego spokoju porzucił ukochaną radiostację. Przez kilka dni toczył
ciężkie boje z syndromem odstawiennym. Kręcił się nerwowo wte i wewte, aż
w końcu nie wytrzymał psychicznie i poleciał do sklepu po modem. Po
powrocie podłączył, co trzeba i przeprowadził pierwsze w historii naszej
rodziny logowanie do internetu. Przez telefon, z wybieraniem tonowym,
gimby nie pamiętajo. Trwało to wieczność, ale ostatecznie się udało.
Naszym oczom ukazała się wyszukiwarka AltaVista, a następnie złapaliśmy
zawieszkę, bo nikt nie wiedział, co robić dalej. Nie było jeszcze Kwejka,
Pudelka, fejsbuka i PigOuta, więc mówię do ojca, że potrzebuję zdjęcie kota
do szkoły, a mając internet, nie będę przecież wycinał ich z gazet jak jakiś
plebs. „Superpomysł” – odrzekł staruszek, po czym wpisał w okno
przeglądarki „kot”. Wyszukiwarka zaczęła mielić zapytanie i zaledwie po
kilku minutach wypluła komunikat: „Sorry, nothing found”. Wzięliśmy to na
miękko i podjęliśmy kolejną próbę, wpisując „cat”. Coś tam wyskoczyło, ale
bez szału, więc padre zrobił podejście numer trzy, wklepując „pussy”. No i to
był już koniec mojej przygody z netem tamtego dnia. Za dużo nie zdążyłem
zobaczyć, ale doskonale pamiętam, jak ojciec heroicznie rzucił się na
monitor, żeby zasłonić go ciałem, a nie mogąc w panice namierzyć
przycisku power, zaczął wyrywać przypadkowe kable z komputera. Mama
przez kilka dni bardzo chwaliła internet, twierdząc, że przynajmniej ma ojca
na oku, a ten czasami nawet odpowie na zadane pytanie, więc znowu czuje
się jak mężatka. Niestety po tygodniu, kiedy kolejny raz próbowała
zadzwonić do babci, ale nie mogła, bo po podniesieniu słuchawki odzywały
się podejrzane dźwięki modemu, coś w niej pękło i kazała ojcu spadać do
piwnicy bawić się radiostacją. Szalone lata dziewięćdziesiąte. Swoją drogą,
spodziewałem się, że twórcom internetu przyświecała jakaś większa idea,
tymczasem okazuje się, że od początku chodziło o porno.
2
NAJSŁODSZA KIMKA EVER
awno dawno temu, jakoś w okolicach 1992 roku, parentsi poszli na

D bal sylwestrowy, pozostawiając mnie i starszego brata samych na


chacie. Supersprawa, bo oznaczało to brak kontroli rodzicielskiej na
telewizor, a do tego do dyspozycji mieliśmy wypełnioną po brzegi
lodówkę, czyli party hard. Budzę się następnego dnia, patrzę, a na
nadgarstkach mam odciśnięte wielkie dłonie. „Dziwne” pomyślałem, ale
whatever, na cholerę drążyć temat? Wstaję, idę na poranny standardzik, ale
po drodze trafiam na coś nietypowego, na wyważone drzwi wejściowe.
Odruchowo zarzuciłem do staruszków cytat z Tedego: „To chyba jeden
z eleganckich bali był” hehe. Spojrzenie, które dostałem w odpowiedzi,
mówiło więcej niż tysiąc słów. „Milczenie owiec” może się schować. Okazało
się, że w nocy wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze mi i bratu wypadła
najsłodsza kimka ever, a po drugie zostawiliśmy klucz w drzwiach,
uniemożliwiając tym samym otwarcie ich od zewnątrz. Nie reagowaliśmy na
pukanie, łomotanie, dzwonienie telefonu stacjonarnego i napieprzanie
kamieniami w okna. Nie wybudził nas nawet hałas wyważanych drzwi
i szarpanie ojca, kiedy wbił się już do środka. Stąd te odciski na
nadgarstkach.
Wczoraj historia zatoczyła koło. Przyjechał kuzyn z Gdańska. Plan był
prosty, po wyjściu z dworca miał jechać na kwadrat do młodszego brata
i czekać do momentu, aż zjawię się z wódką. Młody został wprowadzony
w sytuację i mimo że zapewniał, że o tej porze od dawna będzie już na
nogach, na wszelki wypadek miał zostawić otwarte drzwi. Zgadnijcie, co się
stało? Kuzyn zgodnie z planem zameldował się u niego o 9.00, nacisnął
klamkę i dupa, zamknięte. Zaczął pukać, łomotać piąchą, dzwonić z komórki,
domofonu i mesendżera. Nic, zero reakcji. Z braku lepszych pomysłów
kazałem mu pójść do pobliskiego Maczka i wrzucić coś na ząbek dla
ugrania odrobiny czasu, a równolegle obaj mieliśmy wydzwaniać do
młodego z częstotliwością co 30 sekund, tak długo, aż w końcu odbierze.
Taaaaki chuj. Po godzinie rzuciliśmy ręcznikiem. Wezwałem kuzynowi
taryfę, ściągnąłem do siebie na chatę, gdzie posiedzieliśmy do 13.00, po
czym ponownie pojechaliśmy do młodego. Tym razem z kluczami, więc miał
być luzik. Podbijamy na miejsce, a tam wtopa, bo okazuje się, że kiedy drzwi
są zamknięte na zasuwę od środka, to od zewnątrz nawet z kluczem niczego
się nie zdziała. Stoimy, zastanawiając się, jak można być aż tak
niekompetentnym, wtem zdaję sobie sprawę, że minęła już 14.00, co
z automatu wpędza mnie w panikę. Ja naprawdę rozumiem, że ktoś lubi
pospać, ale 14.00 to już przesada, zwłaszcza jeśli nie pracuje się na nocną
zmianę, ani nie jest to Nowy Rok. Zaczynam uprawiać czarnowidztwo, że na
pewno coś się stało, jakiś czad albo gorzej. Z układania czarnych scenariuszy
wybija mnie dźwięk otwieranych drzwi. W progu staje młody. Rozczochrany,
zawinięty w kołdrę, ze śpiochem w oku i jak gdyby nigdy nic pyta: „Czy się,
kurwa, pali, że tak napierdalacie od rana?”. Wspominałem już, że jest
studentem? Dwie rzeczy są pewne, karma wraca, a młody zdecydowanie nie
został podmieniony w szpitalu.
3
PSIA SUBKULTURA
iedy zaczynasz coś robić lub stajesz się czegoś posiadaczem, chcąc

K nie chcąc dołączasz do pewnej subkultury. Weźmy na ten przykład


biegaczy. Kiedy biegacz popyla przez park i mija innego biegacza,
pokazuje mu „hejkę”, czyli symbol oznaczający „jesteś swojak”. Piesi
ani rowerzyści swojakami nie są, więc o hejce mogą zapomnieć. Kolesie
w rurkach puszczają oczko do innych kolesi w rurkach, bo to taki ich znak
rozpoznawczy. „Prawdziwego patriotę” poznasz po odzieży z orłem i husarią,
zdewastowanym przystanku autobusowym oraz po tym, że bije kolesia
w rurkach, zwłaszcza jeśli ma inny kolor skóry. Przemoc nie jest obca
również fanom jednośladów, którzy uważają, że mają moralne prawo
spoliczkować każdego, kto nazywa motocykl motorem. Metalowiec zrobi ci
dwugodzinny wykład o różnicy pomiędzy grungem a glam rockiem, z kolei
nadrzędnym celem istnienia wegan jest zamęczanie mięsożerców
obciążającymi historiami o niehumanitarnym traktowaniu krów, zanim
staną się hamburgerami. Trochę więcej miłości można znaleźć w grupie
posiadaczy Golfów trójek, którzy tiuningując swój pussy wagon dywanikami
z Tesco, z miejsca stają się atrakcyjną partią dla panienek w białych
kozaczkach. Tak to właśnie działa i na tej samej zasadzie przygarniając
w zeszłym roku psa, z automatu dołączyłem do subkultury psich właścicieli.
Przynależność do tego elitarnego klubu objawia się tym, że o 6.30 rano
wychodzi się z psem na spacer, po czym spotyka się innego właściciela
i w tym miejscu następuje ten okropny moment, kiedy psy zaczynają wąchać
się po tyłkach, co chwilę trwa i wtedy słabsi psychiczne właściciele nie
wytrzymują niezręcznej ciszy i wyskakują ze small talkiem w stylu:
– Pan też z pieskiem?
– Ano.
– A pana pies nie ma rozwolnienia, bo moja sunia ma i sąsiadki spod
trójki też. Chyba jakaś bakteria grasuje po osiedlu.
Mimo że o tak wczesnej porze mam jeszcze zaklejone oko śpiochem
i chodzę w rozwiązanych butach, bo nie mam czucia w rękach, zbieram
w sobie całą energię wszechświata i zmuszam do pociągnięcia tego totalnie
nieatrakcyjnego tematu, pyrgając równocześnie Churchilla nogą, bo ten
niczym Łysy z Brazzers już się ładuje na napotkaną sunię, na co drugi
właściciel mówi: „Pan zostawi, przecież tak ładnie się bawią”. I tak dzień
w dzień, rano, po południu i wieczorem. Dla ułatwienia sobie życia warto na
spacery zabierać tabliczkę z następującymi informacjami:
1. Pies.
2. Churchill.
3. Rasa nieznana, ale podejrzewam, że jest to owoc romansu owczarka
niemieckiego z lisem.
4. Około 12 miesięcy.
5. Tak, szczepiony.
6. Tak, wykastrowany.
7. Nie, nie gryzie.
Rok bycia w klubie psich właścicieli pozwolił mi również zebrać wiedzę
niezbędną do napisania książki pt. „Po co sprzątać po psie, czyli poradnik,
jak skutecznie udawać, że nie widzę, że mój pies właśnie dwójkuje?”.
Kreatywność właścicieli w tej materii nie zna granic. Jeden udaje, że pisze
SMS-a, drugi akurat patrzy w drugą stronę, trzeci nagle interesuje się
liściem, który leży na trawniku, czwarty pali głupa, że pies uciekł i nawołuje
go pod publiczkę, chociaż i tak wszyscy widzą, że Azor „staje na rękach” dwa
metry dalej. Czy naprawdę tak trudno podprowadzić z działu warzywnego
w Biedrze rolkę woreczków foliowych i zbierać w nią dwójkę po swoim
futrzaku? Jeśli ja daję radę, to wy tym bardziej.
4
PIGOUT U FRYZJERA
d rana strasznie targa mną poczucie winy. Wszystko przez

O osiedlowego fryzjera. Miałem pod blokiem zakład fryzjerski


prowadzony przez zawadiackiego waginosceptyka. Śmieszny
koleś, w rurkach i apaszce w panterkę, z przerysowaną mimiką
i specyficzną manierą. Kiedy do niego trafiłem, gość zaczął ochać i achać, że
mam taaakie super cool gęste włosy, z którymi „da się poszaleć”.
– Mam wizję. Oddaj mi się – powiedział.
– Yyy… Co planujesz? – zapytałem zmieszany.
– Zrobimy ci szałowy look. Z przodu krótko, z tyłu długo, na środku
irokez, z prawej tapir, z lewej zaczes. Zobaczysz, będzie super. Wchodzisz?
– No w sumie brzmi zachęcająco, ale chyba jednak postawię na klasykę.
Przez klasykę rozumiem zwilżenie włosów spryskiwaczem do paprotek
i szybki objazd maszynką. Jego klasyka trochę się różniła. Zaserwował mi
mycie głowy we wrzątku, półgodzinne wklepywanie odżywki, niekończące
się skracanie, wyrównywanie i kolejne skracanie z przerwami na masaż
skroni, który naruszał mają strefę intymną. Kolejnym grzechem, który
popełnił, była próba wciągnięcia mnie w rozmowę. Nazwijcie mnie gburem,
ale nie lubię, kiedy fryzjerzy podejmują konwersację. Zazwyczaj trafiam do
nich, kiedy jestem totalnie wyorany psychicznie i ostatnią rzeczą, na jaką
mam ochotę, jest rozmowa. Moglibyśmy posiedzieć w ciszy. On strzyże, a ja
w tym czasie próbuję w lustrzanym odbiciu rozczytać teksty na dyplomach
albo skład szamponu z etykiety, płacę i wychodzę. Perfekcyjna usługa.
Niestety, nie tym razem. Gość wyraźnie chciał się zaprzyjaźnić. Zaczął
wypytywać o różne rzeczy, ale kiedy dostawał w odpowiedzi tylko
„yhym” i „ehe”, zmienił taktykę. Przeszedł na monolog. Gdy wysłuchałem
całego jego dramatycznego życiorysu, w końcu strzyżenie dobiegło końca.
Efekt nie był najgorszy i zbrukanie rozmową też jakoś przetrwałem. W sumie
uznałem gościa za całkiem sympatycznego geja. Do czasu. Chwilę później
powiedział, że do zapłaty jest 45 zł, przez co automatycznie przeobraził się
z zabawnego geja w „jebaną ciotę”.
Postanowiłem, że moja noga więcej tam nie postanie. Niestety jakiś czas
później musiałem wrócić. Pilnie potrzebowałem zrobić się na bóstwo,
a wszyscy inni fryzjerzy byli obłożeni. Przygotowałem się psychicznie na
specyficzną „usługę” i pogodziłem ze stratą 45 zeta, lecz tym razem
usłyszałem, że do zapłaty jest 55 złotych, co znowu obudziło we mnie zespół
Tourette'a. Koleś zaliczył kolejny awans w homohierarchii i tym razem
w głowie zwymyślałem go od „pedałów”. Wiem, wiem, niefajnie, ale to był
impuls, niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto zachowałby zimną krew na
moim miejscu.
W każdym razie dziś w drodze do pracy mijałem jego zakład
i zauważyłem, że coś jest nie tak. W środku panowały egipskie ciemności,
zniknęło całe wyposażenie, a na szybie wisiała karteczka „sprzedam”. Mimo
że zakład budził we mnie skojarzenie „wyłomotania z kasiory”, zrobiło mi się
jakoś żal typa. Po pierwsze dlatego, że nie poradzi sobie w „normalnej” pracy.
Ludzie złamią go psychicznie. A po drugie kolejny raz uświadomiłem sobie,
jaką dziwką jest życie. Koleś jest tak samo ciepły i charakterystyczny jak
pewien znany stylista i podobnie jak on mógłby zarabiać kupę kasy na
pseudostylizacjach, ciesząc się renomą najlepszego homofryzjera wśród
okolicznych wielbicielek kotów, niestety życie rozdało mu znaczone karty.
Gość trafił na osiedle pełne ludzi tak samo przyjaznych, jak Clint Eastwood
w „Gran Torino”. Sam w tej historii jestem ciemnogrodem, który nie rozumie
„artysty” i przyczynił się do upadku jego lifestylowego imperium, za co
chciałbym z tego miejsca powiedzieć mu serdeczne „sorry!”.
Gdybym mógł coś doradzić, polecam otworzenie zakładu przy
„wegetariańskiej burgerowni” (te dwa słowa nigdy nie powinny być użyte
razem) w centrum. Przejeżdżałem tam setki razy na rowerze i nigdy, ale to
nigdy nie widziałem w pobliżu człowieka z „klasyczną” fryzurą. Same freaki à
la Maria Peszek i „Piąty element”, czyli istny raj dla homofryzjerów. Z kolei
do mnie na osiedle zapraszam jakiegoś Turasa, który nie brzydzi się
baraniną i glutenem. Właśnie zwolnił się lokal.
5
POSTANOWIENIA NOWOROCZNE
ak tam wasze tegoroczne postanowienia noworoczne? Łudzicie się, że

J coś z nich jeszcze będzie? Osobiście odczuwam jakiś dziwny, nawet


jak na moje standardy, spadek formy. Może to ten smog, o którym
tyle nadają w telewizji, może Maybeline, w każdym razie w nowym
roku planowałem być ostry jak papryczka chili, tymczasem standardowo
jestem rozlazły jak ślimak. Najgorsze, że poprzeczka nie była zawieszona
znowu tak wysoko. Obiecywałem sobie, że zacznę regularnie publikować na
blogu, przykręcę śrubę z angielskim, wznosząc się w końcu ponad
konstrukcję „my pen is huge as fuck”, no i oczywiście, że wytnę się jak
Gerard Butler do filmu „300”, coby Agata Młynarska nie czuła zażenowania
w razie przypadkowego spotkania w Juracie. Taaaki chuj. Na chwilę obecną
realizacja moich postanowień noworocznych przypomina mecz Legii
z Borussią Dortmund w Lidze Mistrzów, czyli niby coś tam klepię w środku
pola, a jednak z niewyjaśnionych przyczyn dostaję 0–6 w plecy.
Z angielskiego już dwa razy dałem nogę, w blogowaniu zgubiło mnie
podejście pt. „OK, dzisiaj piszę na pełnej kurwie, ale najpierw zaaplikuję
sobie jeden odcineczek na Netflixie”. Równie dobrze mogłem otworzyć
czekoladę i liczyć, że skończy się na jednej kostce. Impossible.
Najgorzej jednak sprawy mają się w kwestii gubienia budyniu z brzucha.
Co prawda w styczniu na siłowni byłem aż trzy razy, ale jeśli mam być
uczciwy, to muszę się przyznać, że dwa razy kręciłem się bez sensu, a raz
poszedłem tylko dlatego, że miałem akurat kolędę i z dwojga złego wolałem
spędzić popołudnie z Sebkami-pakerami niż na robieniu uników przed serią
niewygodnych pytań od ojca prowadzącego („I chcecie mi powiedzieć, że
tak sobie po prostu tutaj mieszkacie razem, bez ślubu?”, „A ostatnia
spowiedź to kiedy była?”, „O, widzę odbiornik telewizyjny, a abonament
opłacony?”). Szczerze? Nic mnie tak nie unieszczęśliwia, jak wizyta na siłce.
Niektórzy twierdzą, że po ciężkim dniu nie ma nic lepszego niż
pięciokilometrowa przebieżka na bieżni, że niby wtedy endorfiny się
uwalniają i w ogóle w organizmie schodzi większa magia niż w Hogwarcie.
Bullshit. Osobiście uważam, że podwójny kebab na cienkim i zimny
browarek sprawdzają się lepiej. Bieżnia wyzwala we mnie tylko pokłady
nienawiści, o których istnieniu nawet nie miałem pojęcia. Jestem wtedy jak
Arya Stark powtarzająca listę śmierci przed snem. Już samo wejście na siłkę
jest traumatyczne.
Przykładowo ostatnio wbijam na szatnię, rozglądam się, a tam tylko
trzech typów, czyli całkiem zajebiście. Spoglądam na kluczyk i już wiem,
gdzie jest haczyk. Wszyscy czterej mamy sąsiadujące szafeczki, co oznacza,
że muszę czekać, aż koleś, który przyszedł przede mną, przebierze się,
rozplącze słuchawki, zrobi białkowego szejka, łyknie trzy jaja na surowo,
nażeluje łeb i wrzuci samojebkę na Instagrama. Minimum 30 minut z życia.
Na waszych siłowniach foczki z recepcji też tak trollują z kluczykami do
szafek, czy to tylko moja karma? Ciekawe, czy to ich inwencja własna, czy
jeżdżą na specjalne warsztaty pt. „Jak skutecznie doprowadzić człowieka do
załamania psychicznego?” prowadzone przez babki z dziekanatu? Druga
rzecz to koksy, którzy prawdopodobnie tam mieszkają. Nieważne, kiedy
przyjdziesz, oni już tam są i zostają jeszcze długo po twoim wyjściu.
Wkurzają mnie, bo to nie są typy, którzy zrobią trzy szybkie serie i pójdą
dalej. Nope, oni przyklejają się do ławeczki na minimum 2 godziny i sądząc
po jękach, uprawiają tam ostre tarło ze sztangą. Kiedyś nawet chciałem
podejść i zapytać, czy mogę się przyłączyć, porobić z nimi na zmianę, ale jak
pomyślałem o tych oceniających spojrzeniach, kiedy będę się kaleczył,
zrzucając ich stukilowe talerze, po czym założę swoje piętnastki, z którymi
stoczę tak heroiczny bój, że wara wykrzywi mi się bardziej niż Sylwkowi
Stallone, kiedy w „Rockym” krzyczał „Edrjen!”, stwierdziłem, że nie warto.
I właśnie przez takich gości moje pierwsze dwa treningi były totalnie z dupy.
Okupowali wszystkie najlepsze sprzęty, więc moje „pakowanie” skończyło
się jedenastoma ćwiczeniami na plecy i dwoma brzuszkami. Co prawda przy
trzeciej wizycie przypomniało mi się, że w ramach karnetu mam darmową
konsultację z trenerem personalnym, ale znowu padłem ofiarą trollingu
recepcjonistki. Przysłała mi kolesia, który był bardziej zalany niż Wrocław
w 1997 roku. Spojrzałem na jego brzuch i już wiedziałem, że jedyny zestaw,
jaki może mi polecić, to powiększony z McDonalds’a. Serio nie kumam,
jakim cudem dostał tę robotę? To tak jakby leczyć zęby u dentysty z ujebaną
jedynką. Niby można, ale cholera wie, jak to się skończy. Podsumowując,
świat ewidentnie nie chce, żebym był szczupły, mnie z kolei nie chce się
walczyć ze światem i w ogóle pierdolę, nie robię. Zapuszczam Netflixa.
6
PIĄTEK TRZYNASTEGO
staję, spoglądam w kalendarz, a tam piątek trzynastego. „Oho,

W urodziny mojej karmy. No dawaj życie, zaskocz mnie!” –


przykozaczyłem w myślach. Nie minęło nawet pięć minut, wtem
odkrywam, że nigdzie nie ma telefonu, czyli gra już dawno
rozpoczęta. Ok, challenge accepted. Szukam jak szalony po całym
mieszkaniu, zaglądam pod sofę, zrzucam poduszki, wstrząsam psem
i pościelami, wywracam kieszenie w kurtce, nic, ani śladu. „Tylko spokój
może cię uratować. Usiądź, weź głęboki oddech i przeanalizuj ostatnią
aktywność, to powinno pomóc” – nakazuje mi głos w głowie. No więc
siadam i w tym momencie słyszę trzask głośniejszy niż tysiąc bomb. Serce
zamiera, czoło się rosi, w głowie gonitwa myśli, ogólnie panika milion. Na
szczęście okazało się, że to tylko kręgosłup mi strzelił. Telefon ostatecznie
znalazłem w drugich spodniach. Wnioski? Piątek trzynastego to zabobon,
zdecydowanie bardziej przeraża mnie poniedziałek szesnastego, a poza tym
róbcie przysiady, zdrowie ma się tylko jedno.
7
MASZ TYLKO JEDNĄ SZANSĘ NA
ZWYCIĘSTWO
am teorię, według której każdemu raz w życiu pisane jest wygrać.

M Niestety karma nie jest sprawiedliwa i działa tak, że jeden trafi


szóstkę w totka, a drugi HIV od bezdomnej prostytutki, patrz Charlie
Sheen. Za młodu wyobrażałem sobie, że trafię do tej pierwszej grupy
i to najlepiej jeszcze przed ukończeniem studiów, żeby zostać rentierem,
zanim przyjdzie ten niezręczny moment, kiedy trzeba będzie zbrukać się
pracą. Niestety nie wyszło tak, jak to sobie zaplanowałem, jednak po kilku
latach obsuwy los postanowił w końcu się do mnie uśmiechnąć. Przed
chwilą, podczas płacenia za wachę na Orlenie, dostałem zdrapkę i okazało
się, że wydrapałem trzy takie same symbole, czyli zwycięstwo. W nagrodę
dostałem plastikową pieczątkę w kształcie R2D2 z „Gwiezdnych Wojen”.
Szaleństwo. Nie mam pojęcia, do czego mógłbym ją wykorzystać,
przeczytałem za to na dołączonej ulotce, że ludzie z mniejszym fartem też
mogą taką mieć... za 14,99 złotych. I tym sposobem mój jedyny los na
życiowej loterii został zmarnowany na chińszczyznę za 14,99 złotych.
Zajebiście, zwłaszcza że tusz to tej cholernej pieczątki jest płatny extra. Cóż,
scenariusz, w którym wskakuję na biurko szefa i robię moonwalka na
odchodne, na razie się nie wydarzy, mimo wszystko pocieszam się myślą, że
i tak wylosowałem lepiej niż Charlie Sheen. Chociaż optymiści powiedzą, że
w sytuacji Charliego też jest jakiś pozytyw.
8
DAMSKIE TOREBKI
VS
MĘSKIE PLECAKI
zisiaj karma postanowiła oddać mi z nawiązką za wszystkie

D podśmiechujki z damskich torebek. Wiecie, suchary typu „otchłań


bez dna” i „nawet Explorer szybciej wyszukuje w internecie niż
kobieta w torebce”. Prawda jest taka, że damska torebka to pikuś przy
męskich plecakach. Przeciętny, szanujący się samiec alfa nosi w plecaku
towar pozwalający przetrwać w każdej sytuacji:

6 rolek papieru, bo nigdy nie wiesz, kiedy ukłuje cię w okrężnicy;

puszkę tuńczyka i krzemień na wypadek, gdyby przyszło utknąć na


dworcu w Radomiu lub miał się powtórzyć scenariusz z „Zagubionych”;

scyzoryk, bo nie wiadomo, czy akurat nie trafi się zombie apokalipsa
lub promocja w Media Markt, a przecież tam wszystko jest w blistrze;

zapalniczkę, bo ani browar sam się nie otworzy, ani szlug sam nie
odpali;

dezodorant, kąpielówki, czepek, okulary pływackie i Kuboty w razie


spontanicznego wypadu na basen;

tonę śmieci i podstawowy zestaw elektroniki w postaci


tabletu, Kindle’a, GoPro z selfi kijem, 150-ciu ładowarek, 200-tu przejściówek,
250-ciu pendrajwów, no i do tego obowiązkowo puszka coli plus książka
w papierze, gdyby akurat „kundel” zdechł.

Pech chciał, że dzisiaj w drodze do fabryki mój plecak, z którym


przemierzyłem trzy kontynenty i w którym „nie takie rzeczy” już
przenosiłem, nagle postanowił odmówić współpracy i wyrzygał całą
zawartość. Było tak. Jadę sobie z rańca ZTM-em, standardowo ścisk jak
w puszce sardynek, co przystanek trzeba wysiadać, żeby wypuścić trochę
babć, które uznały, że 7.00 rano to idealny moment na wyprawę na drugi
koniec miasta po margarynę w promocji, po czym znowu wsiadanie
i zabawa w ludzkiego Tetrisa. Przy którymś z cykli „wysiadanie-wsiadanie”
w plecaku zrywa się zamek i wszystko wypada, ale tak niefortunnie, że
połowa towaru ląduje w autobusie, a pozostała część szura po ulicy. Dla
podkręcenia dramaturgii w tym samym momencie odzywa się dźwięk, który
zwiastuje zamknięcie drzwi. Żeby uratować dobytek, muszę zagrać
w Twistera: noga zostaje na schodku, aby przyblokować drzwi, a sam
wyciągam się po najbardziej oddaloną rzecz na ulicy. Żenuła poziom milion,
jednak pilatesowe wygibasy wcale nie są najgorsze w całej sytuacji.
Najgorsza jest ta niepewność, kiedy zbierając towar, równolegle
przeprowadzam w głowie wirtualną inwentaryzację i analizuję, czy aby na
pewno w środku nie miałem czegoś, czego nie da się racjonalnie
wytłumaczyć i co mnie totalnie pogrąży. W końcu dostało się różne
popieprzone rzeczy na 18-stkę i chodziło na wieczory kawalerskie, a towar
typu taśma izolacyjna, zatrzaski do kołpaków i karabińczyki od czasu „50
twarzy Greya” nie jest już tak niewinny jak kiedyś. Ogólnie rzecz biorąc,
przeżywam panikę jak nastolatka, która odkrywa, że ktoś przeczochrał jej
tajny pamiętnik i wie, komu dałaby buzi. Na szczęście tym razem
zwycięstwo. O ile nie liczymy oceniających spojrzeń współpasażerów.
Wygląda na to, że byłem kiedyś na tyle rozsądny, żeby przenieść wszystkie
maski konia i heheszkowe 18-tkowe stringi do innej „dziupli”. Mnie się udało,
ale to jest ten moment, kiedy warto się upewnić, czy przypadkiem w waszych
plecakach nie ma niczego obciążającego, coby później nie trzeba było
świecić oczami. To trochę jak z majtkami: dobrze mieć czyste, bo nigdy nie
wiadomo, czy akurat dziś nie trafi się seksniespodzianka tudzież intymna
wizyta u lekarza. Przezorny zawsze ubezpieczony.
9
QUO VADIS, MODO MĘSKA?
iężkie jest życie heteroseksualisty. Byłem z Madzią na zakupach. Żeby

C było śmieszniej, sam ją podpuściłem. Naczytałem się hejtów pod


adresem Reserved, House’a, i tego typu sieciówek, że niby uciekli
z podatkami na Cypr, przerzucili produkcję do Indonezji, gdzie
zmuszają do szycia małe dzieci, oferując w zamian miskę ryżu i w końcu, że
jest ogólnonarodowy foszek po tym, jak marka wypuściła kampanię
reklamową podszywającą się pod viralowy filmik, na którym fajna dżaga
z czekoladową karnacją szuka Wojtka poznanego w Warszawie przy okazji
jakiegoś koncertu. Pół internetu wkręciło się w poszukiwania tego Wojtka,
zanim wyszło na jaw, że to fejk. Uznałem, że to moja szansa. Skoro wszyscy
kładą na nich lachę, to pójdę i obkupię się jak baba na bazarze. Bez kolejek
i za psie pieniądze. W końcu jeśli nikt już u nich nie kupuje, to muszą być
zdesperowani, co nie?
Zaczęliśmy w H&M, bo Madzia miała tam coś upatrzone. Poszła
w babską alejkę, a ja miałem udać się do działu męskiego i tam poczekać.
No to poszedłem. Ledwo przekroczyłem próg, a już dowiedziałem się, czym
tak naprawdę jest dyskryminacja. Patrzę w prawo: kolekcja Love Parade,
patrzę w lewo: kolekcja Drag Queen. Spojrzałem w stronę kas, a tam dwóch
typów z brwiami odrysowanymi od szklanki. Robię szybki obchód i nic.
Okazuje się, że w H&M nie ma ani jednego ciucha dla chłopców, którzy
robią siku na stojąco. Wszystko na długość do pępka i z dekoltem też do
pępka. Na wszystkim brokaty, grochy albo cekiny. Lipa. Nie tego się
spodziewałem, ale nie załamuję rąk, przede mną jeszcze Reserved i House.
Docieramy na miejsce. Akurat te dwa sklepy są pod jedną strzechą, więc
zapowiada się szybka akcja. Rozglądam się i niby lepiej. Są neutralne T-
shirty i bluzy. No może nie do końca neutralne, ale też nie krzyczą z daleka
„lubię w kakao”. W końcu namierzam T-shirt ze spoko wzorem. Szukam
rozmiaru. XS, XS, S, S, M, XS, koniec. Kolejny wzór to samo. Nosz kurwa, jak
to w dziale męskim XS? Przecież Reserved ma dział Kids i tam powinni
wrzucać ciuszki dla hobbitów, a nie zajmować przestrzeń przeznaczoną dla
samców alfa! Szukam dalej, szukam, bingo! Jest XL. Przymierzam. Dziżas,
prawie rozerwałem ją jak Bruce Banner podczas przemiany w Hulka. Ja nie
wiem, jaki oni mają szablon pod XL, ale na pewno nie jest to Jason Statham.
Raczej ktoś z zapadniętą klatą i obwodem bicka jak u anorektyka.
Prawdopodobnie Robert Pattinson. Robię ostatnie podejście i znajduję
granatowe polo XXL bez żadnych aplikacji z dupy i nawet cena promocyjna.
Idealnie. Przyglądam się bliżej, no i jakżeby inaczej, na wysokości pępka
plama wielkości Księstwa Monako. Pierdolę. Wywieszam białą flagę.
Zakupy w sklepie stacjonarnym nie są na moje nerwy. Wracam do internetu,
chociaż nie wiem, czy jest po co? Ostatecznie projektują to ci sami ludzie,
którzy z niewiadomych powodów gardzą prostymi, stonowanymi ubraniami.
Jak kurtka, to obowiązkowo błyszcząca niczym wór na śmieci i z fałdkami à
la ludzik Michelin. I jeszcze te oczojebne kolorki. Jak znalazł, jeśli ktoś
pracuje w Zakładzie Oczyszczania Miasta. Buty? Trumniaki, wiadomo.
Swetry? Nawet spoko, jeśli jesteś Krzysztofem Kononowiczem. Koszulki?
Wycięte w serek, z jakimiś dziwnymi aplikacjami, bezsensownymi napisami
i przypadkowymi numerkami. Jedno pranie i kurczą się o trzy rozmiary.
Spodnie? Podobne do tych ze sklepowych wieszaków, nosiła moja babcia 20
lat temu, jak chodziła hakać na działkę. Idź pan w chuj, panie projektancie,
z taką modą.
10
MĘSKI „SPALONY”
traciłem moralne prawo do żartowania z dziewczyn dopytujących

S „którzy to nasi?” podczas oglądania meczów. Otóż zostałem


poproszony przez Madzię, żebym przy okazji wizyty w centrum
handlowym wszedł do Rossmanna i kupił karmę dla psa.
Teoretycznie akcja prosta jak sprzedaż dopalaczy gimbusom, tymczasem
wykręcam pięć pełnych kółek po sklepie, a karmy ni widu, ni słychu.
Podbijam do typa przy kasie i grzecznie pytam, gdzie trzymają Pedigree, bo
nie mogę znaleźć, na co typ odpowiada, że chyba coś mi się pomyliło, bo oni
asortymentem dla zwierząt nie handlują, na co ja, że chyba mu się coś
pomyliło, bo już tu kiedyś kupowałem i w ogóle w telefonie mam rozpiskę
od Madzi, a tam jak byk: „Kup 4 mokre karmy w Rossmannie”. Pokazuję
typowi, dumny z siebie, że go zaorałem, a ten mi wyjeżdża z tekstem, że
może faktycznie powinienem sprawdzić w Rossmannie, na co ja: „A niby co
właśnie robię?”, na co typ pokazuje mi plakietkę, a tam SuperKurwaPharm.
Dalej był już tylko spacer wstydu.
11
ODROBINA TAKTU NIE ZASZKODZI
udzie to są jednak straszni. Wyobraźcie sobie, że w ciągu ostatniego

L tygodnia zostałem brutalnie obrażony i to aż dwa razy. Pierwszy atak


frontalny miał miejsce we włoskiej knajpie, gdzie zamówiłem carbonarę
i colę zero. Pseudokelner prawie złamał ołówek w swoim głupim
notesiku, kiedy po „A do picia cola” dodałem „zero”. Tak oceniającego
spojrzenia w życiu na sobie nie miałem, a na tym wcale nie koniec, bo dalej
była jeszcze wycieczka osobista:
– Przepraszam, chciałbym się upewnić, czy dobrze zrozumiałem, do
ciężkiego makaronu z megakalorycznym sosem chce pan colę zero?
– Jup, dokładnie tak.
– No taaa, przecież to oczywiste.

Jego reakcja wskazywała, że nie muszę się hamować, bo to i tak niczego


już nie zmieni. Idąc za tą logiką, ludzi z raną postrzałową nie warto ratować,
lepiej strzelić jeszcze kilka razy dla pewności.
Druga trauma dopadła mnie w ostatnim miejscu, gdzie jej oczekiwałem,
czyli w gabinecie ortopedy. Kolo zapytał, co mnie do niego sprowadza, na co
zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że urządziłem sobie maraton
„Rocky’ego” i kiedy Sylwek wbiegał po schodach w rytm „Final Coutdown”,
nagle też zapragnąłem być fit, więc wstałem i poszedłem spontanicznie
pobiegać. Niestety po 50 metrach coś mi strzeliło w kolanie. Gość patrzy to
na mnie, to na kolano, w monitor, znowu na mnie, po czym drapie się po
głowie, aż w końcu po dwuminutowej zawieszce stwierdza: „Hmm, nie
wygląda pan na maratończyka”.
Da fuq? To ja się przed nim otwieram, a w zamian dostaję szyderę?
Serio? Poza tym on też nie wyglądał jak Dre, a twierdził, że jest doktorem.
Pozory mylą, bucu!
Moi drodzy, życzę wszystkim więcej taktu. Duże misie też mają uczucia,
a tak się składa, że słowa potrafią ranić mocniej niż tureckie sztylety.
12
MÓZGU, PRZESTAŃ!
urde, ludzki mózg to jest jednak popieprzony narząd.

K W momentach, kiedy naprawdę by się przydał, na przykład


podczas egzaminu gimnazjalnego, rozmowy kwalifikacyjnej, czy
choćby sondy ulicznej prowadzonej przez Filipa Chajzera, potrafi ot
tak wyjść sobie na papierosa i bez wyrzutów sumienia pozwolić, żebyś
zaliczył większą kompromitację intelektualną niż Jola Rutowicz w „Big
Brotherze”. Z kolei, kiedy chciałbyś go wyciszyć i zasnąć, jak na złość
zaczyna podrzucać genialne pomysły: „Hej, wymyśliłem zajebistą apkę”,
zadawać pytania egzystencjonalne: „Czy pingwiny mają kolana?”
i wykopywać z zakamarków pamięci najbardziej zawstydzające
wspomnienia. Przykładowo wczoraj wieczorem musiałem pilnie zrobić
przelew, kwestia życia i śmierci. Standardowo wszedłem na stronę banku, ale
jak tylko pojawiło się okno logowania, nagle dopadło mnie totalne
zaćmienie umysłu. Za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć numeru ID,
a przecież tylko w tym tygodniu wpisywałem go minimum sto razy. Możecie
to nazwać początkami Alzheimera, ja trzymam się wersji, że to zwykły
trolling ze strony mózgu. Wiem, bo jeszcze tego samego dnia chciałem
wcześniej się położyć. Z samego rana czekał mnie kurs na lotnisko, więc
uznałem, że nie ma co kusić losu maratonem „Singielki” na Playerze. Po
wieczorynce grzecznie złożyłem swoje sponiewierane całym dniem zwłoki
do łóżka, odpuściłem nawet paciorek, żeby sztucznie nie odwlekać snu i co
się stało? Surprise, mózg uznał, że to idealny moment, aby wyświetlić mi
film z najbardziej żenującymi momentami mojego życia.

SCENKA NR 1
Rodzinne miasto, sto lat temu. Spotykam kumpla, który kupił sobie
szpanerski, nieprzyzwoicie drogi rower. „Daj się karnąć” mówię. Dał, ale
z zastrzeżeniem, żebym uważał, bo manetki od hamulców są podłączone
odwrotnie niż w standardowym bajku. W sensie, że tylny jest przednim,
a przedni tylnym. „Rilaks, rozmawiasz z profesjonalistą” – odpowiadam,
chociaż prawdę mówiąc, nigdy nie zwracałem uwagi, który hamulec jest
który, to raczej kwestia instynktu. W następnej scenie robię salto przez
kierownicę, a rower po trzech efektownych koziołkach wpada w drift i sunie
na boku przez pół ulicy, krzesząc przy tym iskry jak Bear Grylls podczas
jednej ze swoich survivalowych wypraw. Kumpel na widok zdrapanego
lakieru doznaje zapaści, a ja zamiast jakoś go pocieszyć, wyjeżdżam
z tekstem: „Ale jaja. Zrobiłem tak jak mówiłeś i sam widzisz, co się stało.
Wychodzi na to, że w moim rowerze hamulce też są odwrotnie podłączone,
hehehe”.

SCENKA NR 2
Początki pracy zawodowej. Do mojego biurka podbija ówczesna szefowa
i mówi: „Bla, bla, bla, do mojej kanciapy za pięć minut”. „Ok, robi się” –
odpowiadam bezrefleksyjnie, po czym dociera do mnie, że byłem tak bardzo
zaabsorbowany układaniem pasjansa, że totalnie się wyłączyłem i nie mam
pojęcia, o co babka prosiła. Pytam kumpla siedzącego obok, ale on też
myślami był gdzieś daleko. „Masz coś przynieść, ale nie wiem co” –
odpowiada. Z niewyjaśnionych przyczyn po słowach „masz coś przynieść”
w głowie pojawia się wspomnienie rozmowy, w której eksszefowa mówi:
„Przynieś mi ten wielki dziurkacz, wiesz który”. Wspomnienie jest tak
wyraźne i namacalne, że biorę ten wielki, przedwojenny dziurkacz, idę z nim
do biura wyższej kadry zarządzającej i jak gdyby nic podkładam pod twarz
szefowej, dodając nonszalanckie „Proszę”. W podzięce dostaję spojrzenie, po
którym bez słów wiem, że dziurkacz był ostatnim przedmiotem na jej liście
rzeczy do przyniesienia. Spojrzenie pod tytułem „Co ty mi tu przytachałeś?
Ochujałeś? Matka wie, że ćpiesz?”. Nigdy nie dowiedziałem się, o co
konkretnie chodziło, nie miałem śmiałości zapytać, ale ten nieszczęsny
dziurkacz ciągnie się za mną do dzisiaj.

SCENKA NR 3
Kościelisko albo Murzasichle, wycieczka szkolna. Wchodzę do
góralskiego sklepu, takiego, gdzie kupisz mydło i powidło, w oczy wpada mi
półka z zajebistymi, ręcznie rzeźbionymi procami:
– Przepraszam, po ile te proce?
– To są Jezuski na krzyżu!

SCENKA NR 4
Sam środek wydm obok Łeby. W którą stronę nie spojrzę, wszędzie tylko
turyści i piach. Dużo turystów i jeszcze więcej piachu, zero naturalnej
zasłony, a akurat w tym momencie czuję, jak czoło oblewa mi pot,
a okrężnica doznaje największego ukłucia w moim życiu. Odliczanie do
dwójki rozpoczęte. Przysięgam, że jak ruszyłem wtedy z kopyta, to nawet
Usain Bolt by mnie nie ścignął. Pięć kilometrów dzielące mnie do linii lasu
pokonałem w kwadrans. Wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że
świadkami tego dramatu byli znajomi i teraz przy każdej popijawie muszę
wysłuchiwać wspomnień, jak to z wydm koło Łeby zrobiłem największą
kuwetę na świecie. 20 lat minęło, a im się nadal nie znudziło.

SCENKA NR 5
Poprzednie wspomnienie przywołało kolejną scenę z „dwójką” w roli
głównej (głupi, bardzo głupi mózg). Na szczęście nie ja byłem tutaj
bohaterem, ale oberwałem rykoszetem i ostatecznie też znalazłem się
w niezręcznej sytuacji. Sto lat temu, rodzinna miejscowość. Stoimy
z kumplem na dworcu PKP i czekamy na pociąg do Bydgoszczy. Palimy
papieroski, zapodajemy suchary, wtem ziom prostuje się jak struna
i z prędkością karabinu wyrzuca z siebie przypadkowe na pierwszy rzut oka
słowa: okrężnica, ukłucie, mało czasu, to nie są ćwiczenia.
„Człowieku, zły moment. Nasz dworzec nie dorobił się jeszcze własnego
toi toia, a nawet jakby jakiś był, to i tak wisiałaby na nim karteczka „out of
order” – odpowiadam. „Bądź dużym chłopcem i wytrzymaj do przyjazdu
pociągu”.
Kumpel mnie ignoruje. Widzę, że jest już w totalnie innym wymiarze,
gdzie toczy walkę na śmierć i życie z fizjologią. Wygląda, jakby w jego
ociekającej potem głowie odbywał się właśnie największy proces myślowy
od czasu narodzin. Chodzi na maksymalnych obrotach, ale w końcu doznaje
olśnienia. „Wiem, w dworcowym budynku, na pierwszym piętrze są
prywatne mieszkania. Moja koleżanka z klasy tam mieszka. Idziemy” –
wykrzykuje.
I teraz niezręczność nr 1:
– Puk, puk!
– Czego? – odzywa się głos w drzwiach.
– Dzień dobry, jest Marysia?
– Nie, nie ma!
– A, ok, to przepraszam.
Drzwi się zatrzaskują i już mamy odchodzić, ale kumpel ewidentnie
przeżywa drugą falę kłucia, co sprawia, że gwałtownie odwraca się na pięcie
i znowu zaczyna łomotać. W tym miejscu następuje niezręczność numer 2:
– Puk, puk!
– Czego?
– Czy byłaby taka możliwość, żebym… no wie pan… – (szeptem) –
skorzystał z toalety, bo jest taka sytuacja…
I teraz wchodzę ja, cały na biało:
– Można powiedzieć, że podbramkowa, hehe.
– Wejdą – odpowiada głos w drzwiach.
Wchodzimy. Kumpel znika, zanim zdążą zamknąć się drzwi, a ja stoję jak
kołek w korytarzu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Co gorsza, gospodarz też
stoi i przeszywa mnie wzrokiem. Każda sekunda ciągnie się jak godzina.
Próbuję przerwać niezręczną ciszę, zarzucając klasykiem: „Ale, że Dudka nie
wzięli na mundial…”. Niestety trafiam na ścianę niezrozumienia. Jestem
wielką zestresowaną plamą potu, która obmyśla, jaką metodą zabić kumpla,
wtem cała chałupa zaczyna trząść się niczym epileptyk na pokazie laserów.
Filiżanki podskakują, regały się telepią, mną rzuca, tymczasem właściciel
stoi niewzruszony i bez emocji burczy: „17.10, „Kujawiak” z Piły do
Warszawy”. To była niezręczność nr 3.
Korzystając z okazji, chciałbym zwrócić uwagę, jak krótka potrafi być
ludzka pamięć i cienka granica między wdzięcznością a szydzeniem. Kiedy
wyszliśmy z nawiedzonego domu, a kumpel był już zupełnie innym
człowiekiem, że tak powiem wolnym od trosk i zmartwień, zaczął chamsko
nabijać się z gościa, który dopiero co uratował mu życie, którego w podzięce
powinien dozgonnie nosić na rękach. Niewdzięcznik. Najpierw śmiał się, że
koleś nie miał papieru toaletowego, przez co musiał podcierać się
programem telewizyjnym i od teraz tytuł „To & Owo” nabiera dla niego
zupełnie nowej głębi. Później dorzucił jeszcze anegdotkę o trzęsącej się
chacie podczas przejazdu pociągu. Mówił, że w kulminacyjnym momencie
trzęsło tak bardzo, że musiał trzymać się muszli, chociaż z drugiej strony
dopiero teraz wie, co znaczy porządnie się wypróżnić. I właśnie takie rzeczy
podrzuca mi mózg o 3.44.
13
MĘSKIE CHOROWANIE
rogi Czytelniku, w tym miejscu pierwotnie miałeś przeczytać

D najlepszy tekst tej książki. Niestety ambitne plany związane


z pisaniem pokrzyżowała mi choroba. Gdybyś tylko widział, jaki katar
i kaszel wczoraj mnie dorwał. No po prostu masakra. Zmierzyłem
temperaturę i wszystko stało się jasne. 36,8 stopni, czyli wyrok. Madzia
z miejsca zadzwoniła po pogotowie, ale wyobraź sobie, że te Janusze
medycyny w ogóle nie wzruszyły się moim cierpieniem. Powiedziały, że nie
przyjadą, bo akurat wszystkie karetki są w terenie. Ponoć jakiś karambol był.
Kolumna rządowa zderzyła się z Seicento, w wyniku czego pani premier
i kilku oficerów BOR-u musiało zostać hospitalizowanych. „A kierowca
Seicento?” – spytała Madzia. „Wyszedł bez szwanku”. Taaa, jasne. Serio,
mogliby wymyślić coś bardziej wiarygodnego, jak już zrzucają ludzi na
bambus. Mało tego, powiedzieli, że nawet jakby mieli karetkę pod ręką, to
i tak by jej nie wysłali, bo nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. I na to
idą moje podatki? No cycki opadają. Uniosłem się dumą i stwierdziłem, że
CHWDNFZ, nie potrzebuję ich, sam to zwalczę. Niestety jak już Madzia
przebrała mnie w piżamę, zaniosła na rękach do łóżka i zawinęła kołdrami
w ludzkie buritto, mój stan jeszcze bardziej się pogorszył. Kichnąłem aż pięć
razy z rzędu. Prawie ryja mi urwało. Resztką sił poprosiłem, żeby pobiegła po
księdza, bo tuż ostatnie chwile, a sam drżącą ręką wyciągnąłem z szuflady
pióro i kawałek pergaminu, coby prawomocnie rozdzielić moje gry na
PlayStation i kolekcję DVD. Same białe kruki łowione przez lata
z marketowych koszy. Kiedy skończyłem, przypomniało mi się, że ja w sumie
za dużo nie grzeszę, więc póki nie było jeszcze za późno, sięgnąłem po
telefon i wysłałem Madzi SMS-a: „Olej księdza, przynieś kebsa.
Podwójnego. #Ostatni posiłek”. Nie wiem, czy to cud, moje ciało z żelaza, czy
raczej podwójna porcja baraniny, ale ostatecznie udało mi się przetrwać noc.
Niesiony falą optymizmu, z rańca nafaszerowałem się Rutinoscorbinem
i jeszcze przed południem doszedłem do łazienki na własnych nogach.
Wieczorem było już git. Śmiertelna bakteria została oficjalnie zwalczona i to
pomimo jednoznacznych rokowań i bez pomocy łapówkarzy z NFZ-u. To się
nazywa oszukać przeznaczenie. Brawo ja.
14
MĘSKI WIECZÓR
amy z Madzią rytuał, który przebiega mniej więcej tak: mówię jej, że

M idę robić flaszeczkę z ziomeczkami, co trochę potrwa, więc niech nie


czeka, na co ona, że spoko luzik, ale mam być grzeczny, bo jeśli
przyszłoby mi do głowy, żeby wywijać z jakimiś foczkami, to... Tu
następuje lista gróźb wraz ze szczegółowymi opisami, na co odpowiadam:
„Mała plizz, spójrz na mnie i powiedz, co może się stać? ”, po czym
wybuchamy śmiechem i trwa to tak długo, aż w końcu wychodzę. I teraz
sytuacja z wczoraj. Siedzę z kolegami na schodach nad Wisłą i grzecznie
osuszamy butelkę, aż tu nagle dzwoni Madzia z tekstem, że ona już
skończyła meeting z koleżanką i że w sumie jeszcze młoda godzina, szkoda
byłoby wracać do domu, więc jeśli nie mam nic przeciwko, to do nas
dołączy. Zgadzam się, bo w zasadzie decyzja i tak już zapadła, a do wygrania
jest tylko foszek. I tak sobie siedzimy, drinkujemy wpatrzeni w Stadion
Narodowy, aż Madzia wyskakuje z oświadczeniem, że idzie w jedno miejsce
w wiadomej sprawie i zaraz wróci. No i idzie, a tu przypał, bo akurat w tym
dniu i akurat w momencie, kiedy męski wieczór zamienił się już w babsko-
męski wieczór, następuje koniunkcja planet, co wywołuje falę tsunami
w Japonii, która efektem motyla doprowadza do absurdalnej sytuacji,
polegającej na tym, że podbijają do nas dwie dziewczyny szukające
przygody i pytają, czy mogą się przysiąść, po czym siadają,
zanim pada odpowiedź.
Nas mrozi, bo szczerze mówiąc, takie przygody nie zdarzają nam się zbyt
często, w związku z czym nie jesteśmy odpowiednio przeszkoleni. Każdy
przeżywa gonitwę myśli: ja, bo usiadły obok mnie i wiem, że jest to typowa
sytuacja z kategorii „Kochanie, to nie jest tak, jak myślisz”, ziomy, bo są
żonaci, a Madzia zna ich połowice, ogólnie tego typu lęki. Ciszę przerywa
pytanie ze strony dziewczyn o plany na resztę wieczoru. Kolega odruchowo
odpowiada im żarcikiem, na co dziewczyny zaczynają heheszkować,
puszczać oczka i zalotnie kręcić loki, co z boku może wyglądać, jakby była
między nami superchemia i że „dziś w klubie będzie bang”. Ja też się śmieję,
ale tak bardziej nerwowo. Z tego wszystkiego straciłem rachubę czasu, więc
szybko się odwracam, żeby sprawdzić, czy na tyłach nadal bezpiecznie,
a tam surprise w postaci Madzi. Nasze spojrzenia się spotykają. Jej mówi:
„Dobrze się bawisz? To zajebiście, bo już nigdy nie wyjdziesz z domu”, moje
odpowiada: „Kochanie, to nie jest tak, jak myślisz”.
15
OCENIANIE FILMÓW „NA MADZIĘ”
mojej działalności blogerskiej często zastanawiam się, jaki system

W oceniania powinienem wykorzystać przy recenzjach filmowych, tak


żeby było jak najbardziej obiektywnie. Skalę od 1 do 10?
Pięciogwiazdkowy rating? Wypisywać wady i zalety? Każda metoda
ma swoje minusy, ale chyba właśnie odkryłem złoty środek, czyli system
oceniania „na Madzię”. Największą jego zaletą jest fakt, że Madzia do każdej
produkcji podchodzi z tzw. „czystą głową” i bez uprzedzeń. No dobra, do
każdej poza sci-fi. Do sci-fi faktycznie jest uprzedzona, ale cała reszta na
legalu. Totalnie wisi jej, kto jest reżyserem i jaki był budżet, po prostu chce
obejrzeć dobry film. Po czym poznać, że film daję radę według percepcji
Madzi?
1. Siedzi w skupieniu przez całą projekcję – Film wymiata.
2. Wyjście na siku ze spacją (czyli ze stopklatką) – Film bardzo
dobry/Interesujący.
3. Wyjście na siku bez spacji – Film ok, ale trochę przydługi.
4. Sprawdza, co na fejsie – Film ostro przynudza.
5. Odpala Candy Crush na ajfonie – Film ssie.
6. Pyta, czy chcę herbatę – Film do dupy! Daje do zrozumienia, że nie
planuje dalej brnąć w tego gniota.
7. Kimka – Film tak nudny i męczący, że pada, zanim w ogóle zdąży
pomyśleć o zaproponowaniu herbaty.
8. Podejrzliwe i oceniające spojrzenie – Właśnie odkryła, że ją oszukałem
i włączyłem sci-fi.

Jak się ten system sprawdza w realu? Tak się składa, że siedzimy
właśnie na sofce i oglądamy „Kac Wawę”. Aktualnie na ekranie rozgrywa się
prześmieszna scena, w której prostytutka dosypuje Michałowi Milowiczowi
proszki na rozwolnienie, przez co ten przeżywa straszny dramat, bo bardzo
chciałby ukłuć panią wykonującą najstarszy zawód świata, ale nie może, bo
bulgocze mu w brzuszku. Ostatecznie musi szybko biec do wiadomego
miejsca, gdzie strasznie jęczy i stęka (widzowie w kinie pewnie w tym
miejscu umarli ze śmiechu), po czym po powrocie zaciera ręce, by w końcu
zrobić to, po co przyszedł do przybytku rozpusty. Niestety zanim zabiera się
do sprawy, bierze łyczka drinka, totalnie nie zdając sobie sprawy, że ten
ponownie został podsypany anty-Stoperanem przez damę lekkich
obyczajów. Cała historia zaczyna się od nowa, a później jeszcze raz i jeszcze
raz. No komizm w czystej postaci, tymczasem Madzia zamiast się śmiać,
wstaje i pyta, czy nie chcę herbaty. Mówię, że nie, a ona mimo to twierdzi, że
i tak pójdzie zrobić… i to tygodniowy zapas, żeby zeszło jej dłużej w kuchni.
Herbata = film do dupy. Hmm, wygląda na to, że ten system faktycznie
działa.
16
ZROBIŁEM TO Z CHODAKOWSKĄ
ak już wiecie, mam teorię, zgodnie z którą świat nie chce, żebym był

J szczupły. Powaga. Na dowód zapodaję moje statystyki z Endomondo


z okresu marzec–lipiec 2016: 22,5 km wyrobione na basenie, 157,5 km
wybiegane, 1200 km wyjeżdżone na rowerze, do tego jakieś
pojedyncze squashe, siłownie i ustawki na Orliku. Łącznie 146 treningów,
które w sumie trwały 4 dni 22 godziny i 23 minuty. Liczba spalonych kalorii:
98 tysięcy pięćset sześćdziesiąt kurwa osiem! Jak to się przełożyło na
spadek wagi? Wcale. Mogę przez cały tydzień odżywiać się jak Dżoana
Krupa… chociaż, wróć, ona na bank jest wege. Po prostu uznajmy, że kiedy
naprawdę się zmotywuję, potrafię gigantyczne schabowe zamienić na cycki
kurczaka z ryżem i ograniczyć do jednego słoika Nutelli dziennie, a mimo to
waga ani drgnie, ale jak tylko przechodzę kryzys i w chwili słabości zassę
jednego Tic Taca, z miejsca brzusio wylewa mi się ze spodni niczym Wisła
z koryta podczas wiosennych roztopów. Prawdopodobnie jestem jedynym
człowiekiem, który faktycznie ma grube kości.
Pech chciał, że przez te wyżej wspomniane biegi doprowadziłem się do
kontuzji, co z kolei dało mi wygodną wymówkę, żeby znowu przez jakiś czas
nie ćwiczyć. Ponownie zaczęły się przechujwielkieburgery i piątkowe
wieczorki przy wódeczce. Przez chwilę próbowałem nawet wrócić do diety,
ale zbieg okoliczności sprawił, że zbiegło się to z Międzynarodowym Dniem
Pizzy, przez co zaliczyłem lekki falstart. Otóż wybrałem się do młodszego
brachola z wizytą, a że byłem już od dwóch dni na wycince, Madzia przed
wyjściem powiedziała mi tak:
– Tylko nie jedz pizzy! Jak wrócisz, będzie kasza.
– Oczywiście, malutka, że nie zjem, przecież wiesz, że jak sobie coś
postanowię, to choćby skały srały i mury pękały, nie ma opcji, żebym się
złamał.
Tymczasem po wejściu do brachola:
– Yo, dobrze, że jesteś, akurat cztery pizze zamówiłem, piszesz się?
– Nie, no co ty, na wycince jestem. Z drugiej strony dziś Dzień Pizzy,
a dzień święty wypada święcić, więc w sumie slajsa mogę wciągnąć. Przecież
mały trójkącik jeszcze nikogo nie zabił, co nie?
9 slajsów, 12 szotów i 1,5 godziny kimki później:
– Redzi, co się stało? Zaliczyłem zjazd węglowodanowy? Która godzina?
O fuck, jestem już godzinę spóźniony, kuskus stygnie!
Tak upływał mi czas na jedzeniu i piciu, a ja nadal łudziłem się, że
wszystkie przyjęte kalorie spalam podczas spacerów z psem, aż w zeszłym
miesiącu wybrałem się do fryzjera, gdzie chcąc nie chcąc, przez ponad pół
godziny musiałem patrzeć na swoje odbicie lustrzane. Mój Boże, jeśli Olek
Kwaśniewski miałby tak nalany kieliszek, jak ja ryj, byłby chyba
najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. W przeciwieństwie do mnie.
Zmierzam do tego, że to już naprawdę ostatni moment, żeby się ogarnąć,
zanim Greenpeace wciągnie mnie na listę swoich celów statutowych
i postanowi wpuścić z powrotem do oceanu. Traf chciał, że akurat w czasie,
kiedy po cichu rozkminiałem ten problem, Madzia wystrzeliła z tekstem:
„Od dzisiaj startuję z treningami Chodakowskiej”. Z miejsca zapaliła mi się
lampka w głowie. Wpadłem na szatański plan, że się podłączę. A co, przecież
nikt się nie dowie. Taki mały sekrecik między mną, Madzią i Ewą. Poza tym,
co to za wyzwanie? Skoro pulchniutkie foczki dają radę przebrnąć przez jej
ćwiczenia, to ja, swego czasu szkolna gwiazda piłki nożnej, chyba tym
bardziej, no nie?
Cóż, jeden trening wystarczył, żebym skorygował myślenie i odszczekał
wszystkie obelgi, którymi kiedykolwiek rzuciłem w Chodakowską. Babka co
prawda jest szalona, ale okazuje się, że jej „skalpele” to nie ściema. Żeby je
przetrwać, trzeba mieć uszkodzony błędnik i totalnie wyjebane na
podstawowe prawa fizyki. Było tak. Zapuściliśmy jej trening na jutubie, ale
początek wyglądał mało ekscytująco, ot same jakieś dziwne pozy i oddechy,
toteż swój udział ograniczyłem do szyderczego komentowania
i podśmiechujków. Aktywnie dołączyłem dopiero na etapie brzuszków, tzn.
wydaje mi się, że to były brzuszki. W każdym razie trzeba było leżeć na
plecach z uniesioną dupą i jedną nogą, a później wykonywać nią (nogą, nie
dupą) jakieś dzikie ruchy. Góra, dół, na boki, kołowrotki, etc. Mniej więcej po
pięciu sekundach przestało mi być do śmiechu. Takiego skurczu nogi
i pośladka w życiu nie zaznałem. Łydka płonęła żywym ogniem, a poślady
totalnie wykręciło albo na odwrót. Ze zmęczenia krew przestała dopływać mi
do mózgu, więc się pogubiłem. Przez chwilę unosiłem się jeszcze ambicją,
ale kiedy zobaczyłem, że w kolejnym ćwiczeniu Chodakowska złamała się
jak scyzoryk i chce, żebym zrobił to samo, doszedłem do wniosku, że bycie
grubym to nie koniec świata. Jak się dobrze nad tym zastanowić, to nie tak
znowu daleko mi do hollywoodzkiej sylwetki, patrz Jonah Hill, Zach
Galifianakis, a ostatnio nawet Russell Crowe!

*
Wbrew powyższej puencie, wcale nie skończyłem z Chodakowską po
pierwszym treningu. Po kilku dniach, kiedy odpuściły już zakwasy,
postanowiłem dać jej drugą szansę. Wszystko przez Madzię, która wymyśliła
taki sprytny motywator, że jeśli wytrwamy dwa tygodnie „skalpeli”, to
w nagrodę zrobimy sobie cheat day w tłusty czwartek, czyli jutro. Ostatkiem
sił, ale wytrwaliśmy. Wizualizacja pączków okazała się kluczowa. Szczerze
mówiąc, trochę niepokoi mnie moja nadmierna ekscytacja tłustym
czwartkiem. Nawet urodzinami Jezuska tak się nie jarałem. Od kilku dni
fantazjuję o pączkach, układam strategię zakupową: ile kupić i z jakim
nadzieniem, zastanawiam się, ile trzeba zjeść, żeby pobić rekord świata i czy
dam radę być pierwszym, który obróci sztukę bez oblizywania się. Mimo
wszystko treningi z Chodakowską odcisnęły na mnie jakieś piętno, bo
chwilami czuję wstyd za własne myśli. Na szczęście moja podświadomość
się nie daje, chociaż ta walka dobra ze złem i mentalnej Ewki
z nadchodzącymi kaloriami wywołuje we mnie dziwne sny. Wczoraj na
przykład śniło mi się, że wbijam z kartonikiem na jej trening i w momencie,
kiedy salę wypełnia zapach świeżych, jeszcze ciepłych pączków, wszystkim
foczkom w jednej chwili odwala. Puszcza im motywacja i szew leginsów
w kroku od gwałtownego wstawania, po czym idą na mnie z wyciągniętymi
rękami, jak zombiaki w „Walking Dead”. Gdzieś tam w tle słychać Ewkę: „Ej,
dziewczyny, a skalpel?”, ale w odpowiedzi słychać tylko „Sama se rób,
chłopaki i tak nie lubią wieszaków”. W tym momencie budzę się zlany
potem. Tak sobie myślę, że to trochę przez wygłodzenie, ale chyba też chęć
nadrobienia, bo tak się złożyło, że dwa poprzednie tłuste czwartki
praktycznie mi przepadły. Akurat byliśmy wtedy w Tajlandii, a tam trzeba
się nachodzić, żeby zdobyć pączka na słodko. Większość jest nadziewana
kurczakiem, rybą czy czymś, co kiedyś miało oczy. W tym roku zimę
spędzamy w kraju, więc skoro musimy już marznąć, to przynajmniej
odkujemy się w pączkach.
17
ZNOWU ZAPOMNIAŁEŚ
iększość kobiet całkiem niesłusznie wychodzi z założenia, że

W notoryczne zapominanie przez facetów o ważnych datach, typu


rocznica i urodziny, to kwestia lenistwa i braku starań. Bullshit. To
odgórny błąd genetyczny, na który nie mamy wpływu. Po prostu
męski błędnik dostaje pierdolca od nadmiaru cyferek i się przegrzewa.
Przeciętny samiec alfa jest w stanie zapamiętać swój numer buta, pin do
karty, pojemność silnika i ewentualnie moc poszczególnych trunków
wyskokowych. Dalej zaczynają się już schody i osobiście jestem za tym, żeby
ułomność w zapamiętywaniu dat podciągnąć pod grupę inwalidzką
i wypłacać rentę. Przykładowo wczoraj wypełniałem wnioski
ubezpieczeniowe dla siebie i (prawie) małżonki. Szło świetnie, aż w pewnym
momencie trafiam na pytanie o daty urodzenia, czyli wiedzę, co do której nie
mam pewności. Na fejsbuku nie znalazłem, a wprost strach pytać, bo to
większy samobój niż hurtowe przyjmowanie uchodźców przez Angelę
Merkel. Na szczęście pod ręką miałem Mentosy, więc szybko zjadłem
jednego i już po chwili wpadłem na szatański pomysł posłania do (prawie)
małżonki SMS-a z koniem trojańskim: „Hej, myszko, wypełniam właśnie
wnioski ubezpieczeniowe i w jednym punkcie muszę wyskoczyć z PESELU,
podeślij swój, plizz”. Kilkanaście sekund później dostaję odpowiedź: „77889,
sześć pierwszych cyferek znasz <emotka z buziaczkiem>”. Szach mat.
18
HAJTNĄŁBYM SIĘ, ALE SZKODA MI SOBOTY
ie wiem, z czego to wynika, ale ostatnio moi znajomi zaczęli

N masowo się hajtać. Albo się zmówili, albo rząd faktycznie


zdelegalizował pigułki antykoncepcyjne. W każdym razie
byliśmy na weselu tydzień temu, idziemy dzisiaj i jeszcze dwa
razy w przyszłym miesiącu. To nie jest tak, że nie lubię ślubów. Sam bym się
chętnie hajtnął z Madzią, z tym że trochę szkoda mi soboty. Powaga.
Czasami podczas rowerowych przejażdżek mijam kościół, pod którym
młoda para zbiera akurat gratulacje i na ich widok z automatu w głowie
rodzi mi się myśl: „Kurde, taki ładny dzień, a tak epicko zmarnowany”.
I mówię to z punktu widzenia gościa, który od rana lata jak kot z pęcherzem,
bo trzeba koszulę wyprasować, kwiaty odebrać, ciocię zgarnąć po drodze do
kościoła i jeszcze na koniec wyskoczyć z kilku setek do koperty. Młoda para
ma o wiele bardziej przegwizdane. Najpierw kombinowanie, kogo zaprosić.
Skoro jest wujek Zdzisiek, to żeby było sprawiedliwie, wypada jeszcze
zaprosić stryjka Ambrożego, no ale jak ciocia Halina się dowie, że Ambroży
dostał zaproszenie, a ona nie, to w rodzinę jebnie większe tsunami niż swego
czasu w Tajlandię, więc ją też trzeba wziąć. Zapraszają więc dla
bezpieczeństwa jeszcze kilka Halinek, po czym ogarniają, że zrobiło się już
ponad 200 osób. „Trudno, w końcu ile razy człowiek się hajta?” – pytają sami
siebie. Cóż, młodzi i zakochani naprawdę wierzą, że tylko raz.
Tak czy siak, mają już listę gości, więc pozostaje wysłać zaproszenia
i znaleźć salę, a tu znowu schody, bo okazuje się, że wszystko już
zarezerwowane na dwa lata do przodu, a jeśli nawet coś się trafi, to zazwyczaj
jest brzydkie, drogie i z fatalnym cateringiem. Człowiek jest już na skraju
załamania psychicznego, a to ledwie początek. Teraz trzeba znaleźć didżeja,
fotografa i wodzireja. Ogarnąć świadków, zaliczyć nauki przedmałżeńskie,
pójść na kurs tańca, no i oczywiście znaleźć „tę” suknię i „ten” frak. Kilka
miesięcy i kilkadziesiąt tysięcy złotych później, kiedy wydaje się, że
wszystko jest już zapięte na ostatni guzik, niespodziewanie wypada zespół.
Oficjalnie twierdzą, że na przeszkodzie stanęły nagłe sprawy rodzinne,
w rzeczywistości zostają podkupieni przez innych nowożeńców. Wyłamuje
się też część gości, która na etapie zaproszeń szybciutko potwierdziła
przyjazd, bo była ogłuszona wizją darmowego chlania i żarcia, ale im bliżej
terminu, tym bardziej zaczęło do nich docierać, że to wcale nie jest taka
znowu darmocha. Trzeba się ubrać, dojechać, kopsnąć do fryzjera, no
i oczywiście szarpnąć na prezent, a to łącznie generuje kupę siana.
Ostatecznie stwierdzają, że taniej wyjdzie, jeśli sami zrobią sobie de
volaille’a i kupią do niego flaszkę, a ze ślubu wymiksują się, sprzedając
bajeczkę o przeziębionych dzieciach. Tym sposobem młoda para zostaje
z 200-osobowym lokalem, w którym faktycznie zasiądzie osób pięćdziesiąt.
O zwrocie kosztów mogą pomarzyć, ale ponoć nie o to w tym chodzi.
Mnie w weselach dodatkowo stresują tańce. Zawsze kombinuję, jakby tu
sobie skołować fejkowy gips na nogę, coby mieć dobre alibi do legalnego
odpuszczenia tańców, bo z góry wiadomo, jak to się skończy. Będzie presja,
żebym wyszedł na parkiet, na co powiem, że nie chcę, bo nie lubię i nie
umiem tańczyć. W odpowiedzi usłyszę, że każdy umie i w ogóle nie ma co
się stresować, bo to nie jest „Taniec z gwiazdami”, na co zabraknie mi
argumentów i faktycznie pójdę na ten cholerny parkiet, z miną, jakbym szedł
na skazanie. Z moim szczęściem oczywiście okaże się, że trafiłem akurat na
11-minutową piosenkę, przez co w sekundę wytrzeźwieję i ze stresu puszczę
tak obfite soki, że plama pod pachą sięgnie do pępka, a żeby odwrócić
uwagę partnerki od jej notorycznie przydeptywanych stóp, zapewne zacznę
bredzić od rzeczy jak potłuczony, czyli pełna kompromitacja. Naprawdę
wolałbym sobie tego oszczędzić. Jeśli przyjmiemy teoretycznie, że taniec
jest mięsem, to ja jestem absolutnym weganinem. Nie mam w sobie za grosz
poczucia rytmu, nienawidzę weselnej muzyki i nie chcę w tym uczestniczyć.
Koniec, kropka, pl.
Nie lubię też wypełniać kartek z życzeniami, o czym przekonałem się
przy okazji zeszłotygodniowego ślubu. Na samo wspomnienie,
z zażenowania mam ochotę zapaść się pod ziemię. Chodzi o to, że kartkę
kupiliśmy w ostatniej chwili i nie było za bardzo czasu na jej wypisanie.
Pomyślałem „luzik”, podjadę pod kościół, odpalę internet i coś się podpatrzy.
Niestety ślub był na wygwizdowie, poza zasięgiem neta, a czas naglił, więc
trzeba było improwizować. Są dwa rodzaje ludzi: ci, co życzenia zapodają
trzynastozgłoskowcem i podczas świąt przesyłają wierszyki o choince,
Mikołaju, jajkach i zajączkach oraz ci odpowiadający „nawzajem”. Ja należę
do tych drugich. Nie wiem czemu, ale mój mózg nie jest w stanie urodzić
niczego miłego, ot, sam sarkazm, cynizm i ironia. Preferuję dyskretniejszą
i subtelniejszą uprzejmość, taką, jaką serwujemy sobie w pracy, np. kiedy
ktoś kicha i wszyscy burczą pod nosem „yynazdrowietwojamać”, na co
kichający odburkuje „yyydziekiijawasteż”. Tak lubię, niestety tym razem
musiałem dać z siebie więcej.
W akcie desperacji sięgnąłem do popkultury, co jeszcze nie byłoby
najgorsze, gdybym uderzył na przykład w Nicolasa Sparksa. Niestety
podryfowałem bardziej w stronę DC Comics. Początek jebnąłem
z wysokiego C: „Tak jak Batman potrzebuje Robina, tak wy potrzebujecie
siebie”. Ja pierdolę, jaki ciężar! I to nawet, kiedy pominiemy homoseksualny
wątek i przemilczymy fakt, że Batman bez Robina radzi sobie zdecydowanie
lepiej. Dalej było jeszcze gorzej. Zapodałem coś o rodzinie i cannoli z „Ojca
Chrzestnego”, a na koniec już totalnie poszedłem po bandzie i rzuciłem
cytatem z „Happysad” – coś tam o pluszowym misiu i kiedy jedno spada,
drugie ciągnie je ku górze. Po prostu rozpacz. Jeśli znajomi faktycznie to
przeczytają, między nami już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Żeby było
gorzej, te życzenia nie chcą wyjść mi z głowy. Czuję się, jakby Tomasz
Knapik wszedł do mojej czaszki i regularnie co pięć minut recytował to, co
naskrobałem. Jedyna rzecz, która mnie pociesza, to fakt, że byłem na tyle
sprytny, żeby siebie podpisać jako drugiego. Przy dobrych wiatrach znajomi
pomyślą, że Madzia jest autorką i cały splendor spłynie na nią.
Rozgadałem się o akcji sprzed tygodnia, tymczasem dzisiaj kolejny ślub,
a ja znowu ślęczę nad pustą kartką i głowię się, co by tu napisać. Bóg mi
świadkiem, że tym razem nie czekałem do ostatniej chwili. Przejrzałem
w necie ponad 100 różnych wierszyków, problem w tym, że żaden się nie
nadaje. Każdy jest dziwaczny niczym fryzura Sarsy, mdły jak szpitalne żarcie
i tandetny jak... pamiętacie jeszcze, jak Doda prowadzała się z Majdanem?
No to prawie tak tandetny jak ich stylówy z tamtych czasów. Zacytuję wam
jeden, który na stronie ma status najpopularniejszego, a wy mi powiedzcie,
czy da się napisać coś bardziej gównianego. Uwaga, lecimy: „Niech (tutaj
wpisz imiona młodych) razem długo żyją, póki komar i mucha morza nie
wypiją, a ty mucho, ty komarze, pijcie wodę powoli, aż się Państwo Młodzi
nażyją do woli”. No kuźwa chemioterapia gwarantowana po takim tekście.
Stwierdziłem, że już lepiej będzie, jeśli sam coś ułożę. Niestety tutaj też
porażka. Zabrakło mi rymu do „kredyt”. W poszukiwaniu pomocy wszedłem
nawet na stronę, która podpowiada rymy hip-hopowcom, ale szału nie było.
Pierwsze słowo, które wyskoczyło to „praodbyt”. I co ja niby mam z tym
zrobić? „Połączył was kredyt, scementował praodbyt”? Interesujące, nie
powiem, ale chyba jednak nope. Dalej było jeszcze gorzej: „kulochwyt”
i „plumbokalcyt”. Hmm, chyba nie tędy droga. Kolejna strategia polegała na
wykorzystaniu aforyzmów, ale nie tych sucharów od internetowych Vaness
i Dżesik, tylko takich popełnionych przez znanych wieszczy i uznanych
myślicieli. Niestety znowu pudło. Okazuje się, że instytucja małżeństwa nie
cieszy się zbyt dużym szacunkiem wśród filozofów. Zresztą sami spójrzcie:

W małżeństwie najgorszą rzeczą po teściowej jest... żona.


JACQUES TATI

Gdyby małżonkowie nie mieszkali razem, dobre małżeństwa byłyby częstsze.


FRYDERYK NIETZSCHE

Małżeństwo jest niewolnictwem, któremu nadano bardziej cywilizowaną


postać.
ALBERT EINSTEIN

Małżeństwo jest złem, ale jest to zło konieczne.


MENANDER

Małżeństwo, jak kalectwo, należy znosić cierpliwie.


KAROL BUNSCH

Małżeństwo, jak każda sztuka, nie może się obejść bez scen.
JERZY JURANDOT

Kto chce żyć spokojnie w małżeństwie, niech się nie żeni.


ALOJZY ŻÓŁKOWSKI

Małżeństwo zawsze jest związkiem dwojga ludzi gotowych przysiąc, że tylko


to drugie chrapie.
TERRY PRATCHETT
W tym miejscu skończyły mi się pomysły, a że Madzia krzyczy mi
z łazienki, żebym się zbierał, bo zaraz wychodzimy, postanowiłem
przywrócić do łask popkulturowe życzenia z Batmanem, Robinem, Ojcem
Chrzestnym i cannoli. Wygląda na to, że jeszcze nikt nie wymyślił niczego
lepszego. Pozostaje mi liczyć, że nowożeńcy ograniczą studiowanie kartek
do wyciągania banknotów. Ja bym tak zrobił.
CZĘŚĆ 4
ŚWINIA W PODRÓŻY
1
OVERBOOKING TO NAJLEPSZE, CO MOŻE CIĘ
SPOTKAĆ
zisiejszym hitem dnia okazał się filmik pokazujący, jak ochroniarze

D linii United Airlines brutalnie wywlekają z pokładu samolotu


zakrwawionego Chińczyka. Temat w mig podchwyciły wszystkie
liczące się serwisy i rozpętały niezłą gównoburzę, dopytując, jak
szanująca się firma może tak fatalnie traktować swoich pasażerów? Pokrótce
chodzi o to, że przewoźnicy prowadzą specjalne statystyki, które jasno
pokazują, że niemal przy każdym locie do odprawy zgłasza się mniej
pasażerów, niż wynika to z liczby sprzedanych biletów. Nie ma w tym nic
dziwnego. W końcu bilety zazwyczaj kupuje się z dużym wyprzedzeniem
i zanim nadejdzie dzień podróży, w życiu potencjalnego pasażera wiele
planów może ulec zmianie. Przewoźnicy, znając tę prawidłowość, wymyślili,
że zagrają pokerowo i na każdy lot zaoferują więcej biletów, niż faktycznie
jest miejsc w samolocie. W 99% takie podejście się sprawdza. Pozostały 1% to
przypadek, kiedy wszyscy stawiają się na lot, a tu niemiły surprise, bo dla
kogoś zabraknie miejsca. Zjawisko takie nazywa się „overbookingiem”
i niekoniecznie musi oznaczać złą wiadomość. Otóż kiedy linia już wie, że
chętnych na lot jest więcej niż foteli, szuka ochotników gotowych na
rezygnację z podróży, oferując w zamian bilet na kolejny samolot, opłacony
nocleg, jeśli zachodzi taka konieczność oraz łapówkę w gotówce. Przeważnie
nie ma większych problemów ze znalezieniem chętnych, a nawet jeśli nikt
się nie zgłasza za pierwszym razem, przewoźnik delikatnie podbija ofertę
i tyle wystarczy, żeby ludzie zaczęli łamać się jak zapałki. Pieniądze czynią
cuda. W przypadku American Airlines sytuacja wyglądała trochę inaczej.
Pasażerów było dokładnie tylu, ile miejsc w samolocie, więc standardowo
wszystkich wpuszczono na pokład. Problem pojawił się tuż przed odlotem,
kiedy okazało się, że United musi pilnie przetransportować czwórkę swoich
pracowników, aby na miejscu przylotu obsłużyli inny lot. Zaczęły się
negocjacje, jednak nikt się nie zgłosił na ochotnika do odsprzedaży swojego
miejsca. Linia podbijała ofertę, aż w końcu doszła do swojej górnej granicy,
a tu zonk, bo nadal nikt nie wystąpił z tłumu. Sprawę wziął w swoje ręce
kapitan, uznając, że skoro nie udało się po dobroci, to niech los zadecyduje.
Zamknął oczy, po czym zaczął sunąć paluchem po liście pasażerów, aż
w końcu drugi pilot powiedział „stop”. Tym sposobem wytypowano czterech
przegrywów, którzy musieli przymusowo opuścić samolot. Jednym z nich
był wspomniany Chińczyk, który kategorycznie sprzeciwił się takiej decyzji.
Zaczął krzyczeć, że jest lekarzem i ma następnego dnia spotkanie
z pacjentem, więc nie ma bata, żeby wysiadł. Kilkukrotne prośby ze strony
załogi pokładowej nie odniosły skutku, więc do gry wkroczyła ochrona.
Ciosem w grdykę ogłuszyła Chińczyka, następnie przeciągnęła go przez
pokład niczym worek kartofli, aż w końcu wywlekła delikwenta na zewnątrz.
Całość oczywiście została nagrana przez jednego z pasażerów
i udostępniona w internecie. No kto by się spodziewał, że w 2017 roku ktoś
będzie miał przy sobie smartfona z aparatem 4K? Na pewno nie United
Airlines. W każdym razie po publikacji filmu, który w samej Azji został
obejrzany przez 80 milionów ludzi, rozpętało się piekło. Przez cały dzień
wszyscy piszą, jak bardzo gardzą United Airlines i współczują Chińczykowi.
A wiecie, jaka była moja reakcja? Zazdrość. Serio. No dobra, przyznaję, że
koleś jeden wieczór miał zmarnowany, ale to szczegół, biorąc pod uwagę, co
się teraz stanie. Są tylko dwie możliwości rozwiązania tej sytuacji. Albo
Chińczyk da się ugłaskać przez United Airlines i przytuli okrągłą sumkę
plus 10 lat darmowych lotów w biznes klasie, albo ich pozwie i przytuli
jeszcze okrąglejszą sumkę, czyli jakby nie patrzeć opcja win-win. Na jego
korzyść przemawia amerykański system sądowy. Jeśli jesteś obywatelem
USA i zjesz klocek Lego, nie tylko nie nazwą cię idiotą, ale wypłacą jeszcze
10 milionów dolarów odszkodowania i nikt nawet nie zapyta, czy
przeczytałeś instrukcję. Wyobraźcie sobie, co się stanie, jeśli ława
przysięgłych obejrzy film, na którym dwóch koksów wywleka
zakrwawionego Chińczyka, krzyczącego „Ratunku, Niemcy mnie biją”. Jak
nic nakryją się nogami z przerażenia. W zasadzie United Airlines już może
ogłaszać bankructwo. Chińczykowi zazdroszczę tym bardziej, że sam kiedyś
zostałem wskazany jako osoba, która nie poleci. Wierzcie mi, najłatwiej
zarobiony hajs ever. Opowiem wam, jak to było.
Zdarzyło wam się kiedyś zaspać w tramwaju? Powiedzmy, że jechaliście
na Wierzbno, a obudziliście się na pętli na Służewcu? Lipa, co? Znam ten
ból. Chciałem do Bangkoku, a trafiłem do Dubaju. Marne cztery tysiące mil
różnicy. Zacznijmy jednak od początku. Siedzieliśmy z Madzią na lotnisku
w Amsterdamie, właśnie skończyłem pisać status na fejsa, w którym
oznajmiałem światu: „No, teraz sobie odpocznę, bo czeka mnie 10-godzinny
lot do Bangkoku”, wtem na terminalowej tablicy wyskakuje komunikat
o dwugodzinnym opóźnieniu startu. Kilka minut później kolejne ogłoszenie.
Tym razem informacja, że nasza maszyna uległa awarii i na jej miejsce
zostanie podstawiona nowa, mniejsza, w związku z czym 100 osób nie poleci.
Znam już swoją karmę na tyle dobrze, że nawet się nie zdziwiłem, kiedy
zostałem wytypowany do odstrzału. Niemniej jednak zrobiło się
nieprzyjemnie, bo gdybym nie doleciał do Bangkoku na czas, reszta lotów
posypałaby się niczym domek z kart, a łącznie czekało ich jeszcze sześć. Nie
pozostało nic innego, jak podejść do stanowiska KLM i trochę
ponegocjować. Niestety bardzo szybko zostaliśmy pozbawieni wszelkiej
nadziei. Pani z informacji powiedziała, że ona nic nie poradzi, bo
o wykluczeniu z lotu decyduje komputer wyposażony w specjalny algorytm
i jego decyzja jest święta. Nieoficjalnie udało mi się ustalić, że program
wskazywał Murzynów i Polaków, przez co zostałem wskazany aż dwa razy.
No i co tu zrobić? Madzia uroniła łzę na myśl o straconych wakacjach, ja
padłem na kolana i zacząłem wołać w niebo „Why always me?”, tymczasem
zza lady wychodzi pani z KLM, wręcza nam po 600 ojro w gotówce i mówi:
„Proszę sobie otrzeć tym łzy”. Say what? Nie macie pojęcia, ile mnie
kosztowało udawanie smutnego i powiedzenie: „To wszystko? I myślicie, że
to załatwi sprawę? Żal”. W rzeczywistości toczyłem wyniszczającą walkę
z moim wewnętrznym Kuźniarem, który na widok gotówki zajarał się jak
sprzęgło w Volkswagenie i z radości gotów był odwalić moonwalka na
środku terminalu. Na szczęście utrzymałem go w ryzach. Stanęło na tym, że
KLM przerzuciło nas na lot do Dubaju, gdzie przez trzy godziny robiliśmy
sobie samojebki z Ferrari, Lamborghini i bankomatem na sztabki złota, bo
takie cuda można znaleźć na tamtejszym lotnisku, po czym przesiedliśmy
się na lot do Bangkoku. Do tego wcześniej wspomniana gotówka na
pocieszenie, która przewyższyła koszt naszego wyjazdu. Trzeba przyznać, że
całkiem niezły deal. Co ciekawe, jeśli ktoś nie zapyta, czy za przymusowe
wyałtowanie z lotu przysługuje jakaś rekompensata, to obsługa sama
z siebie raczej niechętnie się tym chwali. Przykładowo przed nami była
parka, która na miękko przyjęła wiadomość o wykluczeniu z lotu, pyk pyk,
pani z KLM wystawiła im nowy bilet, dorzuciła do tego kupon na darmową
kawę w Maku i nara, a oni odeszli autentycznie zachwyceni ich dobrocią.
I jak tu być klientem nieawanturującym się?
Wróćmy jednak do właściwej historii. Po 27 godzinach w końcu
dolecieliśmy do Bangkoku i zgadnijcie, co się okazało na miejscu? Nie ma
naszych bagaży. Poleciały do Sydney, a to oznacza dwie rzeczy. Po pierwsze,
musimy przetrwać dobę bez ciuchów na zmianę, po drugie, przysługuje nam
kolejne odszkodowanie. Nieźle, ale na tym nie koniec, bo dodatkowo
mieliśmy wykupionego Wojażera, który również obejmował zaginięcie
bagażu, czyli zadośćuczynienie po raz trzeci... teoretycznie. Niestety
problemem w takim ubezpieczeniu jest obowiązek przedłożenia paragonów
za towary pierwszej potrzeby, kupione, aby przetrwać do momentu
odnalezienia bagażu. Bez rachunków nie ma hajsu, a niby skąd mam wziąć
paragon, skoro Tajowie handlują głównie na ulicach i w życiu nie słyszeli
o kasie fiskalnej? O dziwo, pani z ubezpieczeniowego call center wykazała
się dużym zrozumieniem dla naszej sytuacji i pozwoliła nam po prostu
przesłać maila z listą rzeczy, które kupiliśmy, a oni zwrócą nam szmal.
Wstyd się przyznać, ale trochę nadużyliśmy jej zaufania. Na przykład to, co
w mailu nazwaliśmy skarpetkami, w rzeczywistości było bezprzewodowymi
słuchawkami Beats, pod japonkami krył się głośnik bluetooth, z kolei
ręczniki to przykrywka dla wystawnej kolacji i dwóch flaszek ginu. Nie
jestem dumny z tego przekrętu, ale ostatecznie ceny aż tak nie podpadały
(urok Tajlandii). Wniosek jest taki, że podróże nie tylko kształcą, ale czasami
można wyciągnąć z nich drugą pensję. Z kolei overbooking wcale nie musi
być złą wiadomością. Wręcz przeciwnie, to najlepsza rzecz, jaka może ci się
przydarzyć na lotnisku, o ile ci się szczególnie nie spieszy. Polecam.
2
JAK TRAFIĆ DO TAJSKIEGO WIĘZIENIA
Tekst powstał podczas wyjazdu do Tajlandii. Inspiracją była moja własna
głupota.

uże złooo. Miałem dzisiaj nieprzyjemną przygodę i potrzebuję

D wsparcia, bo zaczynam wpadać w paranoję. Było tak: jechałem sobie,


jak gdyby nigdy nic na skuterku, aż tu nagle na drogę wyskakuje
lokalny szeryf i każe mi zjechać na pobocze. W zasadzie to w jednym
momencie na ulicy znalazło się kilku tajskich policjantów i zatrzymywali jak
leci wszystkich na dwóch kółkach. Zgodnie z instrukcjami zatrzymuję się we
wskazanym miejscu i czekam. Po chwili podbija do mnie strażnik Phuket
i prosi o okazanie dokumentów. W tym momencie gówno wpadło
w wentylator, bo nie miałem prawka. Oczywiście skończyło się mandatem.
Na jakiekolwiek dyskusje czy negocjacje nie było szans. Raz: bariera
językowa i dwa: zgodnie z tutejszymi obyczajami miejscowi są wyżej
w hierarchii niż turyści i przy ewentualnej różnicy zdań sprawa zawsze
zostanie zinterpretowana na ich korzyść, a jeśli sytuacja zbyt mocno by się
zaogniła, można sobie tylko niepotrzebnie skomplikować życie. Mówiąc
wprost, tajska policja nie pierdoli się w tańcu i bardzo szybko pacyfikuje
niepokornych. Przynajmniej takie opinie czytałem na forach poświęconych
Tajlandii tuż przed wylotem i szczerze mówiąc, nie czułem się na siłach,
żeby je weryfikować. Pokornie przyjąłem mandat, ale na tym nie koniec.
Okazuje się, że tutejsze grzywny trzeba zapłacić od ręki i dopiero po
okazaniu paragonu można odjechać. Inaczej mówiąc, zarekwirowano mi
skuterek i postawiono ultimatum – płać, jeśli chcesz go odzyskać. No, co
zrobisz? Nic nie zrobisz, trzeba wnieść okup, tym bardziej, że skuter
z wypożyczalni.
Podbijam więc do kasy, tu wypada wspomnieć, że łapanka mała miejsce
pod komisariatem, a tam kolejka jak za komuny. Wyłapali taką masę
„frajerów”, że przed okienkiem utworzył się kilkudziesięciometrowy wąż
poskładany z turystów z całego świata. Dookoła słychać jazgot złożony
z tylu języków, że wieża Babel może się schować. Na mandacie nie było
kwoty, ot same „chińskie znaczki”, więc każdy każdego podpytuje, ile taka
impreza może kosztować? Plotka głosi, że grzywny dochodzą nawet do 500
złotych, co przy tajskich cenach z daleka śmierdzi przekrętem à la Amber
Gold. Wiecie, co można kupić w Tajlandii za 500 peelenów? Wszystko
i jeszcze 350 zostanie wam w kieszeni. Stwierdziłem, że skoro już mnie
przekręcają lokalną odmianą „metody na wnuczka”, to niech chociaż
powstanie z tego materiał na bloga. Może kiedyś, jak już będę sławny, nabiję
na nim milion odsłon i z reklam zwrócą mi się koszty. Pokrzepiony tą myślą
ustawiam Madzię w kolejce do kasy, a sam wychodzę przed komisariat
nagrać niecny przekręt „łapanki” ku przestrodze dla innych. Podbijam na
miejsce zbrodni i widzę, że z czterech policjantów został już tylko jeden.
Wyczułem krew. Podchodzę do skuterka, udając, że czegoś szukam, wtem
doskakuje do mnie gliniarz i wypytuje, czy aby na pewno już zapłaciłem?
Nie mogłem powiedzieć, że tak, bo musiałbym pokazać paragon, więc
ściemniam, że wróciłem tylko po szmal i daję do zrozumienia, że nie musi
sobie zawracać mną głowy, przecież nie planuję niczego głupiego... zupełnie
niczego. Naiwniak złapał się na moją smutną minkę i poszedł trzepać
innego turystę bez prawka. Wyczekałem do momentu, aż zniknie za
winklem, po czym jebs na motorek i dzida w długą. Miałem taką adrenalinę,
że wyciągnąłem z pierdziocha jakieś 80 km/h, chociaż fabryka przewidziała
max 35 i to z górki. Przejechałem z kilometr albo dwa, skręciłem w boczną
uliczkę, tam wtopiłem skuter w inne stojące na parkingu, a sam wskoczyłem
w pobliskie krzaki, żeby ukryć się przed pościgiem na rikszach i tuk tukach.
Minął kwadrans, nic się nie działo, stamina trochę opadła, więc
postanowiłam się wynurzyć i wybadać teren. Oczywiście musiałem zmienić
look, żeby mnie nie rozpoznano. Koszulka na lewą stronę (nadal była szara),
przedziałek na prawą, okulary słoneczne do kieszeni i voilà. Może szału nie
ma, ale still better than superman. W nowym outficie zakradłem się do
głównej ulicy, gdzie już czekała na mnie Madzia. Okazuje się, że widziała
przez okno, jak dałem spod komisariatu i w lot przejrzała mój plan. Na
pytanie, ilu gliniarzy ruszyło za mną w pościg, oznajmiła, że pies z kulawą
nogą (łapiecie wieloznaczność) nie zainteresował się moją wielką ucieczką.
W pierwszym momencie ta informacja trochę mnie rozczarowała, bo
w końcu nie po to siedzę kwadrans w krzaczorach, żeby usłyszeć, że nikt nie
dał fucka na moje zniknięcie. Dla wzmocnienia anegdotki przydałyby się
jakieś kolczatki i helikoptery, no ale już trudno. Grunt, że się wywinąłem. To
mógłby być koniec historii, niestety to dopiero początek.
Przeanalizowałem wszystko i wyszło mi, że jestem uwalony na całego.
Gliniarz pod koniec dnia będzie liczył, czy kasa zgadza się z kwitami
i wyjdzie mu, że ja nie zapłaciłem. Spisał mój numer rejestracyjny, więc
szybko się zorientuje, w którym hotelu go podnajmują. Tam z kolei pokażą
mu ksero mojego paszportu i wskażą numer pokoju, czyli tajski detektyw
Rutkowski jest w stanie namierzyć mnie szybciej, niż zeszło mi na napisanie
tego tekstu. Co teraz ze mną będzie? Wizja tutejszego więzienia to najgorsza
wizja ever. Człowiek z moją urodą nie poradzi sobie w kryminale. Tajowie co
prawda są drobni, ale każdy z nich może się okazać kolejnym wcieleniem
Bruce’a Lee albo Mannym Pacquiao, a poza tym potrafią bardzo szybko
dźgać nożami (obejrzyjcie „The Raid”). Nie chcę, żeby ktoś mnie ożenił
z kosą. Nie tak to miało wyglądać. Nie chciałbym nikogo obwiniać za
zaistniałą sytuację, ale niestety muszę. Podróżnicy pokroju Beaty
Pawlikowskiej, blogerzy i inni ludzie, którzy jeżdżą po świecie, a później
spisują przewodniki, robią to źle. Kogo obchodzi, ile lat temu powstał jakiś
kościółek i jaki jest najlepszy filtr do opalania? Podróżnik amator potrzebuje
faktów – co, gdzie, za ile i z kim gadać. Przykładowo ostatnio pisałem na
fejsie, że tanie lotnisko w Kuala Lumpur jest zasyfione, a w komentarzach
dostałem zarzut, że nieprawda, bo trzy lata temu było czyste jak łza. Tak się
rodzi dezinformacja. Na tej samej zasadzie przed wylotem zapytałem na
forum podróżniczym, czy w Tajlandii będę potrzebował prawka, bo po co
wozić zbędne dokumenty i ryzykować zgubę? Co usłyszałem? Nie ma sensu
zabierać. W Tajlandii polskie prawko nie jest uznawane, poza tym na skuter
nie potrzeba, a do wynajmu wystarczy dowód i gotówka. Okazało się, że
wszystkie rady to jeden wielki bullshit. Ten, co to napisał, będzie płacił za
mojego adwokata!

*
Moja zabawa w chowanego z tajską policją trwała 24 godziny. 24 godziny
wypełnione stresem i nerwami, tym bardziej że do zarzutów o ucieczkę
mogło dojść jeszcze oskarżenie o zniszczenie mienia. Otóż kiedy spotkałem
się już z Madzią i mieliśmy wrócić do hotelu, byłem tak bardzo rozchwiany
emocjonalnie, że upuściłem skuter podczas zdejmowania stópki, a ten tak
niefortunnie upadł, że przewrócił jeszcze jeden stojący obok, po czym
powstał wielki efekt domina, który zakończył się wywrotką łącznie pięciu
jednośladów. Jak się wali, to się wali. Nie jestem z tego dumny, ale musiałem
zostawić je w takim stanie i odjechać. To nie był dobry moment na poczucie
winy. Do pieca dołożyła też moja mama – polonistka, która o przygodzie
dowiedziała się z fejsbuka i w pierwszym kroku ochrzaniła mnie za gwałt na
języku polskim. Ponoć w mojej relacji ort gonił orta, zignorowałem masę
przecinków, a to, co zrobiłem z przyimkami, to już w ogóle woła o pomstę do
nieba. Musiałem przeprosić i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, bo nie
chcemy przecież, żeby koleżanki mojej mamy patrzyły na nią wzrokiem pt.
„No pięknie, matka polonistka, a syn analfabeta”. Kiedy odhaczyliśmy już
lekcję gramatyki, przeszliśmy do tematu dnia, czyli mojego konfliktu
z tajskim prawem. W tym miejscu mamusia wykazała się olbrzymią empatią,
mówiąc, że trzyma kciuki, żebym nie dał się złapać i fajnie by było, gdybym
sobie poradził sam, bo ojca od kilku dni boli kolano, w związku z czym raczej
nie dadzą rady po mnie przyjechać. Ewentualnie mogą wspomóc mnie
finansowo na adwokata, ale też niechętnie, bo planują zrobić remont kuchni,
a kafelki, które wpadły im w oko, trochę kosztują. Pokrzepiony tą rozmową
uznałem, że jest tylko jedno wyjście, żeby zakończyć tę sprawę: stać się
niewidzialnym dla tajskich służb. Tak więc zwróciłem skuter, następnego
dnia rano wycheckoutowałem się z hotelu i przeniosłem do innego, gdzie
meldunek zrobiliśmy na dowód Madzi, a sam już do końca pobytu unikałem
wszelkich sytuacji, które wymagałyby pokazania dokumentów. Udało się.
3
PING PONG SHOW
Tekst powstał podczas wyjazdu do Tajlandii. Inspiracją była moja własna
głupota (ponownie).

dź na Ping Pong Show, mówili. Będzie fajnie, mówili. Bez tego wyjazd

I do Tajlandii się nie liczy, to tak jak pojechać do Szczecina i nie zjeść
paprykarza, mówili. Ten ostatni argument mnie przekonał.
Poszedłem.
Od wczoraj nic już nie jest takie jak kiedyś. Mój zmysł wzroku został
zbrukany, a umysł wypaczony. To, co zobaczyłem, na zawsze wypaliło
piętno. Inwestycja w alkohol i próby wymazania pamięci nie powiodły się.
Napiszę, co widziałem ku przestrodze dla innych, ale wcześniej niech
wszystkie matki ukryją dzieci.
To działa tak: uderzasz na ulicę nierządu i rozpusty, gdzie wszyscy
wyglądają jak uczestnicy dowolnego programu z „shore” na końcu.
Następnie pozwalasz złowić się pierwszemu lepszemu naganiaczowi, który
przekonuje, że to właśnie w jego lokalu tańczą najbardziej gibkie lachony,
a po chwili lądujesz w schowanym w bocznej uliczce klubie go-go. My
akurat byliśmy na Phuket, czyli najbardziej imprezowej azjatyckiej wyspie,
ale podobne atrakcje znajdziecie w każdym tajskim mieście, do którego
przyjeżdża przynajmniej jeden turysta. Wstęp teoretycznie jest darmowy,
w rzeczywistości udział w show wymaga zamówienia kolorowego drina. Ten
pierwszy kosztuje między 50 a 100 złotych, zależy od prestiżu lokalu, kolejne
są już w standardowej cenie, czyli 10–30 złotych.
Robiliśmy dwa podejścia. W pierwszym klubie była masa podejrzanego
elementu i wcale nie mam tu na myśli atmosfery wiszącego w powietrzu
wpierdolu, jaka panuje w barach dla harleyowców. Wręcz przeciwnie, za
dużo zakazanej miłości w jednym miejscu. Wyglądało, jakby wszyscy goście
przyszli prosto z przemarszu Love Parade. Same Rafalale, Conchity Wurst
i Jole Rutowicz. Wszyscy poubierani w lateksowe kostiumy z krojem à la
Borat, do tego biżuteria w postaci srebrnego łańcucha przepuszczonego
przez sutki i pępek plus fryzury w stylu Coolio w „Gangsta’s Paradise”.
Spanikowaliśmy. Druga melina nie była lepsza. Atmosfera niby zupełnie
inna, ale równie odrzucająca. Mała ciemna sala z delikatną poświatą
fioletowych neonów, pośrodku długi wybieg z rurami, dookoła skórzane
sofy. Wśród gości tylko jakiś podstarzały grubas, któremu nadskakiwały
dwie młodziutkie Tajki, a on w rewanżu miział je banknotami. Klimat bardzo
niepokojący, coś jak w filmie „8 mm” z Nicolasem Cage’em. Już miałem
dawać Madzi sygnał do ucieczki i całkowicie wykreślić Ping Pong Show
z listy „do zaliczenia w Tajlandii”, wtem do lokalu wchodzą dwie parki
o europejskich rysach. Nie dało się nie zauważyć, że pierwsze wrażenie też
ich odrzuciło, ale kiedy nas zobaczyli, nabrali pewności siebie i postanowili
zostać, przynajmniej tak mniemam po dyskretnym skinieniu głowy, które
wymieniliśmy. Nam ich obecność też dodała skrzydeł. Uznałem, że jeśli
Azjatom zaczęłoby odwalać, to jako Europejczycy naturalnie uformujemy się
w drużynę i spuścimy im łomot ich własnymi dildami. Zostaliśmy.
Rozsiadamy się, zamawiamy driny i czekamy. Jest niezręcznie. Na
wybiegu sześć bezcyckowych Tajek niemrawo wygina się przy rurkach.
Raczej nie wkładały w to całego serca. W myślach chyba planowały, co jutro
ugotują na obiad, tudzież rozkminiały, czy aby na pewno wyłączyły żelazko.
Tak czy siak, zero zaangażowania z ich strony. Nudy. Żałowałem, że nie
wziąłem tableta, pograłbym w „Angry Birds” albo rozpykał jakieś sudoku.
Agonia trwała jakieś 20 minut. W tym czasie do lokalu dobiło jeszcze kilka
osób, a ja z jednym tańczącym „lachonem” przypadkowo złapałem kontakt
wzrokowy. Oblizała się i puściła mi oczko. To chyba miało być sexy, niestety
bardziej przypominało nerwowy tik.
Po tym nieudanym flircie ze wstydu i żenady zamknąłem się w sobie i do
głównego występu siedziałem ze wzrokiem wbitym w podłogę. Trochę to
trwało, ale w końcu się doczekałem. Na scenę w końcu wyszła ona,
„gwiazda” wieczoru. Dżizas, że też byłem takim idiotą i nie przeczytałem
wcześniej żadnej recki w necie. Wiek emerytalny (i to co najmniej od 15 lat),
brzuszek jak u Ferdka Kiepskiego, a do tego wyczuwalna aura pogardy
i nienawiści niczym u pani z dziekanatu. Jedyny pozytyw to fakt, że biodra
miała przewiązane chustą, dzięki czemu strategiczne miejsca były
zasłonięte. Tyle mi wystarczyło, żeby uznać, że przyjście tutaj było jednym
z moich głupszych pomysłów ever. Przysięgam, że chciałem się ewakuować,
ale w lokalu rozbrzmiała akurat muzyka, co mnie trochę rozproszyło i chcąc
sprawdzić, skąd dobiega, nieopatrznie spojrzałem tam, gdzie nie
powinienem. Pech chciał, że w tym samym momencie jej przepaska
podwiała się do góry... „Oh God, Oh Why?!” Tu naprawdę nie ma nic
śmiesznego, takie widoki zostawiają traumy na całe życie. Ale to i tak było
jeszcze nic.
Show zaczął się z naprawdę wysokiego C, bo w powitalnym triku babcia
wyciągnęła sobie z wiadomego miejsca 20 metrów wstążki. Trochę taki mix
Davida Copperfielda z kopalnią „Wujek”, czyli i magia, i górniczy zapierdol
w jednym. Jak się później okazało, cały pokaz wyglądał jak casting do „Mam
Talent”, z tym że nie można było go przerwać, wciskając czerwony guziczek.
Akurat tak się złożyło, że dzień wcześniej rozmawiałem ze znajomą
o Tajlandii i pytałem, czy podczas swojego pobytu widziała żółwie, bo ja
bardzo bym chciał, ale jakoś do tej pory się nie udało, a wszyscy dookoła
twierdzą, że jest ich tutaj od cholery. Naprawdę nie spodziewałem się, że
moja zachcianka spełni się po zaledwie 24 godzinach. Niestety okoliczności
trochę kijowe, żeby nie powiedzieć z dupy. Otóż w drugim numerze babcia
„wypluła” z siebie dwa małe żółwie. Chociaż czy małe, to kwestia sporna.
Jeśli trzeba je schować w sobie, z miejsca zmienia się perspektywa. Tak czy
siak, był to najbardziej popierdolony numer ever. Kolejny trik to strzelanie
do celu. Konkretnie rzutkami z ostrym końcem i do baloników zawieszonych
dookoła wybiegu. Zaliczyła dwa headshoty. 100% skuteczności. Dzięki Bogu,
bo jeden balonik był zawieszony w takim miejscu, że w razie pudła mógłbym
stracić oko. Następnie przyszedł czas na palenie papierosów. Skubana
odpaliła dwa jednocześnie. Spaliła w czterech machach i przypominam, że
choć zaciągała się wargami, to nie tymi osadzonymi na twarzy. Ten pokaz
w przeciwieństwie do metody Allena Carra faktycznie zniechęca do palenia.
Jako clue programu: piłeczki do ping-ponga. Różne kombinacje.
Bezdotykowe aplikowanie z szyjki butelki, zwrot do szklanki z wodą, zawody
w strzelaniu na odległość i tego typu konkurencje. Wstyd się przyznać, ale
w tym momencie nawet się zaśmiałem. Nic nie poradzę, towarzyszące
dźwięki i pozy były naprawdę zabawne. No i w sumie to już był koniec,
a przynajmniej tak mi się wydawało. W rzeczywistości okazało się, że tajskie
tancerki wracają jeszcze z bisem. I to nawet jeśli nikt o niego nie prosił.
Gorzej, że bis nadal nie był końcem. Nope, po zejściu ze sceny babcia
założyła na siebie przezroczystą halkę i uzbrojona w pojemnik próżniowy,
wiecie, taki jak na drugie śniadanie, ruszyła w tournée po widowni, zbierać
napiwki. Azjaci wyskakiwali z banknotów jak szaleni, za to białasy siedzieli
nieporuszeni niczym skała. Żaden nie dał. Nie dziwota, nikt przy zdrowych
zmysłach nie sypnie groszem za coś tak żenującego i niesmacznego, po
czym zostają blizny na całe życie. Ja tym bardziej nie planowałem.
Postanowiłem, że kiedy przyjdzie moja kolej, będę patrzył w podłogę
i ignorował ją, do momentu, aż sobie pójdzie. Plan zacny, ale nie
przewidziałem, że babcia okaże się tak wytrwałą zawodniczką i spędzi pełne
dwie minuty z pojemnikiem próżniowym przystawionym do mojej twarzy.
Ze stresu zrosiłem się lekko na czole, ale ostatecznie dopiąłem swego
i przetrwałem tę nierówną walkę (cebula na 100%). Poddała się i na fochu
poszła w długą, jednak nie obeszło się bez zgrzytu. Na odchodne oberwałem
tajską obelgą. Głowy nie dam, ale mogło to był coś w stylu: „Patrzeć to by
każdy jeden chciał, ale płacić to nie ma komu”. No i teraz to już naprawdę
był koniec. Nie licząc tego, że przez następne kilka miesięcy moja intymna
znajomość z Madzią ograniczała się do przybijania piątek, można
powiedzieć, że wyszedłem z tego bez szwanku.
Niestety robienie zdjęć w takich miejscach jest stanowczo zabronione.
Złamanie zakazu wiąże się z karną opłatą 1000 euro i utratą czucia
w kończynach na wieki, w związku z czym nie posiadam odpowiedniej
dokumentacji foto. Musicie uwierzyć na słowo.
4
PIGOUT NA HAJU
Tekst powstał podczas wyjazdu do Holandii. Jak zwykle okazałem się zbyt
ciekawski.
d pięciu dni jesteśmy w Holandii. Zostały jeszcze dwa i trzeba

O będzie wracać do domu, więc powoli zaczynamy myśleć


o pakowaniu oraz o tym, że trzeba zutylizować ciasteczka
z haszem, które kupiliśmy w Amsterdamie. Do Polski ich
przecież nie weźmiemy, z moją karmą lepiej nie ryzykować. Specjalnie
zwlekałem z ich zjedzeniem do momentu przeniesienia się do Vlissingen, bo
mimo że za bardzo nie wierzę w ich działanie, na wszelki wypadek wolę
skonsumować je w kontrolowanych warunkach, bez tłumu gapiów
z kamerkami HD dookoła. Ostatnie, czego potrzebuję, to zostać na haju
gwiazdą jutuba. Vlissingen jest do tego idealne. Mała portowa miejscowość
nad Morzem Północnym, w której nie ma tłumów, w dodatku mamy 3-
piętrowy apartament tylko do swojej dyspozycji, więc w razie czego jest
gdzie się zaszyć.
Postanowiliśmy, że dziś jest ten dzień. W końcu zrobiła się dobra
pogoda, wyszło słońce, poplażowaliśmy trochę z rana, wysączyliśmy kilka
drinków i ogólnie wprowadziliśmy się w dobry klimat na ciasteczka. Na
pierwszy ogień poszedł klin tortu bananowego. Sprzedawca ostrzegał, że
bezpieczna ilość to po pół porcji na głowę. Zdając się na opinię specjalisty,
z chirurgiczną precyzją przecięliśmy ciacho i zgodnie z instrukcjami każde
przyjęło swoją „działkę”. Było pyszne, wróć, było obłędnie pyszne.
Smakowało jak z najlepszej cukierni, a nie z kiosku prowadzonego przez
wydziaranych kolesi w krótkich szortach, klapkach i z dredami. Nabraliśmy
apetytu na więcej. Można powiedzieć, że łakomstwo okazało się silniejsze
niż strach przed przedawkowaniem. Zignorowaliśmy ostrzeżenia na
opakowaniu o możliwym odczuciu haju dopiero po upływie godziny,
uznając, że to tylko taka ściema dla turystów. Przecież coffee shopy muszą
brać poprawkę na gimbusów, którzy dla szpanu zjedzą dziesięć ciastek
naraz, po czym prawdopodobnie padliby jak dłudzy przy ladzie, co nie?
Komu potrzebny taki skandal? To mogłoby rzucić cień na holenderską
turystykę. „Na pewno dodają do ciastek tylko jakieś śladowe ilości THC,
a reszta to autosugestia i efekt placebo” – pomyśleliśmy. Uspokojeni taką
dedukcją zjedliśmy jeszcze po muffinku i przekonani, że totalnie nic nam nie
grozi, ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu jakiejś szamki.

Vlissingen słynie z muli. Jest tu megaprestiżowa knajpa serwująca


właśnie mule, do której co chwila przyjeżdżają kucharze w stylu Makłowicza
i kręcą odcinki swoich programów. Madzia bardzo chciała spróbować
i w sumie ja też byłem otwarty na nowe smaki, więc się do niej udaliśmy.
Lokal oporowo elegancki, obrusy, świeczniki, kelnerzy z ręczniczkiem
przewieszonym przez rękę, tego typu tematy. Siadamy w ogródku na
zewnątrz, zamawiamy mule i wiener schnitzel, słońce świeci, ptaszki
ćwierkają, morze faluje, ogólnie jest superprzyjemnie. Do czasu. Kelner
przynosi Heinekeny, a ja w tym momencie czuję, że drętwieją mi dwa palce
u ręki, bezwładnie opada warga i nie domyka się jedno oko. Oho, już wiem,
co jest grane – naprałem się! Mówię Madzi, że chyba muffiny jednak działają
i może lepiej będzie wrócić do domu albo przynajmniej oddalić się od
miejsca publicznego. Madzia na to, że „bitch, plizz!”, że coś sobie
ubzdurałem, bo jej nic nie jest, a zjadła tyle samo i w dodatku jest mniejsza.
Przekonany taką argumentacją, stwierdziłem, że chyba faktycznie wkręcam
sobie film i tak naprawdę nic się nie dzieje, nie ma co panikować.
Postanawiamy zostać. No i siedzimy, a ja czuję, że mój stan jeszcze bardziej
się pogłębia, ale przed Madzią poker face i udaję, że jest ok. Jestem
megaświadomy, ale ciało ewidentnie nie chce współpracować. Co chwilę
drętwieje mi ręka albo noga. Pół twarzy sparaliżowane, więc gadać też nie za
bardzo mogę, w dodatku siedzimy przy stolikach opartych na jednej nodze,
które nie do końca są stabilne, co wpędza mnie w ostrą paranoję. Dręczą
mnie myśli, że podczas próby krojenia sznycla na bank stracę równowagę
i polecę ze wszystkim na glebę. Ogarnia mnie panika, pot zalewa plecy,
w głowie przeprowadzam różne analizy i ostatecznie postanawiam, że
najbezpieczniej będzie wszamać sznycla bez krojenia. I to jest plan! Niestety
duma z własnej przebiegłości nie przekłada się na uczucie ulgi, bo już po
chwili dopada mnie kolejny lęk. Tym razem myślę sobie, że to nie jest dobry
moment na debiut z mulami. Nie wiem, jak je otworzyć ani jeść, no
i chwilowo koordynacja pozostawia wiele do życzenia, a ostatnia rzecz, jakiej
teraz chcę, to wzbudzenie sensacji. Rozpatruję wszystkie czarne scenariusze,
które mogą się wydarzyć podczas jedzenia i nagle zdaję sobie sprawę, że
minęło już dobrych kilka minut, kiedy pochłonięty rozkminkami, nie
dawałem żadnych oznak życia. Ogarniam się, patrzę, co u Madzi i widzę, że
u niej też już się zaczęło. Oczy jak pięć złotych, niedowład nogi, trochę
uśmiech, trochę panika, przy stoliku jest tylko ciałem, a mentalnie przeżywa
fazę gdzieś daleko stąd. W tym momencie koszmar stał się faktem.
Dwójka, zdawałoby się, odpowiedzialnych osób siedzi naprana w najbardziej
eleganckim lokalu we Vlissingen, czekając na garnek muli i nikt nie wie, jak
to się potoczy dalej. Kurtyna.

*
Długo zastanawiałem się, czy w ogóle opowiadać dalszy ciąg naszej
przygody na haju. Wszystko przez to, że w pewnym momencie przestało być
zabawnie i zrobiło się trochę straszno, trochę żenująco. Kiedy kelnerka
przyniosła nam jedzenie, przy stolikach byliśmy już praktycznie tylko
ciałem, mentalnie zaliczaliśmy inny wymiar. Jak przez mgłę pamiętam, że
nadziałem sznycla na widelec i wszamałem go jak Big Milka. Strach przed
wywrotką z całym stolikiem był naprawdę silny. Coś tam mi się jeszcze
kołacze, że Madzia co jakiś czas wpychała mi do buzi mule na spróbowanie,
ale ich smaku za cholerę nie kojarzę. Wiem tyle, że zrobił mi się po nich taki
suchar w pysiu, że browca wychyliłem duszkiem, po czym uznaliśmy, to już
ostatni moment na ewakuację z lokalu, jeśli na kwadrat chcemy wrócić
o własnych siłach. Opadająca warga stanowiła spory dyskomfort, ale jeszcze
jakimś cudem udało mi się wyartykułować „Czek plizz”. W tym miejscu
muszę oddać szacun kelnerce, która świadoma naszej niedyspozycji (nie
dało się nie zauważyć), nie piętrzyła problemów i nie kręciła afery, że takie
rzeczy nie przystoją w tak ekskluzywnym miejscu. Dyskretnie przyniosła
rachunek, pyknąłem płatność zbliżeniową i nara. Zero oceniania i zbędnych
pytań.
Po wyjściu złapaliśmy się z Madzią pod ramię i pokuśtykaliśmy w stronę
naszego apartamentu. Słowo pokuśtykać jest tu jak najbardziej na miejscu.
Wspominałem już, że kiedy dopadła mnie faza, co rusz traciłem władzę nad
losowymi częściami ciała? Na wyjście padło akurat na prawą dłoń, czyli nie
najgorzej. Pech chciał, że pomyślałem wtedy: „Uff, jak dobrze, że wysiadła mi
tylko ręka, a nie noga, bo nie mógłbym chodzić”. Autosugestia zadziałała
błyskawicznie i chwilę później jedną kończynę ciągnąłem za sobą niczym
worek kartofli. I tak sobie kuśtykamy, kuternoga i wpółprzytomna panna.
Dla przechodniów musieliśmy wyglądać jak dwójka uciekinierów z Monaru.
Do przebycia mieliśmy nie więcej niż kilometr, a i tak nie obyło się bez kilku
postojów na przypadkowych murkach. Ostatecznie po godzinie dotarliśmy
do mieszkania, gdzie po przekroczeniu progu zaczęły się schody. Dosłownie
i w przenośni. Nie wiem, czy to typowa holenderska zabudowa, ale nasz
apartament był trzypoziomowy, a na każdy prowadziły ekstremalnie ostre
schody. Prawie kąt prosty, do tego bardzo drobne stopnie. Szczerze mówiąc,
nawet na trzeźwo trzeba było uważać, żeby się z nich nie spieprzyć, więc
wyobraźcie sobie, jakie stanowiły wyzwanie dla ludzi nafaszerowanych
muffinkami z haszem i podlanymi kilkoma piwami. Żeby było trudniej,
musieliśmy wdrapać się na poziom trzeci, bo właśnie tam ulokowana była
sypialnia. Drugi stanowiły salon, kuchnia i łazienka. Wchodziliśmy na
czworakach. Madzia przodem, bo była w o wiele gorszym stanie, ja
zabezpieczałem tyły.
Wspinaczka wyglądała tak, że co trzy stopnie Madzia zaczynała
panikować, że wyżej wejść nie da już rady: „Kręci mi się w głowie i nie czuję
nóg. Idź sam, ja tu zostanę” – mówiła. Jako najlepszy chłopak na świecie nie
brałem takiej opcji pod uwagę. „Siedzimy w tym razem i razem z tego
wyjdziemy” – odpowiadałem. Po mniej więcej 30 minutach dopełzliśmy do
sypialni, gdzie w końcu zalegliśmy na upragnionym wyrku. Myślałem, że
teraz pójdzie już z górki, wtem Madzia zaczęła przechodzić kolejny atak
paniki. Tym razem miała haluna, że łóżko ją wciąga. Znacie to uczucie, kiedy
po pijaku wydaje wam się, że spadacie w przepaść i trzeba jedną nogę
zakotwiczyć na podłodze albo skończy się womitem? Madzia miała coś
w tym stylu, tyle że w jej wizji dryfowała na materacu w otchłań. Próbowałem
ją wyciszyć, niestety bez większych sukcesów. Ostatecznie stanęło na tym,
że chciała do łazienki. Wiecie, co to znaczy? Znowu czekała nas przeprawa
schodami, tym razem na poziom numer dwa. W dół było jeszcze trudniej niż
do góry – nie dość, że na czworaka, to jeszcze na wstecznym. Madzia
zamknęła się w łazience, a ja korzystając z chwili wolnego, zaległem na
kanapie w salonie, gdzie w końcu mogłem oddać się własnej fazie. Dziwne
uczucie tak leżeć napruty, kiedy za oknem jeszcze widno, z drugiej strony
nad Morzem Północnym zachód słońca wypada latem dopiero około 22.00,
więc nawet gdybym zjadł te nieszczęsne ciasteczka cztery godziny później,
efekt byłby identyczny. W każdym razie leżałem bez ruchu, patrzyłem
w okno i rozkminiałem wiele dziwnych kwestii. Przekimałem kwadrans, albo
dwa, po czym zbudziłem się niczym rażony prądem, z zaślinionym pysiem
i paniką, gdzie jest Madzia? Na jednej nodze wpadam do łazienki, patrzę,
a Madzia jak gdyby nigdy nic kima sobie w półprzysiadzie na podłodze,
obejmując jedną ręką wannę i muszlę drugą. Wybudzam ją, pytam „what the
fuck”, na co ona odpowiada, że nie wiedziała, w którą stronę sprawy się
potoczą, więc na wszelki wypadek zajęła strategiczną miejscówkę.
W następnej scenie znowu wdrapujemy się na czworakach po tych
cholernych schodach do sypialni, na szczęście tym razem po dotarciu do
wyra udaje nam się zasnąć bez większych turbulencji. Następnego dnia
wstaliśmy na kacu, jakiego nie życzyłbym nawet największemu wrogowi.
Ten łomot w głowie i Sahara w pysiu, pamiętamy [*].
Około południa dojechali do nas znajomi, którzy od kilku lat mieszkają
na stałe w Holandii i którzy użyczyli nam mieszkania. Zaaferowani
opowiadamy im o naszej przygodzie, po czym uroczyście składamy na ich
ręce pozostałe muffinki i ciasteczka z haszem, dodając przy tym, że
Holandia faktycznie bardzo fajna, ale dragi to jednak nie nasza bajka.
Wyśmiewają nas, że dragów to my na oczy nie widzieliśmy, po czym od ręki
zjadają otrzymane ciasteczka i muffinki, dobijają jointem, którym nawet
Snoop Dogg by nie pogardził, na to podlewają się jeszcze browarkiem, a po
wszystkim luzacko pytają, w co dziś idziemy: palenie czy picie? „Chcecie
jeszcze pić i palić? Ochujeliście? Jak was ten towar za godzinę zwali z nóg,
to macie co najmniej dwa dni z głowy!” – mówię przerażony, na co
w odpowiedzi dostaję tylko „Buehehe” i „Bitch, plizz”. Okazuje się, że to, co
nas prawie zabiło, dla nich jest poranną rozbiegówką, coś jak kawa
i pierwszy papieros dla palacza. Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, ile
trzeba trenować, żeby dojść do takiej formy. Jeśli chodzi o mnie, od tamtej
przygody narkotykom mówię stanowcze „chyba nie”.
5
PODRÓŻE KSZTAŁCĄ
raz z Redzim wyskoczyliśmy na kilka dni do Szwajcarii, gdzie

W chwilowo mieszka nasz starszy brat. Obiecywał nam wakacje życia,


tymczasem siedzimy na kwadracie, patrzymy w przestrzeń i czekamy,
aż gospodarz wróci z pracy, po czym zamawiamy pizzę, rozpijamy
butelkę i idziemy w kimkę. Powtórz codziennie. No po prostu moc wrażeń.
Widząc, że najstarszy nie przygotował dla nas żadnych rozrywek,
postanowiliśmy z Redzim wziąć sprawy we własne ręce. Odpaliliśmy Google
Maps i zaczęliśmy rozglądać się za jakimiś atrakcjami turystycznymi. Padło
na Hoher Kasten. Przyjemna górka, 1800 m n.p.m, położona w Prealpach
Szwajcarskich, pół godziny samochodem od dziupli brachola. Normalnie
weszlibyśmy na nią z buta (heh, sam siebie rozśmieszyłem), ale niestety
byliśmy mocno poturbowani po wczorajszym zderzeniu czołowym ze
szwajcarską wódką, w związku z czym musieliśmy skorzystać z kolejki.
Chodzą plotki, że Niemiec płakał, jak sprzedawał. Nie wiem, nie widziałem.
Wiem za to, że Polak płakał, jak kupował bilet wjazdowy. True story.
W okienku za przejazd kazali nam zapłacić po 38 franciszków od głowy.
W przeliczeniu na złotówki to równowartość golfa trójki. Redzi był w takim
szoku, że odruchowo pociągnął kasjerkę za włosy, żeby sprawdzić, czy to
przypadkiem nie Tusk w masce. O dziwo, nie. Na górze było epicko, ale przy
okazji okazało się, że jesteśmy takimi samymi łosiami, jak niedzielni turyści
w Tatrach, którzy wbijają w Crocsach na Rysy i później trzeba ich ściągać
helikopterem. My dla odmiany wjechaliśmy na totalnym luzaku, w krótkich
gaciach i cienkich bluzach, jak na końcówkę sierpnia przystało, tymczasem
na górze przywitało nas żałosne 6 stopni Celsjusza i urywający głowę wiatr,
150 km/h minimum.
Gdy tak siedzieliśmy, podziwiając niesamowite widoki i równocześnie
wycierając zgrabiałymi rękami gile z cieknących nosów, przypomniało nam
się, jak w wagoniku pan kolejkowy-operator zarzucił jakiegoś suchara po
niemiecku, od którego wszystkim wjeżdżającym na szczyt (poza nami)
niemal pourywało dupy ze śmiechu. Teraz już wiemy, że nabijali się z nas
i naszych lekkich wdzianek. Cała reszta była w polarach i spodniach
narciarskich, co z kolei w tamtym momencie nam wydawało się
megaśmieszne. Z ciekawostek, na Hoher Kasten poza kozackimi widokami
jest jeszcze knajpa, która w 2010 roku, przez jakiś kulinarnych ważniaków,
została okrzyknięta najlepszą szwajcarską restauracją 2013 roku. Niestety nie
zweryfikowaliśmy, czy tytuł był zasłużony. Powiedzmy, że mając 50 zł,
w helweckiej walucie of course, można w niej dostać jedynie szklankę wody
i to przy założeniu, że przyszło się z własną szklanką. To była pierwsza rzecz,
której nauczyliśmy się o Szwajcarii: jest piękna, ale przy okazji
niemiłosiernie droga. Zdecydowanie nie na polską średnią krajową.
Podczas reszty pobytu dowiedzieliśmy się jeszcze, że Helweci poza
stanem posiadania różnią się od nas jeszcze sposobem spędzania wolnego
czasu. Konkretnie nie piją... aż tyle. Serio. W przeciętnym szwajcarskim
sklepie najmocniejszym napitkiem jest płukanka do pysia. Reszta ma max
16%. Za prawdziwą wódką trzeba trochę się nachodzić. Kolejna niesamowita
rzecz, to brak kradzieży. Już w Biblii było napisane, że każdy naród, który nie
pije, nie jest godny zaufania, tymczasem Szwajcarzy notorycznie zostawiają
pootwierane garaże, fury, chałupy i nic się nie dzieje. Dzieciaki porzucają na
noc rowery pod trzepakiem, na trawnikach, na środku chodnika, a jakimś
cudem rano nadal tam są. Wciąż mnie to szokuje. Mój rower stał w Polsce na
strzeżonym parkingu, zabezpieczony łańcuchami lepiej niż Harry Houdini
w swoim popisowym numerze, a mimo to podpierdolili mi go w biały dzień.
Zaskakujące jest również podejście Szwajcarów do koni. Owszem, kochają je,
ale nie tak jak my, kiedy hasają po polanie, tylko podane na talerzu. Nie
uważają, żeby były lepszymi zwierzątkami niż świnie czy krowy (no chyba że
pod względem smaku) i wysyłają je równie często pod nóż. Mówiąc krótko:
najlepsze szwajcarskie kiełbasy są z konia. To też szokujący fakt, bo
dotychczas koninę jadłem tylko raz i to nieświadomie, ale wystarczyło,
żebym czuł się winny. Zamówiłem kiedyś w Ikei klopsiki, a kilka tygodni
później z radia dowiedziałem się, że to był kucyk. Zresztą w mediach
wybuchła wtedy spora afera, przez co jedzenie w Ikei przez długi czas było
passé. Gdyby taka „afera” wybuchła w Szwajcarii, Ikea dostałaby aplauz
niczym pilot Ryanaira po udanym lądowaniu. Szwajcaria to nie kraj, to stan
umysłu.
6
NIGDY NIE ZASYPIAJ W KOMUNIKACJI
PUBLICZNEJ
ilka lat temu poleciałem ze starszym bratem do Barcelony tanią

K linią Clickair. Akcja jest tego typu, że w trakcie lotu brachol zasnął
oparty pysiem o okienko, po czym się obudził, starł ślinę i zaczął
panikować, że teraz na bank wyjdzie mu liszaj na twarzy, bo spanie
na okienku to tak, jakby wytrzeć twarz o muszlę klozetową na Orlenie albo
poślizgnąć się w woodstockowym toi toiu i podczas upadku dotknąć...
czegokolwiek. Śmialiśmy się jak dzicy, bo to w sumie całkiem rześki
skeczyk, ale w rzeczywistości nikt nie brał tego na serio. Tymczasem
następnego dnia otwieram oko, patrzę, a obok głowy coś mi dynda. Okazało
się, że bracholowi faktycznie nie uszła na sucho ta kimka w samolocie, z tym
że syf ominął twarz i rzucił się na płatek od ucha, który wydłużył się
pięciokrotnie, świecił na czerwono jak lampka rowerowa i pulsował
rytmicznie niczym serce. A to dyndanie przy mojej twarzy wzięło się stąd, że
w hostelu spaliśmy na wyrze piętrowym, ja na dole, a on na górze i w nocy,
jak się przekręcał, ten płatek musiał mu się zsunąć i zawisł w powietrzu, tuż
przed moją facjatą. Ja pierniczę, ale się uśmiałem na tym wyjeździe.
Gdybyście mogli zobaczyć, jak on ciągnął ten płatek po La Rambli,
zdecydowanie najzabawniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Na cześć
samolotu nazwaliśmy jego schorzenie „Clickair syfem”. Chyba domyślacie
się, do jakiego punktu zmierza ta historia? Owszem, po latach dorwała mnie
karma za tamte heheszki. Od rana płatek ucha pulsuje mi jak pojebany,
a przed chwilą, kiedy próbowałem zjechać w korpo z drugiego piętra na
parter, nie chciały się domknąć drzwi od windy. Wciskam wszystkie
guziczki, próbuję zaciągnąć drzwi ręcznie, niestety bez większych efektów.
Rozglądam się w poszukiwaniu przyczyny, no i oczywiście okazało się, że
płatek blokował czujnik. Puenta jest taka, że linia lotnicza Clickair już od
dawna nie istnieje, ale Clickair syf nadal ma się zajebiście. To będzie
ciekawy weekend. Miałem pojeździć na rowerze, bo zapowiadają rześką
pogodę, ale boję się, że ucho wkręci mi się w szprychy. Jak żyć? Mam
jeszcze takiego suchara-zagadkę – czy jeśli wyrośnie mi jęczmień na oku
i dam buzi komuś uczulonemu na gluten, to będzie to pocałunek śmierci?
7
MĘSKI WYPAD
ak tam wasze plany na weekend? Ja właśnie pakuję graty i zaraz

J ruszam z ziomeczkami na Słowację, w celu zażycia białego


szaleństwa. To znaczy taki był plan mniej więcej trzy miesiące temu,
kiedy jeden kolega ni z gruchy ni z pietruchy wyjechał z tekstem: „Ej,
a może byśmy skoczyli na narty? Słyszałem, że Jasna Chopok jest spoko”,
a reszta zamiast powiedzieć: „Na narty? Ziom, ochujałeś?”, odrzekła: „Ok,
czemu nie”. Jeszcze tego samego dnia klepnęliśmy tani nocleg na
Bookingu, po czym temat umarł i zmartwychwstał dopiero wczoraj, kiedy
zaczęliśmy sprawdzać, ile kosztuje karnet na Chopoku. Kuźwa, 37 ojro za
dzień! Tyle wystarczyło, żeby jeden ziomek przypomniał sobie, że on to
właściwie nie może jeździć, bo ma permanentnie złamane biodro, z kolei
drugi odpadł, bo ponoć mole wszamały jego spodnie narciarskie z kolekcji
„Aspen 1974”, które dostał kiedyś w spadku po wujku Romanie, a teraz jest
już za późno, żeby zorganizował inne. Generalnie wychodzi na to, że
jedziemy w 7-godzinną trasę tylko po to, żeby zaszyć się w jakiejś kwaterze
ulokowanej w bezpiecznej odległości od cen w euro i zrobić się wódką
kupioną w warszawskim Tesco. Typowo męska logika, ale wiecie co? Ani
trochę nie rozpaczam nad bezsensownością tego planu. Jest takie niepisane
prawo, zgodnie z którym facet powinien minimum raz w roku, na co
najmniej 24 godziny, wybić z chaty w celu totalnego zezwierzęcenia się. Móc
swobodnie beknąć, puścić bąka, podrapać się po mosznie i dać porządnie
w palnik z ziomeczkami. Zresztą, kto ogląda serial „Wikingowie”, ten wie, że
ich główną motywacją do podbijania obcych krajów nie była wcale chciwość
i ciekawość, co jest po drugiej stronie wody, a wizja zaznania chwili oddechu
od swojej starej. Dziewczyny, to nic osobistego, chodzi o zdrowie psychiczne
i trochę przestrzeni. Koniec końców wrócimy z podkulonym ogonem,
głodni, brudni, zmarznięci i stęsknieni.
Niestety zorganizowanie męskiego wypadu to nie jest znowu taka prosta
sprawa. Za dowód niech posłuży „Dzień Dobry TVN”, które w poprzedni
weekend wyemitowało akurat materiał o męskich wyjazdach. Jedną
z przepytanych osób był Dawid Woliński, czyli miłośnik selfiaków w windzie
i projektant mody w jednym.
– Dawid, co robicie na męskich wyjazdach?
– Mniej więcej to, co w Warszawie, czyli najpierw idziemy na sushi,
a później gadamy.
Mój Boże, jaki fail. Szanujący się samiec alfa nigdy nie przyzna się przed
innym samcem, że lubi sushi. I jeszcze gadają do tego. Zapewne przy
herbatce, którą popijają z odgiętym palcem. Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie
o takie męskie wypady chodzi. Widzę, że jest zapotrzebowanie w narodzie,
więc powiem wam, jak to się robi prawidłowo.
Pierwszą kwestię stanowi pytanie, dokąd jechać i jak ogarnąć logistykę?
Spieszę z odpowiedzią. Najlepiej do Berlina. Z Warszawy to tylko 550
kilometrów autostradą, z Poznania jeszcze bliżej, czyli szybka akcja i koszty
też do przeżycia, o ile wachę podzieli się na pięciu. Jako bonus można
zahaczyć o Świebodzin i strzelić sobie epickiego selfiaka pod pomnikiem
Dżizusa. Gwarantowane +50 do fejmu na fejsie. Dodatkowy plus Berlina
stanowi możliwość legalnego spożywania napojów wyskokowych
w miejscach publicznych. Żadna tam patologia, ot lajtowy sobotni chillout.
W Polsce jesteśmy tak zaszczuci, że przy ewentualnym piwku w plenerze od
ciągłego monitoringu otoczenia można nabawić się zwyrodnienia szyi. Jest
jeszcze jeden argument „za” Berlinem. Niemki są brzydsze niż Dworzec
Zachodni, więc drugie połówki nie będą miały lęku, że wyjazd ma podwójne
dno. Ok, mamy ustalony kierunek, co dalej?
Kolejnym i prawdopodobnie najważniejszym krokiem jest zapewnienie
alibi, czyli błogosławieństwa swojej lubej. Najlepiej będzie, jeśli powiesz, że
jeden z kolegów wpadł na pomysł wyjazdu, który został w lot podchwycony
(pomysł, nie kolega) przez kolejnych trzech ziomów. Ty jesteś ostatnim
ogniwem, od którego zależy powodzenie całej operacji. Nie zapomnij
wspomnieć, że tobie w sumie średnio się chce, zdecydowanie wolałbyś z nią
posiedzieć i pooglądać „Taniec z gwiazdami”, ale z drugiej strony czułbyś
się winny, gdyby przez ciebie nie pojechali. W tym miejscu zapewne
zostaniesz zapytany o plan wyjazdu. No to lecisz: Alexanderplatz, Brama
Brandenburska, Charlie Checkpoint, stadion Herthy itd. Pamiętaj, aby przy
każdej opisywanej atrakcji robić skwaszoną minę i dodawać, że naprawdę
wolałbyś „Taniec z gwiazdami”. Najlepiej wypadniesz, kiedy położysz sobie
dłoń wierzchnią stroną na czoło, spojrzysz w sufit i zaczniesz narzekać, że
jesteś totalnym idiotą, dając się wciągnąć w takie bagno. Nie zapomnij
o tonie męczennika. Przykładowo mówisz tak: „Uważam, że pomysł pójścia
po meczu do knajpy o nazwie Dom Stu Piw jest beznadziejny. W ogóle ten
wyjazd zapowiada się megasłabo. Chyba jednak zrezygnuję i zostanę z tobą”.
Jeśli to, co piszą psychologowie w swoich podręcznikach, jest prawdą, to
w tym momencie twoja połowica powinna zacząć cię namawiać, żebyś
jednak się przełamał i pojechał: „Chyba nie chcesz wystawić kolegów? Jedź.
»Tańcem z gwiazdami« nie musisz się martwić. Nagram i obejrzymy, jak
wrócisz”. Niechętnie zgódź się z jej argumentacją, po czym powoli, bez
wzbudzania podejrzeń, wyjdź z pokoju i upewnij się, że nikogo nie ma
w pobliżu. Teraz możesz sobie pozwolić, aby ten ordynarny, bananowy
uśmiech, który wstrzymywałeś przez całe negocjacje, zagościł w końcu na
twoim pysiu. Bierzesz telefon, wykręcasz ziomów i jedziesz klasyką: „Yo, to
ile kartonów wódki bierzemy?”.
Po zatwierdzeniu wyjazdu przez płeć piękną reszta idzie już z górki.
Jeszcze w Polsce ogarniacie noclegi, kierując się dwoma parametrami: tanio
i blisko metra. Tanio, bo pijanemu wszystko jedno, czy plama na ścianie to
reprodukcja Picassa, czy pozostałość po poprzednim lokatorze. Nie ma
sensu przepłacać. Bliskość metra, bo Berlin podobnie jak Bangkok i każde
inne miasto po godzinie 23.00 wciąga. Im bliżej do hotelu w drodze
powrotnej, tym lepiej. Reszta to już czysta improwizacja. Wróć, jeszcze jedna
ważna rzecz. Wbrew pozorom i na przekór liczbie osiedlonych Turasów,
Berlin wcale nie jest potęgą w temacie kebabów. Lepiej przykładać wagę do
wyboru knajpy, bo zła decyzja może skończyć się autografem analnym
w przypadkowym toi toiu. Sprawdzone info. I pamiętaj, co się dzieje
w „Vegas”, zostaje w „Vegas”.
Copyright for the Polish Edition
© 2017 Edipresse Polska SA

Copyright © 2017 by PigOut


Edipresse Polska SA
ul. Wiejska 19
00-480 Warszawa
Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska
Redaktor kreatywna projektu: Magda Mazur
Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska


Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51)
Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73)
Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Biuro Obsługi Klienta


www.hitsalonik.pl
e-mail: [email protected]
tel. 22 584 22 22
(pon.–pt. w godz. 8.00–17.00)
www.facebook.com/edipresseksiazki
www.instagram.com/edipresseksiazki

Redaktor: Karolina Głogowska


Korekta: Lidia Ścibek
Projekt okładki i layoutu: Paweł Palikot
Ikona: www.freepik.com

ISBN: 978-83-8117-042-0

Prezentowane w książce opinie są prywatnymi poglądami Autora, Wydawnictwo nie ponosi za


nie odpowiedzialności.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania


danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych
w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

You might also like