środa, 4 grudnia 2024

Juliusz Machulski „Nikczemny narrator” Ocena: 3/6

RAKI NA BEZRYBIU

To bez dwóch zdań jest powieść z kluczem. Jeśli ktoś ten klucz zna, będzie mieć dużą frajdę z lektury. Tylko niektóre z występujących w książce postaci, co do zasady już nieżyjące, występują pod własnym imieniem i nazwiskiem. Jeżeli ktoś nie rozpozna pozostałych, portretowanych w książce osób, ale przynajmniej pamięta jeszcze lata dziewięćdziesiąte i ma blade pojęcie o polskiej kinematografii tamtych czasów, też będzie czytać z zaciekawieniem. Do czasu.

Jednak, jeśli całkiem nawet dowcipne przepychanki słowne polskich filmowców przed trzydziestu laty kogoś niewiele obchodzą, to będzie mieć problem. Najpóźniej w połowie książki może się zirytować i zapytać: no dobrze, ale gdzie ten obiecany kryminał?

Anegdotki o hollywoodzkich filmowcach? W porządku. Przypominanie muzycznych hitów tamtych lat? Też fajnie. Naigrywanie się z Krzysztofa Kieślowskiego, a raczej międzynarodowego sukcesu jego filmu „Niebieski”? Oj, nieładnie. Też żałuję, że Kieślowski zrobił w Polsce kilka świetnych filmów i za granicą nikt tego nie zauważył, a wystarczyło tylko, że nakręcił przyzwoity zaledwie film we Francji i od razu odniósł międzynarodowy sukces. Ale, czy takie żale należy wylewać w kryminale, który zupełnie czego innego dotyczy? Jaki to ma wpływ na akcję, panie scenarzysto/pisarzu/reżyserze? Ponarzekać można sobie gdzie indziej. Fejsbuki bardziej się do tego nadają.

Wielbiciele kryminałów nie mają tu czego szukać, intryga jest wątła i na pierwszy plan wybijają się barwne opisy środowiska filmowego i miłosne podboje bohatera. Cztery kobiety budzące żywe zainteresowanie w ciągu miesiąca, nie licząc żony w trakcie rozwodu, to imponujący wynik. Intryga kryminalna jakoś tam zostaje rozwiązana, i chociaż poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „kto zabił”, i czy w ogóle zabił, mobilizuje nas do dobrnięcia do końca, to szybko się orientujemy, że przecież nie o to chodziło.

Wielbiciele twórczości Juliusza Machulskiego, a zwłaszcza jego wczesnych filmów, powinni być bardziej usatysfakcjonowani lekturą, ponieważ nie da się przeoczyć, że narrator występuje w roli alter ego reżysera. Oczywiście, trzeba mieć świadomość, że jest to alter ego bardzo dobrze wykreowane. Na tym w końcu polega fikcja literacka. Wśród tej fikcji bardzo szczerze brzmią refleksje głównego bohatera - scenarzysty: „I zawsze ogarnia mnie smutek, kiedy uświadamiam sobie, że na świecie są jednak ludzie prawdziwie utalentowani, a ja do nich nie należę. Jeśli niektórzy uważają, że jestem dobry, to tylko dlatego, że w rodzimej kinematografii jestem trochę w sytuacji raka na bezrybiu. Są po prostu gorsi ode mnie.” Dlatego podwyższam ocenę, bo też mi się smutno zrobiło, że są inni, bardziej utalentowani recenzenci.

Zastanawiałam się długo, jaki jest cel zamieszczenia na końcu książki scenariusza filmu „Torsje”, o którym wzmianki pojawiają się wielokrotnie w powieści. Ponieważ nie znam klucza, mogę domyślić się tylko jednego powodu. Scenariusz filmu, inspirowany „Wściekłymi psami” Quentina Tarantino musi być ważny dla autora, a ponieważ nie udało się zrealizować na jego podstawie filmu, może chociaż w ten sposób treść dotrze do swoich odbiorców. I jako ciekawostka jakoś się to broni. Jako scenariusz już niekoniecznie. 

Jedna z bohaterek zwraca jego autorowi uwagę, że bohaterowie filmu zachowują się nieprawdopodobnie i „Pan Bóg scenarzystów” za często schodzi z nieba, żeby im pomóc. To prawda, mogłabym dorzucić jeszcze kilka niewymienionych zdarzeń. Największą jednak słabością tego scenariusza jest to, że nie wybrzmiewa jego przesłanie. Według eksplikacji zamieszczonej na końcu książki, miała to być „historia kryminalna z morałem”, film „kryzysie wartości i wszechogarniającym egoizmie, a także o przyjaźni i solidarności”. Przyjaźni tam nie ma, bo bohaterowie w ogóle nie zostali przedstawieni, więc skąd mamy wiedzieć, że łączy ich przyjaźń? Nie znamy stawki, o którą toczy się gra, więc solidarności trudno się domyślić, a kryzys wartości i wszechogarniający egoizm, to klisze, które można dopisać do każdej eksplikacji. 

Dobrze, że jednak nie powstał ten film i życzę autorowi, żeby „Vinci II” był lepszy, nie tylko lepszy niż ten scenariusz, lecz również niż część pierwsza.

wtorek, 26 listopada 2024

Paula Hawkins „Błękitna godzina” Ocena: 3/6

ARS LONGA, VITA BREVIS

Mojemu pokoleniu nie trzeba było tłumaczyć tej łacińskiej sentencji (mówię o osobach z maturą). Dziś wydawca tej książki decyduje się przełożyć to czytelnikowi na polski i robi to łopatologicznie: „Życie krótkie, sztuka długa” (Hipokrates). Aż chciałoby się krzyknąć „o tempora, o mores!”, tylko kto to dzisiaj zrozumie?

Działalność wydawcy/tłumacza/redaktora/korektora w dziedzinie słowotwórstwa również zaskakuje. Czy wiecie, kto to jest galerzysta? Mnie by wystarczył stary, dobry marszand. Ale dajmy spokój wpadkom językowym, skoro powoli stają się normą.

Debiut Pauli Hawkins „Dziewczyna z pociągu” czytałam wiele lat temu, i pamiętam, że nawet mi się to podobało. Ale wtedy miałam mniejsze wymagania. Postanowiłam się przekonać, jak tę autorkę odbiorę dzisiaj.

Wrażenia mam mieszane. Doceniam wiarygodność psychologiczną postaci. Świetnie przedstawiona postać malarki i rzeźbiarki Vanessy Chapman i jej towarzyszki życia, przyjaciółki (nie kochanki) Grace, niemającej nic wspólnego ze sztuką.

Doceniam, że jest to piękna opowieść o samotności i alienacji, zarówno artystów, jak i osób, które próbują dzielić z nimi życie. Szkoda, że tak bardzo przegadana. Jest to również opowieść o sztuce, które będzie trwać wiecznie, jeśli tylko znajdzie się choć jedna osoba, dla której ta sztuka będzie ważna.

Na pewno jednak ta opowieść, a raczej trzy opowieści, bo tylu mamy narratorów, nie jest thrillerem. Zaciekawiło mnie w opisie, że akcja rozgrywa w samotnym domu na wyspie, która przez pół doby jest odcięta od świata. Jakie to pole do popisu dla stworzenia atmosfery grozy! Niestety, zupełnie nie zostało to wykorzystane. Jeśli w tej książce pojawia się jakiś „thrill” to dosłownie na ostatnich kilku stronach.

W zagadce kryminalnej chodzi o to, by wyjaśnić historię tajemniczego zniknięcia męża malarki (gdy rozgrywa się akcja, Vanessa już nie żyje, więc sięgamy głęboko w przeszłość). Tajemnicą jest również to, dlaczego artystka nie zapisała w testamencie swojej spuścizny najwierniejszej towarzyszce życia, tylko byłemu kochankowi, „galerzyście” (szkoda, że nie galernikowi), z którym kiedyś bardzo się poróżniła, z procesem sądowym włącznie. Te zagadki zostają nawet sensownie wyjaśnione, ale satysfakcja z takiego rozwiązania jest raczej letnia.

Dzieje się tak dlatego, że autorka nie mogła się zdecydować, czyją historię opowiada, więc opowiedziała trzy, każdej poświęcając tyle samo uwagi. Główną bohaterką może być zarówno Vanessa (opowieść o samotności artysty, dla którego najważniejsza jest jego sztuka), jak i Grace (opowieść o samotności towarzysza życia artysty, skupionego na własnej sztuce), a nawet Becker (kustosz muzeum, który jest kimś na kształt detektywa), ponieważ jego życie osobiste i fascynacja sztuką Vanessy odrywa w powieści niebagatelną rolę.

Tak naprawdę, to sztuka odgrywa w tej książkę główną rolę, a nie wiem, czy to jest dobra rekomendacja dla thrillera.

Zabrakło mi w tej książce odpowiednich proporcji: czegoś było za dużo, czegoś za mało, czegoś brak, więc końcowy efekt też taki sobie. No można przeczytać, ale…

piątek, 15 listopada 2024

Izabela Szylko „Łyżeczka” Ocena: 5/6

„PRZECZYTAJ, ZANIM ZABIJESZ SWOJĄ MATKĘ” *

Długo broniłam się przed tą książką. Izabela Szylko ani razu nie zawiodła mojego zaufania, więc nie miałam obaw, że powieść będzie słaba. Obawiałam się tematu. Nie lubię damskich obyczajówek i unikam jak ognia książek będących wiwisekcją toksycznych relacji międzyludzkich, bo zgadzam się z zasadą przypisywaną Marii Skłodowskiej-Curie: „Smutne książki można wytrzymać, tylko kiedy się jest młodym”.

Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Izabela Szylko potrafi poruszać trudne tematy w lekkiej formie, ba!, niektóre sceny są tak komediowe, że od razu przypominają się wszystkie dowcipy o teściowych. Sęk w tym, że kiedy przychodzi do zakończenia, śmiech zastyga wam w gardle i dochodzicie do wniosku, że życie może i bywa farsą, ale lepiej w takim spektaklu nie odgrywać głównej roli.

W skrócie: to opowieść o matce, która próbuje zawłaszczyć życie córki, stosując szantaż emocjonalny, i o córce, która próbuje się przed tym bronić, ale bardzo ciężko jej to idzie, bo walczy nie tylko z matką, lecz również z własnym poczuciem odpowiedzialności. Słowa autorki lepiej oddadzą istotę problemu niż moje komentarze:

„To dokładnie tak, jakby twój najlepszy towarzysz broni, który stał zawsze przy twoim boku, i na którego mogłeś liczyć w absolutnie każdej, nawet wymagającej poświęcenia życia sytuacji, niespodziewanie wyciągnął broń i zaczął strzelać do ciebie. Najpierw, oczywiście, w to nie wierzysz. Pomyłka, przypadek, zbieg okoliczności, on przecież nie mógł tego zrobić. Ale on znowu do ciebie strzela. Krzyczysz – „Przestań, to przecież ja, nie widzisz!?”. Nie pomaga, on dobrze wie, do kogo strzela. Ukrywasz się przed gąszczem kul, ciągle mając nadzieję, że to jakiś zły sen, chwilowa niepoczytalność, która zaraz minie. Ale on znajduje cię w twojej kryjówce i dalej strzela. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że ty również musisz sięgnąć po broń. I masz tylko jedno wyjście – musisz strzelić, żeby samemu przeżyć. Co robisz?”

Słuchałam tej książki w formie audiobooka, który jest mini-słuchowiskiem, z muzyką i podziałem na role. Grażyna Barszczewska interpretuje postać matki koncertowo. Niesamowite, jak wiele można osiągnąć tylko głosem. To postać, która owszem, irytuje, ale również budzi współczucie. Można ją zrozumieć, choć niekoniecznie wybaczyć. Na jej tle Małgorzata Buczkowska w roli córki wypada raczej blado, a Ksawery Szlenkier w roli męża jest tylko figurantem. Ale mąż w ogóle mało ma w tej książce do powiedzenia, więc może taki był zamysł. Ale nawet, dla samej Barszczewskiej warto tę książkę przyswoić w formie dźwiękowej, albo przerzucać się na e-book, od czasu do czasu, bo nakład papierowy już dawno wyczerpany.

Tę powieść najbardziej docenią osoby, które będą w jakiś sposób identyfikować się z główną bohaterką i jej problemami. Jeżeli jednak wasze relacje z rodzicielkami były lub wciąż są świetne, albo tylko poprawne, ta lektura może nie zrobić na was piorunującego wrażenia. Naprawdę, są takie matki? – możecie zapytać z niedowierzaniem. Naprawdę, tak trudno się od nich uwolnić? Z tego co przeczytałam we wcześniejszych recenzjach – tak, naprawdę. Co chwila któraś z recenzentek przyznaje się: to ja, to o mnie i mojej matce ta historia, to mnie moja matka w ten sposób zniszczyła życie.

Dobrze, że są takie książki. Może dzięki nim czytelniczki, które biernie godzą się na to, aby matki ingerowały ich życie, sięgną po broń i strzelą. Oczywiście umownie. Chodzi przecież o to, żeby zdobyć się na odwagę, skorzystać z doświadczeń innych i uwolnić się, póki jest jeszcze na to czas.

*hasło z okładki książki

czwartek, 17 października 2024

Grzegorz Dziedzic „Blady świt” Ocena: 2/6

KAŻDEMU BĘDZIE DANE TO, W CO WIERZY

Bardzo żałuję, że Grzegorzowi Dziedzicowi się nie udało. Skąd ten śmiały wniosek? „Blady świt” miał premierę cztery tygodnie temu, a na największym portalu czytelniczym tylko trzy recenzje sponsorowane (czytaj: oceniające książkę na 9-10 gwiazdek). Prawdziwi czytelnicy są bardziej powściągliwi w ocenach. Wydawnictwo Agora widać założyło, że nie ma co rozsyłać darmowych egzemplarzy, bo książka i tak się nie sprzeda.

Żałuję również, że autor, któremu tak bardzo kibicowałam po przeczytaniu pierwszego tomu trylogii chicagowskiej („Żadnych bogów, żadnych panów”) nie spełnił moich oczekiwań.

No nie, panie autorze, tak się nie pisze powieści sensacyjnych. Po słabej drugiej części ("Gangway") miałam nadzieję, że znajdzie się w wydawnictwie ktoś, kto zatroszczy się o część trzecią, zasugeruje poprawki. A gdzie tam!

W pierwszym rozdziale dowiadujemy się, co główny bohater uczyni trzy miesiące później. I prask! – nie ma żadnej tajemnicy. Sprawa jest mocna, kryminalna, o wiele ciekawiej by było, gdyby pojawiła się we właściwym czasie. A tak, gdy już przyjdzie co do czego – nie ma żadnej kulminacji, jest za to giga spoiler.

Drobne spojlery autor wrzuca regularnie, uprzedzając fakty. I po co informować, że będzie tajne spotkanie? Nie lepiej zacząć od spotkania i wyjaśnić, dlaczego jest tajne? Niestety, Grzegorz Dziedzic nie opanował zasad budowania napięcia.

Akcja się wlecze, nie ma punktów zwrotnych, brak dramaturgii. Opis spotkania gangsterów w Hot Springs równie pasjonujący, jak sprawozdanie korporacyjnego stażysty z konferencji sprzedawców nawozów sztucznych. Opisy Chicago na zasadzie: to było fajne miejsce, więc wrzucę, kiedy nie mam o czym pisać, i co z tego, że nie ma związku z fabułą.

Główni bohaterowie, którzy już w drugiej części zmienili się na gorsze, teraz są własnymi karykaturami. Roman, jako asystent swojej żony - hochsztaplerki przewidującej przyszłość, z przekonaniem głosi, że jesteśmy potomkami Atlantydów, którzy będą mogli wrócić na Ziemię i ocalić ludzkość przed zderzeniem z planetą Nibiru (!). Opis tego żenującego spektaklu zajmuje cały rozdział i oczywiście nie ma żadnego wpływu na akcję. Nie wiem, czy Roman jest totalnym idiotą czy jedynie żałosnym naciągaczem. Teo jest już tylko maszynką do zabijania, zastrzelenie człowieka to dla niego jak splunąć. A swoje kobiety traktuje tak: „Kim ty kurwa, jesteś, co? Powiem ci! Kurwą, zwykłą czarną szmatą.” Nie tylko nie da się lubić takich bohaterów, budzą pusty śmiech a nawet odrazę.

Postaci drugoplanowych jest zbyt wiele i wszystkie bezbarwne, nie do odróżnienia. Nawet Al Capone – zupełnie bez jaj.

Zakończenie… Wolałabym, żeby było zgodne z regułami gatunku, ale cóż, licentia poetica. Właściwie to nawet dobrze, że tak to się skończyło. Słyszałam gdzieś, że każdemu będzie dane to, w co wierzy. A jeśli ktoś nie wierzy w nic?

No trudno, nie jest to pierwszy autor, z którym trzeba się będzie pożegnać. Szkoda, bo po „Żadnych bogów, żadnych panów” miałam nadzieję, że zaprzyjaźnię się z pisarzem na dłużej.

Podobno każdy nosi w sobie pomysł na jedną książkę. Grzegorz Dziedzic napisał trzy, o dwie za dużo.