... w Nowym Roku ...
... lepszej pamięci.
Starość czy zła dieta? Co by nie mówił wracałem dziś z domu do pracy po wszystkie dokumenty, karty i parę złotych - krotko mówiąc portfel. Jutro wyjeżdżamy na wieś więc głupio tak bez papierów wyruszać na dwa dni. Nogi akurat dziś od tego nie zabolały bo śmignąłem autem ale głupio zwłaszcza, że szef jeszcze pracował. Jednym słowem skleroza.
Dlatego pozwoliłem sobie na takie egoistyczne noworoczne życzenia.....
Ech...
Swoją drogą nadchodzący rok to zawsze zagadka. Może 2018 nie będzie gorszy...
Witam!
To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.
piątek, 29 grudnia 2017
sobota, 23 grudnia 2017
Babcia z dziadkiem i stary piernik(przepis)
Czasu jest ostatnio bardzo mało
by zasiąść do komputera. W pracy na zakończenie roku roboty nie do przerobienia.
Zdarzało się i po 13 godzin pracować by wszystko ogarnąć i przygotować pole innym współpracownikom
pod nadchodzące w nowym roku zmiany. A tu w naszym życiu pojawiło się nowe
życie – mała dziewczynka, w której z miejsca się zakochaliśmy. Ładniutka,
zdrowiutka, nasza
ZOSIA.
Dziadkami zostaliśmy w Barbórkę i
od tamtej chwili otrzymaliśmy jakiś niewidzialny zastrzyk energii. Myślałem, że
narodziny wnuczki przyjmę ze stoickim spokojem ale teraz widzę, że to pozytywne
wariactwo mnie też nie omija: dzień bez nowej fotki lub informacji o małej
jest stracony. Na te święta otrzymaliśmy najpiękniejszy prezent świata.
Ale skoro już o świętach to piernik upiekliśmy, jak co roku. Parę dni wcześniej,
bo co, jak co ale stary piernik najlepszy jest i basta. Przepis pewnie już pięćdziesięcioletni
albo starszy, z karteczki wyciętej z jakiejś kobiecej gazety z przed lat i bardzo już „używany”.
Postanowiłem go utrwalić na zdjęciu, bo pożółkła karteczka na pół już przedarta, mocno sfatygowana swoje przeszła i już ledwo
dycha. Z resztą sami zobaczcie:
A udał się on nam w tym roku wyjątkowo,
choć powstawał w jak zwykle niezłym zamieszaniu(dosłownie i w przenośni). Jakby
ktoś chciał jeszcze skorzystać to dodam(dochodziliśmy do tego latami prób i błędów),
że piecze się tak: do piekarnika nagrzanego do 50 stopni wstawiamy i podnosimy
na 150 stopni na 30 minut. Potem 175 stopni na 40 minut i MUSI SIĘ UDAĆ!! Oczywiście patyczkiem sprawdzamy(suchy być musi). Najlepszy jest jak się kończy.
Przepis na makowiec gratis....
Pozdrawiam i życzę spokojnych
Świąt!
środa, 22 listopada 2017
Podróże kształcą
W Tychach byłem
dziś służbowo. Wystarczy na parę godzin odjechać 300 kilometrów od swojego
miasta by zobaczyć, że gdzieś coś jest inaczej (i nie tylko temperatura pomiędzy
miastami różniła się o parę stopni).
W tamtą stronę
jechałem w wagonie bez przedziałów. Obok mnie siedziała zakonnica i jak szalona(czytaj:
bardzo szybko) robiła czapkę szydełkiem prując od czasu do czasu źle wykonany
fragment(podziwiałem za cierpliwość!). W tzw. między czasie odmówiła z komórki
dwa razy modlitwy. Nie wiem jak daleko jechała ale w Tychach czapka była już na ukończeniu.
Powrót okazał się być
dla mnie lekcją i przestrogą przed nabiałem. Do przedziału wsiadła bizneswoman
handlująca, jak się po chwilach kilku okazało, hurtowo, serami i ich pochodnymi.
Słowa, jakich używała dokonując kolejne „dile” utwierdziły mnie w przekonaniu,
że mamy dostępne z tej grupy produktów gówno nie jedzenie. Było o takich
rzeczach jak przedłużanie o tydzień terminów trwałości, wyrobach seropodobnych
czy „zaolejowanych”. Swoistym szczytem było dla mnie sprzedanie paru ton
mozarelli, która jak się okazało kilka chwil później, różniła się od tej
zamówionej przez klienta tym, że była mrożona(ale i na to jej sprytni współpracownicy
znaleźli szybko sposób). Jej drapieżna zawodowa aktywność porażała i drażniła
mnie. Dramat i zgroza!!! Albo największe ludobójstwo w dziejach! I to bez
użycia broni konwencjonalnej – tylko chemia! Przecież takich „pań” krąży po świecie
tysiące. Dla nich sprawa jest prosta: wykonanie planu i procent od obrotu.
Nawet, jeśli w obrocie miałoby się znaleźć… gówno.
Ale z tych podróżnych emocji
nie było ani słowa o Tychach. Dwie rzeczy zwróciły moją uwagę w tym mieście.
Obie z dziedziny komunikacji. Pierwsza to uporządkowanie kierunku ruchu do i z autobusów
miejskich. Drzwi środkowe służą do wysiadania i jeśli nikt ich na przystanku od
wewnątrz nie otworzy to kierowca tego nie zrobi. Drzwi te są dodatkowo graficznie
oznaczone z zewnątrz drogowym znakiem zakazu. Bardzo mi się to podobało, choć w Warszawie w
godzinach szczytu chyba nie do wyobrażenia. Drugie to: absolutne zatrzymywanie się
samochodów przed przejściami dla pieszych nawet, jeśli przechodnie stoją jeszcze
na chodniku. To również spodobało mi się bardzo i za razem zadziwiło mnie
jeszcze bardziej w kontekście dwóch zdarzeń, jakie miałem parę dni temu na warszawskich
ulicach, gdy przechodząc po pasach, na zielonym świetle, jakiś ARCYDEBIL za
kierownicą przejechał mi prawie po stopach kołami swojego auta……….
Na szczęście w tym
roku jeszcze w planie tylko dwa lub trzy miasta do odwiedzenia: może znów będą jakieś
ciekawe obserwacje lub ludzie. Ale na razie dni krótkie i pochmurne optymizmem nie
napawają.
Czekamy….
niedziela, 29 października 2017
Urlop
Dobra to pora na wypoczynek? Zmiana czasu na zimowy, na dworze leje i
lać będzie, dni krótkie i prawie depresja. Miało być wolne cięgiem od najbliższego
poniedziałku, ale w pracy wypadło być w ten właśnie dzień, więc się trochę odroczyło.
Koleżeństwo przyjęło mój urlopowy pomysł z wyrazami politowania na twarzach
przy wtórze porozumiewawczych spojrzeń. Ale to wolny kraj i mogą sobie myśleć,
co zechcą. Mam zamiar spędzić część z tych dziewięciu dni na działce szykując
się już teraz do wiosny.
Zaduma i wspomnienia, z powodu zbliżającego się święta zmarłych,
wciskają się teraz do głowy bardziej niż zwykle. U mnie pewnie jeszcze mocniej,
wszak nie upłynął jeszcze nawet rok od śmierci mamy. Przybywa wciąż grobów do
opieki i zmarłych do wspominania. Mniej jest za to chętnych do porządkowania i
dbania o miejsca wiecznego spoczynku bliskich, którzy od nas odeszli. Młodzi
ludzie nie mogą jeszcze czuć tego, że kres nadejdzie – to jeszcze dla nich
abstrakcja. Poza tym pradziadowie, których znają tylko z pożółkłych fotografii
i coraz bardziej rozmytych ustnych przekazów są dla nich raczej wirtualni niż
rzeczywiści. Moje dzieciństwo i młodość były wypełnione częstszymi niż
przeciętnie wizytami na cmentarzu. A to za sprawą traumatycznych przeżyć mojej
matki, która straciła swego ojca jeszcze przed wojną, będąc nastolatką i żyła z
tymi trudnymi wspomnieniami w głowie aż do śmierci. Mam nadzieję, że tak jak bardzo
marzyła, spotkała już swego tatusia i pozostałych bliskich jej zmarłych i że są teraz razem szczęśliwi.
Starczy już tego nostalgicznego klimatu. Za oknem na razie leje i końca
póki, co nie widać. Dosuszyłem już w domowym, kaloryferowym klimacie nasiona
bobu, fasoli i słonecznika. Dosychają też pestki z tegorocznych dyń:
hokkaido(red kuri), olbrzymiej i jeszcze jednej, której nazwy nie znam. Na
balkonie jeszcze kilka innych czeka w kolejce na przerobienie na dyniową. Mam w
tym dwie sztuki piżmowej, na którą chcę „postawić" w przyszłym roku. Inne
oczywiście też będę siał, bo są także bardzo smaczne. Korzystam z tej ponurej
aury za oknem i porządkuję torebki z nasionami, których nie wykorzystałem w tym
roku a ich termin przydatności jeszcze do wiosny nie minie. Sporo tego jest i chyba będę
się dzielił ze znajomymi lub rozdawał „rozsiewając" w ten sposób dobre
geny tradycyjnych odmian.
Jak mi się jakiś bezdeszczowy dzień zdarzy to postaram się dokończyć na
działce nowe i "dobudować” wcześniejsze permakulturowe zagony pod
przyszłoroczną działalność ogrodniczą.
(to koniec pisanej rankiem części tego
wpisu – mimo przestawienia czasu mój zegar biologiczny zadziałał jeszcze dziś według
poprzedniej, letniej wersji i wstałem "wcześniej" choć później)
(ciąg dalszy dopisany wieczorem)
Pojechaliśmy, mimo pogody pod
przysłowiowym psem na groby zmarłych ze strony żony. Wiało i lało po drodze na cmentarze,
ale opady były, na szczęście z przerwami, więc udało się jakoś ogarnąć groby. Oczywiście
byliśmy też na działce, na której z roślin uprawnych żyły jeszcze: dynie
piżmowe, fasola Jaś i czerwone buraki. Tych pierwszych naliczyłem 9 sztuk i jak
pojadę po pierwszym listopada to je zbiorę – są już prawie dojrzałe a przymrozków
jak na razie jeszcze nie było i nie zapowiadają. Może to zasługa dużej ilości wody
jak spadła w ostatnich tygodniach na ziemię. Jej nadmiar jest aż nadto widoczny
na uprawianej przeze mnie łączce. Zebrałem jeszcze te kilka buraków ku uciesze
żony, która zrobi z nich czerwony lub ukraiński barszcz.
Po drodze powrotnej do domu szczęściem uniknęliśmy udziału w wypadku
drogowym i byliśmy tylko jego świadkami. „Akcja znicz” i inne nie działają na wyobraźnię niektórych(niestety) a droga hamowania na mokrym dłuższa przecież jest. Wystarczy jechać wolniej i robić większe odstępy pomiędzy pojazdami by dać sobie i innym szansę. Niby proste ale dla pewnej grupy kierujących niemożliwe do pojęcia.
czwartek, 19 października 2017
Prawie podróżnik
Może ten blog powinien być o podróżach? W związku z wdrażaniem w firmie
pewnego udoskonalenia pracy podróżuję w tym roku sporo po kraju. W tym tygodniu
byłem w Toruniu i Gorzowie. Dużo przejechanych koleją kilometrów. Nie chciałem
brać służbowego auta, bo tysiąc dwieście km w dwa dni to już dla mnie za duże
wyzwanie. Z pociągu więcej można zobaczyć – a warto było. W Toruniu byłem wszystkiego
cztery godziny z tego półtorej zajęło mi wyłożenie tematu. Ludzie bardziej pojętni
albo ja już po nastym wystąpieniu udoskonaliłem metodykę przekazywania rzeczy. O
trzynastej z minutami siedziałem już w pociągu do Gorzowa. Ale nie z bezpośrednim
połączeniem, jak bym chciał tylko z przesiadkami. Po drodze przesiadki w Poznaniu
i Krzyżu no i przejeżdżałem jeszcze przez inne mniejsze miejscowości zwykle po raz pierwszy
w życiu. Tę trasę pokonywałem kolejami regionalnymi(przypatrywałem się pracy kierowników
pociągów – odpowiedzialna i niełatwa). Dało mi to podróżowanie sporo obserwacji
i mnóstwo wspaniałych lub refleksyjnych widoków naszego kraju.
Zacznę od tych mniej fajnych wrażeń dla mnie z powodu poglądów, jakie
mam na temat tzw. „rolniczego” wykorzystywania ziemi. Nie widziałem dotychczas tak
wielkich obszarów monokultur(mazowieckie rolnictwo raczej rozdrobnione). Kilometry
kwadratowe kukurydzy, pożółkłej(„dojrzewającej” w sposób przyspieszany poprzez
chemiczne opryski), której przecież ludzie raczej niewiele zjedzą w formie mąki
czy pieczywa. Te miliony ton zastaną przepuszczone przez przewody pokarmowe zwierząt
hodowlanych a poprzez pozyskane z nich mięso, w stężonej formie przyjmiemy całą
tę chemiczną i mineralną zawartość do naszych organizmów. Niewiele widziałem za
to swobodnie pasącego się bydła a drób widywałem tylko w przydomowych małych stadkach.
Cała reszta tych zwierząt a właściwie ogromna większość w imię wydajności i
przyrostów dziennych zamknięta jest w budynkach nie ma prawa ujrzeć słońca i mego
oka. To te, których nie widziałem spełniają unijne normy, hacapy i inne ISO i
mają nam służyć w zaspokajaniu głodu. Nie wiem, dlaczego ale nie umiałem jakoś
znaleźć pozytywnych wniosków z tego spostrzeżenia. Tę bardzo intensywną uprawę i
hodowlę(wielkie i długie budynki) widać było szczególnie w Wielkopolsce.
Bardziej na północ, w trakcie drogi z Torunia, mijałem jeszcze dużo obszarów
leśnych i te widoki tchnęły we mnie otuchę i jakąś nadzieję na przyszłość. Spore
kompleksy lasów, z niezbyt starym drzewostanem(wiadomo „gospodarka”),
urozmaicone gatunkowo w zależności od terenu, w którym przyszło im wegetować. Na
skraju tychże widywałem również mniejsze i większe stadka saren, bażanty i
kuropatwy. W samym zaś Gorzowie idąc wieczorem do hotelu usłyszałem odgłosy stada
dzikich gęsi przelatujących w górze, zakłócone niestety rykiem silników ścigających
się na motocyklach i autach, jedną z głównych ulic miasta, pięciu idiotów
(a już myślałem, że policja już wszędzie to „zjawisko” załatwiła, ale jak widać
ten zachód jest jeszcze trochę dziki).
Dwa razy było mi również dane podczas tych podróży jechać fragmentami wzdłuż
doliny rzeki Noteć i dało mi to mnóstwo wspaniałych doznań. W wielu miejscach rzeka
ta jest po jednej ze stron dzika i nie uregulowana a rozlewając się na dużych obszarach
tworzy doskonałe środowisko dla wszelkiego rodzaju dzikiego ptactwa wodnego i
zwierząt. Każdemu taką podróż polecam. To jest jeszcze naprawdę kawałek dzikiej
polskiej przyrody. Wiem, wiem, mieszkańcy tych stron mają pewnie inne zdanie bo
dla nich te cudowne krajobrazy to tylko życiowa uciążliwość.
Ostatni etap podróży w Poznania zafundowałem sobie(w końcu firma płaci) pociągiem
pendolino. Jechał momentami ponad sto sześćdziesiąt na godzinę. Tu znów za
oknem pejzaże rolniczych monokultur. Podłączyłem sobie internet z telefonu do
tabletu(większy ekran), bo to pociągowe wifi jeszcze słabe. Włączyłem gps-a i
patrzyłem jak strzałka na ekranie tabletu zmieniającej się mojej pozycji żwawo przesuwała
się przy tej prędkości nie nadążając z przerobieniem pobieranych danych. Ot technika
i prędkość! Po powrocie do domu nie miałem nawet ochoty nic jeść tak byłem znużony.
Jest jednak coś usypiającego w jeździe koleją.
środa, 11 października 2017
Trauma… z PKP czyli tylko nie miejsce 27
W podróży służbowej byłem w tym tygodniu, w jednym z wojewódzkich miast.
Niby cóż takiego można napisać o trzygodzinnej jeździe pociągiem. Wyruszyłem
przed szóstą i po zajęciu miejsca(nr 27 – to może mieć znaczenie w podróżowaniu w przyszłości)
w nowoczesnym(ale jeszcze nie pendolino) wagonie pociągu intercity, podzielonym na część osobową
i barową. Moje miejsce skierowane było w kierunku przejścia do baru z centralnym
widokiem na WC niedaleko wejścia do wagonu bez wewnętrznych drzwi przedziału. Pociąg ruszył i już właściwie na pierwszym zakręcie półokrągłe drzwi
od przybytku otworzyły się całkowicie odsłaniając kompletne wyposażenie tegoż
z nowoczesną, jak sam wagon, miską klozetową w centrum. Pomyślałem, że to przypadek i by
nie nadwyrężać mego poczucia estetyki i nosa, wstałem i domknąłem te drzwi.
Wystarczyło tylko do pierwszego zakrętu w prawo. Potem jeszcze parę razy domykała te
drzwi załoga pociągu(nawet bez proszenia). Moja ponad trzygodzinna podróż (o
opóźnieniu pociągu nikt nie powiedział ani słowa, mimo, że stacja następna i
docelowa była anonsowana po każdym zatrzymaniu również w języku angielskim) odbyła się. Niby
kultura itd. a drzwi od KIBLI!! w wagonach PKP nie domykają się jak dawniej. Wkurza
mnie to, że w epoce, gdy od dziesiątek już lat ludzie latają w kosmos inżynierowie
nie potrafią nadal wymyślić patentu na zamykanie drzwi od wagonowych toalet.
Delegacja udana i jej cel osiągnięty tylko, po co mi przez ponad trzy
godziny podróżowania na przemian zapach jajecznicy i kibla. W końcu zapłaciłem normalną cenę bez promocji to chyba mam prawo wymagać czegoś przyzwoitego. A tak pozostał tylko niesmak w głowie - na szczęście bez smrodu na odzieży.
prawie kosmiczny widok, nieprawdaż?
niedziela, 8 października 2017
Planowanie
Miało nie padać w sobotę, więc
wskoczyłem z rana w samochód i na wieś. Planowałem dokończyć koszenie trawy na
łące i dołożyć to co skoszę na dwie grządki. Zajechałem, przywitałem się
teściową a ona:
- Nie ma mi kto zwieźć drzewa do
komórki, leży już pocięte i porąbane kilka tygodni na podwórku przykryte lub
odkrywane w słoneczne dni płachtą folii.
Chwila namysłu a właściwie bez
namysłu przebrałem się w działkowe ciuchy i naprzód. Nie wiem ile taczek wyszło
tego w sumie, ale z sześć godzin pojeździłem w tę i na zad. Nie próbowałem „rwać”
roboty, bo wiem, że to już nie ten czas. Pracowałem „langsam aber sicher”(lubię to niemieckie określenie sposobu pracy dużo bardziej niż wschodnie "stachanowanie" - może dlatego, że lepiej pasuje w moim wieku ?) i
udało się skończyć. Nie wiem czy wykonałem rzeczywiście jakąś nadzwyczajną
robotę, ale wyszło tego ze trzy rzędy szczap długości 4 metry i wysokości z
metr osiemdziesiąt równo poukładanego drewna. Przyznaję, lekko nie było, bo
drzewo mokre jeszcze, więc i kopiaste taczki ściśle ułożonego też swoje ważyły.
Po skończonej robocie zrobiło się jakoś około piątej i energii wystarczyło mi już
tylko na zebranie dyń(słaby plon ze względu na chłodne lato, ale mam wreszcie dwie
piżmowe – pierwszy raz w życiu!). Teściowej brakło słów podziękowań za to
dobro, które właśnie wykonałem i nie wiedząc już, jakich jeszcze użyć pożyczyła
mi wszelkich boskich nagród i łask. Odpowiadając, żartowałem sobie:
- Już ty babciu Pana Boga do tego
nie mieszaj, bo jak mu się coś pomyli to jeszcze mi zamiast nagrody, jakiego życiowego
kopniaka wymierzy. Nawet jak nie powiesz „dziękuję” to też się nic nie stanie,
w końcu jakiś obowiązek wobec ciebie mamy.
I tak to z moich planów koszenia łąki
wyszły nici. Niby nic nowego, przecież i tak już nie raz rzeczywistość niweczyła
różne życiowe plany. Zupełnie jak w kawale o facecie, co planował puścić bąka a
się zesr…..
Kręgosłup lędźwiowy dziś oczywiście boli. A jakże! Ale satysfakcja, że mimo latek znów się
udało potrząsnąć robotą, jest. Pomyślałem też o wnukach teściowej: trzech młodych
zdrowych chłopaków – mogliby się do babci odezwać, zapytać. Ale to chyba tak już
jest, że w pewnym wieku ma się w głowie inne sprawy - może trzeba czasu by zrozumieli
a może się tego nie doczekam....
Najważniesze, że dałem radę i już.
niedziela, 1 października 2017
Słoneczna sobota
Jeszcze w piątek wieczorem nie wiedziałem, że się wybiorę na wieś. Ale
słoneczny poranek zadecydował za mnie. Przy takiej suchej i ciepłej pogodzie da
się sporo zrobić i przy pełnej aprobacie mojego zamiaru ze strony reszty rodziny,
która planowała bardziej dokładne sprzątanie mieszkania(po co im się mam
pałętać po chałupie) odpaliłem na „rancho”. Po drodze zabrałem jeszcze sporą
reklamówkę resztek suchego chleba od córki dla zwierzaków. Po przyjeździe na działkę
przywiozłem teściowej od razu butlę z gazem na wymianę i trafiłem na dostawę węgla, więc
było też trochę czarnej roboty(przeniesienie w wiaderkach do komórki). Ponoć
zapowiadają mroźną zimę. Koniec świata tez miał być niedawno, jakoś we wrześniu
tego roku, więc może i zapowiedzi mroźnej zimy też się nie spełnią.
Po tych czynnościach obowiązkowych(nie wypadało nie pomóc dwóm razem mieszkającym
samotnym kobietom) mogłem wreszcie oddać się tym moim zajęciom ulubionym - działkowym. Złapałem
grabie i kosę(dobrze, że ją niedawno wyklepałem) i na łączkę. Po ostatnich
opadach woda już nie stoi oprócz dołka gdzie odkrywkowo latem szukałem gliny(przyczyny
nieprzepuszczalności tego terenu). Zagrabiłem kilka kupek przemoczonej,
skoszonej wcześniej, trawy i przeniosłem na zagonki by je dościółkować i podwyższyć
jeszcze bardziej. Jak opadną liście z drzew to dodam je jako kolejną warstwę. Skosiłem
jeszcze gdzie i ile się dało bujnej, zielonej i poprzerastanej trawy i w takiej
formie dorzuciłem ją także na sam wierzch. Na razie wysokość zagonów wygląda
imponująco, ale wiem, że po opadach i w procesie rozkładu bardzo się ta masa
skurczy i obniży.
Pozbierałem obie fasole tyczne: Jasia i tę drugą szparagową o drobniejszych,
ale również jadalnych nasionach. Z Jasia oberwałem już wszystkie strąki nawet
te zielone. Te pożółkłe i suche dosuszę i przeznaczę na drugi rok na siew. Z
zielonych wyłuskałem nasiona (ogromne!) i właśnie teraz po zaledwie dwudziestu
minutach gotowania w lekko osolonej wodzie pachną i są gotowe do jedzenia. Mają
być użyte do sałatki, ale to dopiero po południu, więc nie wiem czy doczekają(zniewalający
jest ten zapach). Fasoli numer dwa jest wielokrotnie więcej(plenna jak
króliki). Dosuszam ją rozłożoną cienką warstwą. Mam jej już sporo nasion (pewnie
ze trzy kilo) a po wyłuskaniu tej, co jeszcze schnie będzie jeszcze więcej. Zebrałem
czerwone buraki i zaraz nastawie trochę z nich na ukiszenie na czerwony barszcz.
Chętnie zjemy taką zupę, bo dawno jej nie było. A tak w ogóle to październik chcemy
przeżyć głównie na zupach, bo ostatnio królowały w naszym jadłospisie wyłącznie
drugie dania. Efekt jest taki, że sporo kilogramów nam wszystkim przybyło i
czas położyć temu kres. Nawet żona zgodziła się by warzywna kapuścianka stanowiła
połowę ich wszystkich w tym czasie. Pożyjemy zobaczymy. Dyń jeszcze nie zebrałem, może
jeszcze ten tydzień będzie bez przymrozków.
Szwagierka(niezmordowana w swej pasji) poszła do lasu i za półtorej godziny
wróciła z wiaderkiem prawdziwków, koźlarzy i podgrzybków, lecz po krótkich konsultacjach
grzybki poszły na nitkę do ususzenia(ochwat czy co?). Znalazła już też kilka gąsek. Czy tegoroczne
szaleństwo grzybowe się skończy?
Przed szóstą spakowałem się i wyjechałem do domu podziwiając po drodze
cudowny zachód słońca. Było ogromne a jego koloru nie da się opisać. Nawet miałem
zrobić fotkę, ale za dwie minuty już go nie było widać, więc pozostaną tylko
wrażenia. Jeśli już o odczuciach mowa, to bark mnie w nocy bardzo bolał –
pewnie od machania kosą(codzienne ośmiogodzinne siedzenie za biurkiem stanowczo
nie poprawia kultury fizycznej mieszczucha).
niedziela, 24 września 2017
Wrzesień
Wrzesień się prawie kończy a ja nic nie napisałem. Więc
rzutem na taśmę słów kilka o tym co było w nim:
Już po wakacjach,
co widać najlepiej po większej ilości pojazdów na ulicach i ludzi w autobusach miejskich.
Pogoda wrześniowa nie rozpieszcza słonecznymi dniami. Jak większość rodaków również
uległem szaleństwu grzybobrania. W sumie już chyba z sześć razy byłem w lesie. Raz,
nawet całkiem niechcący, przy okazji podwiezienia szwagierki na wizytę do
szpitala w Wyszkowie(czas oczekiwania mierzony w godzinach, mimo wcześniej ustalonego
terminu, sprzyjał wypadowi w okoliczne lasy). A także trzy razy okolicach
Olsztyna podczas dorocznego jesiennego spotkania z moimi "chłopakami". Obliczyliśmy,
że ta nasza tradycja trwa już 21 lat. Miło i satysfakcja, że udaje nam się jakoś
trzymać razem mimo upływu czasu i znaczących nierzadko zmian w naszych osobistych
i zawodowych życiach. Udusiłem im zatem grzybowego stosiku z pierwszego zbioru, drugi przeznaczając
na suszenie a te zebrane rankiem w dniu wyjazdu zawiozłem do domu ku uciesze
żony. Po drodze do domu kupionych kilka słoików miodu od pewnego pszczelarza zapewni nam
jego zapas na całą zimę. Wczoraj jeszcze zawiozłem do lasu samochodem, przy okazji
pobytu na działce, żonę z córką i dziś od rana zapach przerabianych grzybów
wypełnia cały dom. Droga pieszo na skróty przez łączkę była niedostępna bez kaloszy z
powodu stojącej wody po niekończących się deszczach stąd podwózka autem.
Sprzyja ten mokry czas nadal trwającej
wegetacji dyniowatych i chyba wreszcie doczekam się pierwszych zbiorów dyni
piżmowej. Dziwnie jakoś rosły w tym roku te wszystkie rośliny. Zimne i deszczowe
kwiecień i maj, potem niezbyt ciepły czerwiec a po nim lipiec też poniżej norm
temperaturowych. Właściwie dopiero w sierpniu było parę upalnych dni z bardzo
ciepłymi nocami, ale za to małą ilością opadów. Dynie są więc jeszcze mocno
zielone lecz wciąż się rozrastają i kwitną. Zbieram systematycznie pnącą fasolę,
której jest bardzo dużo. Dosuszam w strąkach i łuskam na raty. Inaczej się nie da,
bo jednorazowy zbiór jest niemożliwy(strąki dojrzewają nierównomiernie). Także „Jasia”
jest trochę, mimo wysiewu kilku zaledwie nasion pośród sadzonek dyni. Chyba się
te rośliny lubią wzajemnie, bo i jedne i drugie są bardzo bujne. Pozostawię
pewnie cały jego zbór na wysiew w roku przyszłym. Krzaki leszczyny własnej
produkcji wyrosły również tego lata bardzo mocno a nadmiar wody na podmokłej łące
raczej im nie przeszkadza. Balkonowa chilli już zebrana suszy się nanizana na
nitkę. Jest mniej pikantna niż w zeszłym roku - może się wyrodziła.
Z roślin domowych
jedyna z pośród 27 wysianych nasion daktylowa palma ma już trzeci liść i dobrze
rośnie. Próby rozmnożenia sanseverii i zamioculcasa trwają od wczesnej wiosny i
wygląda, że też powinny się powieść. Te pierwsze się ukorzeniły a drugie oprócz
korzeni mają także charakterystyczne zgrubienia. Zdjęcia poniżej:
Ukisiłem w emaliowanym garnku czerwonej kapusty bo ponoć jeszcze zdrowsza i bogatsza w rozmaite składniki od swej białej krewniaczki. Pierwsza słoikowa próba była udana a surówka z niej zrobiona wszystkim smakowała.
Zaraz będzie październik a po nim listopad i ani się obejrzymy jak dopisać znów trzeba będzie kolejny rok do życiorysu....
Zaraz będzie październik a po nim listopad i ani się obejrzymy jak dopisać znów trzeba będzie kolejny rok do życiorysu....
... ale póki co może będzie jednak babie lato.
czwartek, 31 sierpnia 2017
Po czym poznać w wielkim mieście, że to koniec wakacji? oraz Łódź…
Dziś ostatnią prostą(ulicę; nie główną) do domu przejechałem autobusem w
pięć minut a nie w dwie jak było to przez ostatnie parę tygodni. Bus-pasa na
niej nie ma, bo za wąska, więc inaczej być nie mogło. W autobusie średnia wieku
pasażerów była też jakby niższa. Młodzież powróciła i pewnie już sprawdza,
kiedy początek nowego roku szkolnego albo spotykają się jeszcze by przed szkołą
by pochwalić się wrażeniami z wakacji. Będzie już teraz tylko więcej pojazdów na
ulicach i ludzi w autobusach a godziny szczytów komunikacyjnych będą silniej
zaznaczone. W październiku dołączą jeszcze studenci i tak już będzie do następnych
wakacji. Dziesięć miesięcy: zleci jak z bata strzelił.... Z resztą im człowiek starszy to te same odcinki czasowe wydają się być krótsze a czas płynie jakby szybciej...
W Łodzi byłem wczoraj służbowo i szkoleniowo. Pociąg „intercity”
potrzebuje półtorej godziny na pokonanie tej odległości. Krótko, szybko, czysto
i przyjemnie chłodno, mimo, że powrót był w gorące na zewnątrz popołudnie. Bywałem
w tym mieście kilkadziesiąt lat temu, będąc jeszcze dzieckiem, z racji mieszkającej
tam znajomej mamy jeszcze z przed wojny, zawsze dojeżdżając na stary dworzec
Łódź Fabryczna. Nowy(bardzo nowoczesny) dworzec PKP Fabryczna robi bardzo dobre
wrażenie, ale dalszy spacer stamtąd do ulicy Piotrkowskiej mniejszymi, bocznymi
ulicami sprawia, że czas jakby się w tej okolicy zatrzymał. W większości odrapane
fasady kamienic z poprzednich stuleci z pozabijanymi nierzadko oknami, które
budowane w nadmiarze i na wyrost stanowić miały o pozycji materialnej ówczesnych
właścicieli - włókienniczych fabrykantów. Część z tych domów może odzyskali
potomkowie dawnych właścicieli(ciekawe czy też tak jak w Warszawie w atmosferze
skandalu i przekrętu?), ale natychmiast wystawili je na sprzedaż bo spadek w tak
zrujnowanym stanie jest mocno kłopotliwy i wymaga od ewentualnego nabywcy dużych
pieniędzy.
Piotrkowska przemieniona w centralny deptak miasta z odnowionymi
frontami domów nie poprawiła mojego ogólnego wrażenia o tym mieście. Wiele tam
jeszcze do zrobienia i całkiem rozumiem, dlaczego jako jedno z niewielu wielkich
polskich miast się w ostatnich dziesięcioleciach wyludniało. Upadek, wiodącego przemysłu sprzed lat widać tu na każdym niemal kroku.
niedziela, 13 sierpnia 2017
Dziś tylko o działce
Sobota była pierwszym
dniem przedłużonego weekendu(wolny poniedziałek dał aż cztery dni wolnego). Pojechaliśmy
na wieś. Przyroda, przy tegorocznych obfitych opadach sprzyja wzrostowi nadzwyczajnej
wielkości roślin(czytaj: pokrzywy). Przekwitłe i nieskoszone trawy na łące zgubiły dojrzałe już
nasiona pozostawiając już tylko zasuszone źdźbła. Po drodze mijaliśmy skoszone już
zboża i niekiedy podorane już pola – to znak, że lato wkroczyło już w swą drugą
część. Roboty znalazło by się tyle, że nawet przez miesiąc nie przerobił bym
jej. Już nawet nie próbuję. Pogodziłem się już ze stanem jaki jest. Właściwie jedyną
rośliną, jaka sprawia mi satysfakcję jest pnąca fasola dwóch gatunków. Ta o
strąkach fioletowych wysiana wokół konstrukcji nieużywanego foliaka stworzyła prawdziwy
busz. Za to odmiana Piękny Jaś z kilku ledwo nasion wysianych wokół podpór w
kształcie „tipi” plonuje równie obficie zapowiadając dobre zbiory nasion.
Wykorzystam je w roku przyszłym. Z resztą fasole, jako warzywa wymagające mało
pracy, będą w przyszłości numerem jeden na działce. Pożywne (dużo białka) warto
im dać więcej miejsca.
Czosnku, ze czterdzieści główek wykopałem w ostatniej już chyba chwili. Nie są nadzwyczajnie wielkie ale bardzo aromatyczne i ostre w smaku. Nawet te posadzone w ściółce wokół młodych owocowych drzewek były całkiem fajne mimo, że musiały konkurować z rozrastającymi się chwastami i trawami.
Pokosiłem, ile
byłem w stanie, przerośniętej trawy układając pokosy od razu na dwóch zagonach,
z nadzieją, że rozkładając się zagłuszą rosnące tam chwasty. Zerknąłem na wyhodowane,
trzy lata temu własnoręcznie z nasion, krzewy leszczyny, które bardzo się
wszystkie rozrosły. Może już za dwa, trzy lata uda się z nich coś zebrać. Dynie
wysiewane w tym roku wyłącznie z rozsady, z nadzieją na wcześniejszy i obfitszy
plon, też raczej nie zachwycają. No może z wyjątkiem tej uzyskanej z wymiany z „Kresowej
Zagrody”(dzięki raz jeszcze!). Co prawda cały czas rosną i kwitną ale o tej porze już raczej
rewelacji nie oczekuję. Ze sposobu z rozsadą w ich przypadku raczej w roku
przyszłym zrezygnuję. Dynia piżmowa, ta o gruszkowatym kształcie owoców, rośnie nie wytwarzając zawiązków więc chyba w przyszłym roku sobie jej uprawą daruję. Rządek malin też w tym roku jakiś rachityczny i jeszcze właściwie
tylko parę gruszek zostało na drzewie w temacie owoce. We wtorek, piętnastego znów
jedziemy na wieś lecz ze względu na święto raczej za wiele nie dokonam. Może
parę fotek….
sobota, 29 lipca 2017
Polskie drogi i wrażenia z pobytów
Objechałem, zgodnie z planem, miasta, w których przedstawiłem pracownikom prostszą i
mniej pracochłonną metodę pracy. Same szkolenia przebiegły bardzo rzeczowo i spotykałem
się uznaniem i zadowoleniem pracowników. Miło, bo to głównie z myślą o nich a
nie prezesach, zarządach i dyrektorach przygotowałem te zmiany. Będzie się ludziom
pracowało teraz lżej i tyle.
Wystartowałem w niedzielę do Rzeszowa i po pięciogodzinnej podróży zalogowałem
się w hotelu. Zaraz też udałem się do pierwszego z miejsc na spotkanie a po
drodze, na rynku trafiłem na festiwal polonijnych kapel ludowych. Było wtedy jakoś
bardzo duszno(przed burzą) a występujący w ludowych strojach uczestnicy bardzo
pocili się podczas tańców. Współczułem tancerzom, ale widzów było sporo i
dobrze się bawili tym wydarzeniem.
Mimo, że podróżowałem służbowym samochodem, przydzielonym mi na ten
czas, po odwiedzanych miastach poruszałem się pieszo(dla pracującego za biurkiem
– zbawienny ruch) lub transportem publicznym. Hotele nie były zwykle dalej od
miejsc moich spotkań jak czas 20-to minutowego spaceru. Pomiędzy
szkoleniami(bywały i trzy dziennie) miewałem trochę czasu by pochodzić po
centrach odwiedzanych miast. Z Rzeszowa do Krakowa podróż trwała właściwie chwilę(autostrada
A4 – prędkości bliżej dwustu niż stu) w porównaniu z tą z dnia poprzedniego. W
Krakowie byłem dwa następne dni i udało mi się, w czasie wolnym, tym razem
odsłuchać wreszcie na żywo hejnału z wieży kościoła Mariackiego. Byłem też na Wawelu
i obszedłem Planty dwa razy dookoła. Zjadłem obowiązkowo precla z makiem. Dużo było
wszędzie turystów ze wszystkich chyba kontynentów. Zachwyca mnie zawsze Kraków,
jako warszawiaka, oryginalnością i autentyzmem swych zabytków. Moje miasto niestety,
po Powstaniu Warszawskim zostało bestialsko zrównane z ziemią przez hitlerowskich
Niemców. Dlatego dziwi mnie takie zakłamywanie historii poprzez bezkrytyczne
zmienianie nazw ulic(obecnie Armii Krajowej) i usuwanie pomników ludzi(marszałek
Koniew), którzy niemałym nakładem ofiar zwykłych przecież żołnierzy
spowodowali, że zabytki Krakowa ocalały i dotrwały do naszych czasów.
W środę tą samą, ale już płatną drogą pojechałem do Wrocławia „poszukiwać
skrzatów”. Bardzo mi się podobały te małe ludki, na które można się natknąć w różnych
zakamarkach. To z kolei miasto żyło w tych dniach innym „event’em”: mistrzostwa
świata w dyscyplinach nie olimpijskich. Mnie to „kosztowało" parkowaniem
samochodu za Odrą, bo znalezienie bezpłatnego miejsca na starówce, gdzie miałem
hotel, graniczyło z cudem. Na szczęście tylko 600 metrów, poprzez jeden z mostów,
musiałem toczyć moją podróżną walizeczkę po tamtejszych brukach. I we Wrocławiu
także pomiędzy spotkaniami znalazłem trochę wolnego czasu by pooglądać wspaniałe
zabytki starówki. Uczestnicy szkolenia polecili mi fajny bar, gdzie tanio zjadłem obiad jak domowy.
Czwartek zaczął się podróżą do Poznania, która po wcześniejszym autostradowym
rozbestwieniu wydała się gehenną. Może i bym nie narzekał, ale trafiłem na dwa
wypadki, które spowodowały bardzo duże utrudnienia w ruchu i moja podróż
objazdami po uprzednich oczekiwaniach w korkach bardzo się wydłużyła i zmęczyła
mnie. Nie dość, że drogi zwykłe(krajowe) to jeszcze mnóstwo TIR-ów. Wyjechałem
o dziewiątej a na miejscu byłem przed piętnastą. Tu już niestety nie miałem
zbyt wiele czasu na łażenie po mieście. Odbyłem zaplanowane spotkania i po ostatnim,
porannym piątkowym, kupiłem jeszcze tylko Marcińskie rogale(rodzina nie
wybaczyłaby mi gdybym wrócił do domu bez tej słodkiej poznańskiej dobroci) i w samochód
w drogę powrotną do domu. Tu dzięki autostradzie, mimo tego, że trafiłem w
czasie jazdy na bardzo intensywną burzę dotarłem do domu o zaplanowanej porze.
Zostawiłem bagaże i pojechałem do firmy oddać samochód i rozliczyć delegację.
Oczywiście nie zapomniałem o moich współpracownikach, którym też przywiozłem po
rogaliku. Chapnęli ciastka jak przysłowiowy pies muchę i około czwartej rozjechaliśmy
się do domów – ja gnałem szczególnie szybko, bo tęskno mi było za najbliższymi, których
nie widziałem prawie tydzień.
Postanowiłem, po moim pracowitym wyjeździe, który dał mi dużo satysfakcji, odpoczywać przez dwa wolne dni. Dziś zrobiliśmy sobie dobry,
może nawet trochę ekskluzywny, obiad. Kupiłem dwa steki i butelkę czerwonego wytrawnego
wina. Po uprzednim zamarynowaniu, usmażyłem je po trzy minuty na każdą stronę, pokroiłem
w poprzek włókien na centymetrowe paski i podałem z ziemniakami i małosolnym
ogórkiem. Pycha!!!
W końcu jesteśmy dzień po wypłacie.
To, kiedy szaleć jak nie teraz!
środa, 19 lipca 2017
Fizjoterapia, „Tour de Pologne” i działkowe co nieco
Rozpocząłem w zeszły poniedziałek serię dziesięciu spotkań z
fizjoterapeut(k)ą. Załapałem się psim swędem, bo ktoś inny pojechał pewnie na
urlop – mój termin był na listopada. Pani Basia(moja dobrodziejka) jest drobnej
postury i ma młodzieńczy wygląd. Aż trudno mi było uwierzyć, że ma 12 letniego
syna. Pewnie jestem od niej dwa razy większy(wagowo), ale mimo to świetnie
sobie radzi z moim barkiem. Z wyjątkową precyzją odnajduje bolące
punkty(fachowo: upusty) i wbija w nie swoje drobne paluszki. Któregoś dnia
powiedziałem jej nawet, że zadała mi ból porównywalny do tego, który zaznać
można dentysty bez znieczulenia. Uśmiechnęła się tylko jak Mona Lisa i
powiedziała, że tu przynajmniej nie śmierdzi jak u dentysty... robiąc dalej swoje.
Zabiegi zaczynam jako pierwszy pacjent o siódmej rano i może dlatego pani Basia
tryska nadzwyczajna energią. Gawędzimy sobie podczas tych „tortur” poprzez
parawany z innymi paniami od terapii i pacjentami. Przez te prawie dwa tygodnie
trochę się już nawet wzajemnie poznaliśmy. Chyba mi będzie brakować tych terapeutycznych poranków.
Oczywiście nie samymi zabiegami człowiek żyje, więc normalnie, chodzę do
pracy i dokańczam swój zawodowy pomysł na ulżenie pracy ludziom w ośrodkach, w dodatku przy
całkowitej aprobacie szefa. Zwieńczeniem tych moich dwumiesięcznych starań będzie
w przyszłym tygodniu Tour de Pologne(taką roboczą nazwę sobie wymyśliłem):
czyli objechanie w niespełna tydzień Rzeszowa, Krakowa, Wrocławia i Poznania.
Przeszkolę w nowej metodzie jak najwięcej osób i zjadę w piątek po południu w
przyszłym tygodniu do domu. Sam szef zasugerował mi bym podzielił sobie to na dwie
podróże, ale powiedziałem, że dam radę i załatwimy w tydzień tę sprawę. Co
prawda zrobię ponad 1500 kilometrów samochodem ale będę miał to już z głowy i
zajmę się realizacją ostatniej części mego planu.
Na działce byłem w sobotę i tylko bób i czosnek na razie nie zawiodły. Zebrałem
wszystek bób i wyłuskałem chyba ze cztery kilo - wspaniały i świeży. Chyba
obrodził, bo wsadziłem tylko dwie paczki nasion. Kilka główek czosnku na
bieżące potrzeby położyłem na garstce ziemniaków, jakie wyrosły „co kilometr”.
A posadziłem ponad 20 kilo. Zgniły. Działka zarośnięta jak nigdy dotąd. Deszczowa
pogoda sprzyja rozwojowi wszelkiego zielska. Rokują jeszcze tylko dyniowate i
fasola. Kilka ziaren „Pięknego Jasia” posadzonych przy tyczkowym tipi rozrosło się
w prawdziwy gąszcz. Mnóstwo kwiatów i prawie sto procent zawiązywanych strąków
dają nadzieję na sporo ziaren. Dynie kilku gatunków już kwitną i może też dadzą
jakiś plon. Zapomniana kapusta Pak Choi wypuściła już pędy kwiatowe przywabiając
zapylające owady. Może zbiorę nasiona, bo tych kupionych było w paczce tylko 20(słownie:
dwadzieścia!) i jeszcze nie wszystkie wzeszły. Jak mi się to uda to w przyszłym roku dowiem się jak
smakuje.
Czarna porzeczka owocuje już w pełni i pewnie zamienimy cały zbiór na
dżem. Parę słoneczników samosiejek osiągnęło już całkiem pokaźne rozmiary. Ogólny
obraz ogrodu jest nie fajny. Chyba muszę się z tym faktem pogodzić, że ten rok jest już
raczej nie do odrobienia. Może trzeba będzie posadzić jeszcze jeden rząd owocowych
drzew i nie cisnąć dalej na inne uprawy?
Jakiś taki ten rok inny….
PS: Balkonowej, zielonej jeszcze,
chilli zakosztowaliśmy w grillowych przyprawach. Paliła w języki ostro. Już właściwie
nie kwitnie(chłodne noce) ale ma mnóstwo strączków. Te, które porozdawałem
znajomym są już czerwone(pewnie miały cieplej).
środa, 21 czerwca 2017
Zaniedbałem to mam…..
…. a właściwie nie będę miał. Nie
być w maju i czerwcu na działce pięć kolejnych tygodni? Nie wiem czy to bardziej
głupota czy zbrodnia? „Efekty” zaniedbań widać było już przy wjeździe. Fasola
pnąca i buraczki niewidoczne zza zielska. Szpinak półmetrowy, raczej już niejadalny
– za to dla kur i owszem. Teściowa z uwagi na wiek i stan zdrowia robić wiele już
nie może zaś szwagierka już dawno położyła przysłowiową laskę na moje
ogrodnicze wypociny. OK! Nie mam pretensji. Myślałem, że w tym roku moje życie
prywatne wróci do normalności objawiając się między innymi tym, że więcej czasu
poświęcę na działkę i lepsze korzyści z niej uzyskam. Niestety maj przebiegł
pod znakiem komunijnych spotkań rodzinnych a połowa czerwca zleciała już prawie
na załatwianiu w weekendy innych zaległości. Jednym słowem porażka. Ziemniaki
posadzone 3 maja wygniły od nadmiaru deszczów i wątpię czy wykopię więcej niż zasadziłem.
O szpinaku już wspomniałem. Jabłek i włoskich orzechów też nie będzie. Właściwie
dynie i fasola jeszcze tylko rokują. Na cokolwiek innego jest już za późno.
Skosiłem część łąki, bo i trawsko już było po pas. To, co skosiłem dołożyłem
na grządki gdzie były ziemniaki – inwestycja w przyszłość. Chyba tylko budowanie
nowych zagonów ma w tym roku jakiś sens. Młode krzaki leszczyny wydały w tym
roku znaczące przyrosty a na niektórych są nawet owocowe zawiązki. Czosnek pewnie
urodzi kilkadziesiąt główek a zeszłoroczna szalotka już wytworzyła cebulki
przybyszowe. I tyle o działce.
W pracy zajmuje mnie teraz bardzo dobry projekt. Polega on na tym, że znaczną
część pracy papierowej, robionej w bardzo trudnych warunkach, uda się zamienić
na trzy kliknięcia, które to załatwią w dodatku eliminując błędy. Zyskają na
tym głównie ludzie pracujący na stanowiskach takich jak ja jeszcze dwa lata
temu. Mam z tego dużą satysfakcję, bo na gratyfikacje od zwierzchników raczej
nie liczę. Jestem już w tym temacie mocno zaawansowany i mam nadzieję, że w
wakacje uda mi się wprowadzić zmiany w całej firmie.
W domu rozmnożyłem Sansevierię i Zamiokulkasa. Na balkonie trzy kwitnące
sadzonki chilli zapewnią mi znów zapas tej pikantnej przyprawy na zimę. Bardzo
ciepłe dni zachęcają do zmiany diety a ciężkie i syte potrawy jakoś w tym
czasie nie mają racji bytu. Za to jogurty, kefiry i inny nabiał w połączeniu z
młodym ziemniakiem jak najbardziej, tak.
O wakacjach, urlopie na razie nie myślimy. Pewnie przegapiliśmy czas,
gdy należało wybierać i decydować, Może we wrześniu jakieś parę dni….
Na razie króluje dzień powszedni.
Na znajome bloogi też zaglądam – miło
popatrzeć jak chociaż innym coś więcej się udaje.
piątek, 16 czerwca 2017
Oszczędności i kredyty
Spokojny i stabilny rozwój a także prawdziwe szczęście biorą
się z oszczędności.
Kredyty generują haos
gospodarczy, wyzysk, oszustwa oraz kryzysy rodzin i państw.
... o tym raczej nie mówią wielkie stacje telewizyjne czy znane gazety.
sobota, 20 maja 2017
Pierwszych komunii czas
Jesteśmy teraz w apogeum spotkań rodzinnych związanych z pierwszymi
komuniami dzieci. Zazwyczaj wieńczy to wydarzenie mniej lub bardziej wystawne
przyjęcie. Coraz częściej, w wypadku lepiej sytuowanych materialnie osób albo
ze względów lokalowych czy zwykłej wygody, odbywają się one w wynajmowanych w
tym celu salach czy domach weselnych. Rozwój tego rodzaju biznesów jest według mnie
obecnie nadzwyczajny, wspierany ponoć nawet poprzez unijne dotacje. Ale nie o
zaletach i profitach tegoż biznesu chciałem pisać.
Jest coś w naturze naszej, że z powodów przeróżnych, bardzo się staramy by
takie spotkanie i wydawane przyjęcie wypadło jak najlepiej. Czasem chyba nawet
bardziej o to dbamy niż o sam wymiar duchowy i religijny tego wydarzenia. Ustalanie
listy zaproszonych gości, dogadywanie menu poprzedzone wcześniejszym rozeznaniem
organizatora a czasem bardzo przypadkowego, bo znalezionego w ostatniej chwili,
bardzo pochłania czas i energię. A wszystko to bardzo często po to, by nie
spotkały nas potem niepochlebne komentarze. Na końcu, już po wszystkim, wspólnie
z dzieciakiem, następuje przeliczenie zawartości kopert i wtedy, może po raz
pierwszy, dziecko poznaje takie terminy jak: skąpstwo czy hojność.
Z obawy przed takimi właśnie sytuacjami coraz częściej dochodzi do tego,
że część rodzin rezygnuje z takich spotkań i nie uczestniczy w takich wydarzeniach.
Może zyskują tzw. święty spokój a pieniądze wydają inaczej.
Również z obawy przed komentarzami, wydający takie przyjęcie często
przesadzają z nadmiarem dbałości o ilość i jakość, która kończy się często tym,
że niemała część przygotowanego jedzenia kończy na śmietniku. Zdarza się czasem
również tak, że mimo starań coś nie wypadnie według planów i oczekiwań.
Zapewne jednym i drugim nie można odmówić pewnej racji w ich postępowaniu.
Każda ze stron równie łatwo uargumentowałby swój wybór.
Mnie jednak nie daje to nadal spokoju a doznania po uczestniczeniu w trzech
w tym miesiącu takich uroczystościach są bardzo świeże i różnorodne. Od
nadmiaru, przesytu i marnotrawstwa aż do słabości menu i ilości mimo wybranych wspaniałych
i ekskluzywnych miejsc spotkań. I przypominam sobie moje dziecinne wrażenia z
pierwszej komunii. A z opowiadań moich rówieśników, które toczyliśmy podczas rozmów
przy tej okazji, wynika, że wiele osób miało bardzo skromne te swoje pierwsze
komunie.
Pewnie nic odkrywczego tu nie napisałem i niewiele się też w tym temacie
zmieni. Zastanawiam się tylko już dziś czy w przyszłym roku nie czekają mnie
takiego rodzaju uroczystości.
Może było ich po prostu za dużo?
PS: Na działkę zaraz jadę by "posprzątać
parapety" w mieszkaniu ku uciesze żony. Trochę też mam zaległości przez te
pierwsze komunie…… Ech!
środa, 3 maja 2017
Majówka
Od soboty zacząłem majówkowy „relaks”. Pogoda niepewna i choć nie padało
i niezbyt ciepła była, skutecznie zniechęciła od wyjazdu rodzinkę. Pojechałem więc
sam powalczyć z glebą. Powiem tak: nie jestem znów w pełni zadowolony z moich dokonań.
Słaby jakiś jestem po zimie, znów słabszy jak rok wcześniej. Może to zbliżająca
się szóstka z przodu a może tylko SKS? Coś tam jednak zrobiłem, choć końskie
zdrowie na pewno już dawno za mną.
Rozpocząłem od wizyty na targu w Radzyminie po drodze na działkę. Już
przed wjazdem na plac zauważyłem, że znów handlują drobiem, mimo tego, że zakaz, choć
nieco poluzowany nadal obowiązuje. Trzeba będzie zakupić trochę młodych kur, bo
te, co są, choć mają w tej chwili wiosenny renesans nieśności, to pewnie za
chwilę staną się darmozjadami. Połaziłem, pogapiłem się, kupiłem worek ziemniaków,
sadzeniaków odmiany Irga i pojechałem. Były już na targu także pierwsze rozsady
porów, selerów, pomidorów, papryki i innych warzyw i kwiatów, ale ceny
kosmiczne, więc sobie darowałem ten zakup. Dojechałem, po drodze kupując jeszcze
trochę jedzenia by nie sępić od teściowej żyjącej z niewielkiej przecież emerytury(kurna,
czy ja kiedyś na starość też tak będę miał?). Pogadaliśmy trochę i po herbatce wziąłem
się za robotę. Skopałem resztę ogródka pod fasolkę tyczną i warzywa, podglądając
przy tym czy wysiany już wcześniej bób, buraczki i szpinak czasem już nie
wschodzą. Ale nie, jest za zimno i wszystko stanęło. Śliwy tylko na przekór panującym
temperaturom kwitną, zapylane pracowicie przez kilka trzmieli, które zarobiły
sobie gniazdo pod dachem budynku dawnej obory, obecnie kurniko-drewutni. Dalej
posiałem tę fasolkę i naszykowałem pod każdym z miejsc siewu sznurki, po których
będzie się spinać. Z sadzeniem ziemniaków wstrzymywałem się do ostatniego dnia
pobytu(1 maj), bo na łące, po ostatnich obfitych deszczach stała woda. Próbowałem,
co prawda przeprowadzić małą meliorację, ale skutek prawie żaden – woda słabo
spływała w pole. Za to gnaty od kopania rowków w grząskiej, błotnistej ziemi dały
o sobie znać bólem. Ale odkryłem wreszcie a właściwie potwierdziłem, że pod
warstwą gleby znajduje się glina, która jest powodem jej nieprzepuszczalności.
Wykopałem, mimo napływającej wody dół, i na głębokości około 70 centymetrów zaczyna
się glina. Znalezisko to natchnęło mnie myślą o jej wykorzystaniu. Zaraz skojarzyłem,
że jeden przystanek autobusowy ode mnie na budynku jest baner z napisem o kursach
ceramiki. Mógłbym się może tego nauczyć i zostać „gliniarzem” (czytaj: wytwórcą
ceramiki). W końcu nie święci garnki lepią.
Przygotowałem jeszcze kilka miejsc, w których
wysieję nasiona lub wsadzę rozsadę dyń. Będą w tym roku rosły wraz z fasolą Jaś,
dla której przygotowałem z leszczynowych tyczek podpory w kształcie indiańskiego
tipi.. To będzie taka skrócona forma uprawy typu „trzy siostry”. Ale kukurydza
też będzie mieć dla siebie inne miejsce. Nazbierałem jeszcze, na niemałą kupę,
trochę patyków i suchych gałęzi, z których chcę przygotować wał a one znajdą się
na samym spodzie. Przesiałem także kilka worków kompostowej ziemi, której
potrzebuję do balkonowych doniczkowych uprawek. Idealna okazała się tu skrzynka
wykotowa od królików z dnem z siatki o oczku 10 na 10 mm.
Na śniadanie wykopałem jeden młody czosnek i pokroiłem cały jak
szczypiorek do kanapek. Był pyszny i delikatny, bez ostrego smaku, choć
charakterystyczny aromat już miał. Trzy kolejne zabrałem do domu w tym samym
celu. Pierwszego maja po południu odjechałem do domu. Nie zostałem dłużej, bo
jestem w trakcie zabiegów na bolący bark a drugiego maja też je miałem. Za
długo czekałem na to by sobie odpuścić. Byłem też tego dnia w pracy. Pusty parking
zapowiadał nadzwyczajny spokój. Napotykane tam osoby wyglądały jak duchy snujące
się za karę. Mimo to udało mi się jednak załatwić parę spraw związanych z
zakończeniem poprzedniego miesiąca tak, że tego czasu nie zmarnowałem.
Dziś zajmę się przesadzaniem chilli i koktajlowych pomidorków do
balkonowych donic a ponieważ żona idzie na urodziny („pięćdziesiątkę” do „psiapsi”
z dziesiątego piętra), więc będę miał przy tej czynności spokój.
niedziela, 9 kwietnia 2017
Posadziłem …
… pierwsze ziemniaki. I czosnek!
Jak zwykle na wariackich papierach wszystko się to odbyło. Pojechaliśmy z
samego rana(rano to bardzo pojemne słowo) … i już po jedenastej byliśmy na wsi.
A po drodze był jeszcze market, bo kupowaliśmy składniki do ciast, jakie szwagierka
wypieka na święta. Przywitałem się teściową i szwagierką i po paru kurtuazyjnych
zdaniach byłem już przebrany w działkowe ubranie. Wiem, niedziela palmowa a ja
latam z taczką jak wariat po działce. Pewnie niejednego to może urazić, ale jak
zaległości w działaniach tak olbrzymie a wiosna uderza do głowy to ja nie potrafię
inaczej. Pogoda do tego sprzyjała, pochmurno i nie za ciepło było, więc coś tam
zrobiłem.
Ziemniaki dwóch odmian, zakupione w markecie w ilości 4 kilogramów posadziłem
na miejscu gdzie jeszcze nigdy nie rosły. Z trzech główek czosnku wyszło
czterdzieści ząbków, które powtykałem w spulchnioną i odchwaszczoną ziemię.
Biegając pomiędzy drzewkami i zagonami odkryłem, że w miejscach gdzie w zeszłym
roku był czosnek wystają z ziemi młode roślinki - pewnie niedokładnie zebrałem plony
i jakieś pojedyncze ząbki zostały. Fajnie to wygląda i może coś z tego będzie a
naliczyłem ich jakieś kilkadziesiąt sztuk.
„Podniosłem” dwa zeszłoroczne zagony dokładając kompostu i zleżałej
słomy uzupełniając wszystko zagrabionymi z łąki resztkami suchych traw. Na jednym
rosły ziemniaki a drugi dopiero powstawał. Na tym po ziemniakach będą dynie a
na tym nowym posadzę ziemniaki. Powycinałem leszczynowe odrosty a uzyskane w
ten sposób tyczki będą podporami dla pnącej fasoli. Muszę po świętach zaplanować
jeszcze miejsce dla warzyw korzeniowych i ogórków.
Na drzewach widać już pąki kwiatowe. Trudno po ich ilości ocenić
potencjalny urodzaj, ale chyba jest trochę mniej jak rok temu. Na działce
sąsiada, widać młodzi przejęli stery. Powycinali pond pięćdziesięcioletnie
jabłonie. Mnie się to nie spodobało, ale taka już jest ta wolność właściciela.
Trudno powiedzieć, co planują, ale może fabryki żadnej tam nie zbudują. Poleciałem
też do lasu i tu też widać efekty spalinowych pił. Całe połacie sosnowych młodników,
co to w sezonie są ostojami maślaków wycięte w pień. Szkoda, bo ziemia tam piaszczysta
i pod uprawy rolnicze raczej mało przydatna. Pewnie sosenki pójdą z dymem przez
kominy właścicieli.
Weterynarze cofnęli już zakaz wypuszczanie drobiu, choć nadal nie mogą mieć
do nich dostępu ptaki dziko żyjące. Przesadnie chronimy chyba przemysłowe
fermy. Lobby producentów „zdrowej żywności” z drobiowego mięska naciska na rządy
i swoje osiąga. Kury po zimie wyglądają słabo, bo normalnie nawet w lutym w
cieplejsze dni widywałyby słońce. Teraz, gdy mają dostęp do młodej zielonki pewnie
szybko odżyją, ale jaj nie jest za wiele. Może jak zniosą zakaz handlu to
dokupimy młodych i będzie lepiej.
Zapakowaliśmy trochę jaj na święta i dwuletnie(AD2015 - tak, tak to nie
pomyłka) kiszone ogórki. W ciemniej chłodnej piwnicy przestały do dziś. Są
nadal smaczne i jędrne a ponieważ bańka pięciolitrowa to dla nas zbyt dużo podzieliliśmy
się z córką zjeżdżając do niej po drodze do domu.
Ciekawe jak jutro wstanę z łóżka po tych gimnastykach?
A może nie będzie tak źle….
PS: Rozsady pomidorków koktajlowych i chilli na oknach mają się dobrze choć te pierwsze trochę "wybiegnięte". Chyba trochę przesadziłem z wczesnością terminu siewu.
sobota, 25 marca 2017
COB live
Poniżej adres do wklejenia do wyszukiwarki:
https://www.youtube.com/watch?v=PAC2hZ6LWDc
Strona działa od kilkunastu godzin.
Może to będzie dla kogoś ważne albo tylko interesujące.
Wiele się o tym mówiło w czasie budowy i powstawania, mówi się i teraz.....
Jednak co się zobaczy na własne oczy....
https://www.youtube.com/watch?v=PAC2hZ6LWDc
Strona działa od kilkunastu godzin.
Może to będzie dla kogoś ważne albo tylko interesujące.
Wiele się o tym mówiło w czasie budowy i powstawania, mówi się i teraz.....
Jednak co się zobaczy na własne oczy....
piątek, 17 marca 2017
Przygotowania do wiosny
Przepikowałem pomidorki koktajlowe. Wybrałem kilkanaście sztuk siewek.
Resztę rozdam ludziom o podobnych zainteresowaniach. Żona ogłosiła w pracy, że
mamy nadwyżkę i chętni do balkonowo-doniczkowej uprawy znaleźli się w minutę. Papryka
chilli zostanie przesadzona do doniczek za tydzień. Chociaż marcowa wiosna
jeszcze niezdecydowana to każdy dzień, nawet ten pochmurny czy deszczowy, jest i
tak coraz dłuższy. Na razie widać ją tylko na zapełniających się roślinkami parapetach.
Żona już się nie może doczekać maja, gdy to wszystko zniknie na docelowych miejscach.
Zwolniliśmy tempo naszego życia po latach szalonej walki i wyrzeczeń. Snujemy
malutkie i ciche plany urlopowe. Może uda nam się pierwszy od pięciu lat kilkudniowy
wyjazd. Remont kuchni i przedpokoju odłożymy na rok przyszły. Na razie zrobię
tylko doraźne poprawki po awarii hydrauliki w kuchennym pionie plus malowanie
ścian. Latem chciałbym nadrobić zaniedbania działki z lat minionych. Nazbierałem
ostatnio szyszek drzew iglastych, zainspirowany filmami o zbieraczach włażących
na najokazalsze z nich. Mam nasiona świerka, trzech odmian sosen i daglezji, z którą
wiążę największe oczekiwania. Jej nasiona mam z szyszek znalezionych w parku Łazienkowskim
po wichurach z przed dwóch tygodni. Wysuszone na kaloryferze pootwierały się wysypując
nasiona. Własny las? Tego nie wiem, ale na pewno jakieś nowe doświadczenie. Na
pewno ewentualne efekty tych działań nie będą moim udziałem. Może wnuków? Jeśli
tak, to oby uszanowały.
Na działce zastój w drobiowym temacie. Komunikat o ptasiej grypie
zastopował wszelki ruch w obrocie kurami. Mieliśmy zakupić trochę młodych niosek,
ale na razie ponoć jakieś kontrole służb weterynaryjnych skutecznie nas powstrzymują.
Dwuletnie i starsze kury, niosą się już słabo ledwo zarabiają na swój byt.
Właściwie jedyny pożytek z nich to nawóz, którego jest teraz więcej z powodu
konieczności trzymania ich w kurniku. Dobre, chociaż i to. Będzie z czego
zrobić nowe grządki.
niedziela, 26 lutego 2017
Odcinanie kuponów vs. walka o przetrwanie
Jeden świat a tak naprawdę dwa światy. Bogaci i biedni. Odwieczny
podział. Mimo upływu czasu i ewoluowania systemów społecznych nic się właściwie
nie zmienia. Czy tylko niepohamowana żądza posiadania pieniądza, władzy, potęgi
i siły jest wciąż „motorem” napędowym rozwoju ludzkości? Po jednej stronie
potentat, którego nadrzędnym celem jest permanentna ochrona i wzmacnianie swej
pozycji a po drugiej armia ludzi mrówek podążających nakazanymi ścieżkami by tę
wielkość, w swym codziennym i mozolnym trudzie, utrwalać. Garstka superszczęściarzy
i miliardy nieszczęśników, którzy nie mają prawa ani żadnych szans na zrealizowanie swego osobistego szczęścia i marzeń. Smutne, że taki ogrom ludzi zdrowych,
silnych i pracowitych tak często żyć musi na skraju biedy. Paradoks, nie tylko
naszych czasów. System?
Ktoś może powie: przecież są ludzie szczęśliwi i niebogaci również i
teraz. Pewnie, że są. Ale czy to naprawdę autentyczne szczęście? Gdy ktoś pozornie
ma wszystko uzyskane za długoletni, na niepewnych warunkach brany, kredyt i
pracę za parę tysięcy to szczęście? To, że niemal całe dorosłe życie będzie
prowadzony na powrozie banku, to ma być szczęście? Gdy spłaci to wszystko za
lat kilkadziesiąt okaże się, że oddał dwa razy więcej niż wziął napychając
swymi ciągłymi wyrzeczeniami konta bogaczy. A może tak właśnie miała wyglądać „klasa
średnia”? Według mnie to określenie to slogan stworzony na potrzeby utrwalenia istniejącego
stanu w obecnych czasach. W każdym systemie musi być także jakiś pośrednik,
trochę lepiej opłacany, który by pomógł utrzymać bogaczom ciągłą „stabilizację”,
czyli zapewnić spokój wśród mrówek.
Wiem, że postrzeganie szczęścia przez pryzmat dóbr materialnych nie każdemu
się spodoba. Zapewne można być szczęśliwym za jeszcze mniej, lecz to bardziej
kwestia hierarchii wartości ale częściej wybór pod presją otoczenia by łatwiej pogodzić się z własnym ja. Przepływy materialne tego świata muszą się jednak bilansować
i jak komuś ubyło to gdzieś ten ubytek musi pojawić się jako przychód. Wiem
też, że często pierwszy milion trzeba ukraść by następne generować już całkiem legalnie.
W tej właśnie chwili pewnie także ktoś kradnie swój pierwszy milion….. taka to już
jest ta ludzka natura.
Nie oczekuję, że tym tekstem zwrócę uwagę bogaczy na sprawę, oni mają
się świetnie i już teraz są jak w niebie. To pewnie parę ludzkich „mrówek" go przeczyta.
Wiem, że niewiele to zmieni we współczesnym i przyszłym świecie. Naiwnością
byłoby takie oczekiwanie. Może ja po prostu mam już taką socjalistyczną
konstrukcję umysłu odziedziczoną po dziadku, który w okresie międzywojennym nie
mógł znaleźć pracy za udział w robotniczych demonstracjach? To zapewne był główny
powód napisania powyższych słów.
Ech ci nasi przodkowie….
PS 1: Chilli i pomidorki koktajlowe
powschodziły i to jest absolutnie pewna i dobra wiadomość.
PS 2: Na Świętoszka idziemy dziś do Narodowego - traktuję to jako bonus za trud życia w wielkim mieście. Inscenizacja pewnie będzie trochę inna ale temat niezmiennie aktualny.
środa, 22 lutego 2017
Zasrane miasto i drzewa…
Odwilż i topniejący śnieg odsłonił to, co podczas jego zalegania zrobiły
psiuńcie swoich pańciów. Chociaż w mieście obowiązuje zasada i przepis, by
pańcie i pańciowie sprzątali kupy swoich psiuńciów to i tak niewiele z tego, od
lat, wychodzi. Może nawet bym przygarnął jakiegoś psiaka, ale uczulenie na sierść
mojej żony, ograniczona przestrzeń mieszkania i obowiązek zbierania psich kup skutecznie
mnie na razie powstrzymuje. Zadowalam się na razie relacjami ze wspaniałym i przyjacielskim kundlem teściowej, który nie musi zastanawiać się gdzie się załatwić a i tak znalazł sobie swoje na ten cel miejsce. W dodatku jak przyjeżdżam to szczeka podobno jakoś inaczej.
Wielkiego dęba wycięto ostatnio w okolicy gdzie bywam. Może strata to
niewielka dla tej miejscowości, wyróżniającej się w Polsce dużą ilością wiekowych
egzemplarzy drzew. Powód tego wycięcia mnie tylko wkurzył bo jest dla mnie
niezrozumiały. Drzewo to rosło w dzielnicy jednorodzinnych domów i jego jedyną
winą było to, że jesienią swymi opadającymi liśćmi zapychał rynny w domach na sąsiadujących
posesjach. ZGROZA!!!
Ile takich „okazji” wykorzystanych zostanie podczas obowiązywania tego debilnego
rozporządzenia? Pewnie zamiast korzystania z przyjemnego cienia w letnie
popołudnia, które dawało drzewo dotychczas, właściciele tych domów założą
klimatyzację, bo nie da się w upały wytrzymać….. A kiedyś się dawało! Wiem,
jestem przeczulony na tym punkcie. Ale mam nadzieję, że za mego życia doczekam jeszcze
powstania prawdziwej i autentycznej partii „zielonych”, która wygra jeszcze wybory a jej przedstawiciele nie pozwolą
niszczyć takiego oczywistego dziedzictwa ludzkości.
Amen.
niedziela, 5 lutego 2017
Co dalej…
Nauczony dotychczasowym życiem nie planuję. Już tyle razy zamierzenia
blisko czy dalekosiężne nie sprawdziły się, że chyba nie warto grać w tę
ruletkę. Ale by nie stać się planktonem niesionym przez prądy oceanu jakimś
działaniem trzeba jednak zaznaczyć swą obecność na tym świecie. Chciałbym w tym roku, tak
zdecydowanie i mocniej, „powalczyć” z działką i kontynuować zagospodarowywanie
tego kawałka ziemi metodami tworzenia silnych i wydajnych struktur naturalnymi sposobami.
Myślę tu o tworzeniu kolejnych wzniesionych grządek nie zapominając oczywiście o
ciągłym nadbudowywaniu tych już istniejących.
Nie ukrywam, że przez ostatnie lata bardzo mi tego brakowało a każda konieczność
rezygnowania z tamtych działań była trudna. Ale tak być musiało. Wynikło też z
tego powodu sporo zaniedbań, które mam nadzieję uda mi się w tym roku nadrobić.
Wiele zdrowia i sił będzie mi do tego potrzebne. A tu jak na złość albo łupie w
krzyżu albo boli bark. Byłem już nawet w tej intencji u lekarza pierwszego kontaktu i nawet
chłop sensownie gadał. Powiedział, bym wybrał między proszkami przeciwbólowymi
w ciemno a skierowaniem do ortopedy. Mimo, że coraz gorzej znoszę dolegliwości w
barku i nieprzespane w związku z tym noce, wybrałem jednak ten drugi wariant,
choć wizyta dopiero w kwietniu. Myślę, że warto ustalić czy to zwyczajny „SKS”,
błędy młodości, gdy trenowałem siatkówkę jak wariat czy może przeciążenia ostatnich
lat wynikające z dźwigania ponad siły. A może zmiana pracy, trybu życia i dwa
lata ślęczenia za biurkiem dają pierwsze takie "rezultaty"? Zobaczymy. Nie chciałbym
jednak bez sensu żreć jakichś prochów. Na razie ratuję się jak mogę domowymi sposobami.
Gimnastyką i rozciąganiem bolących miejsc a w pracy robię dwudziestominutowa przerwę
i wychodzę na spacer rozprostować gnatki. Na razie większych postępów nie
zauważam, ale może z czasem… Trochę przydługi ten zdrowotny akapit wyszedł, ale
co zrobić, kiedy naprawdę boli.
W tym roku dwie uprawy chciałbym obdarzyć swą szczególną uwagą: ziemniaki
i dynie. Dlatego, że już od paru lat bardzo dobrze się udają, warto by było je wreszcie
mieć tylko z własnej uprawy i to przez większość, jeśli nie przez cały rok. Na
tym moje pomysły się oczywiście nie kończą. Wraz z dyniami posieję kukurydzę
jako osłonę i może słoneczniki. Między ziemniaki wsiewam bób, bo wykorzystują
one dobrze azot wytwarzany przez jego bakterie brodawkowe reagując większym plonem.
Z innych warzyw dobrze by było mieć jak najwięcej sezonowych: ogórków, pomidorów,
papryki, marchewki, cukinii, jarmużu czy buraków. Bardzo obficie plonowała mi w
roku ubiegłym fasola pnąca, więc dla niej też znajdę dobre miejsce.
Mam z lat ubiegłych sporą pryzmę kompostu, do tego obornik z kurnika i kilka
belek słomy. Pewnie starczy to na kolejny spory zagon pod ziemniaki. Od paru
lat staram się też dość obficie ściółkować wokół młodych drzewek owocowych. Posadzę
czasem w tej ściółce jakiś czosnek lub wsieję ogórki lub dynię. Nawet fajnie
rosną zwłaszcza te drugie. Gdy te posiane na monokulturowym zagonku giną z
powodu mączniaka lub innego, to te kępki wysiane w takich niby oazach dają
wówczas całkiem niezłe plony unikając zarażenia.
Słońca, co prawda jeszcze nie za wiele a dni pochmurnych i ponurych jest
jeszcze wciąż więcej niż tych jasnych. Stają się one jednak coraz dłuższe i
lada dzień zacznie się pewnie wysiewanie papryki i pomidorów. Parapety okienne
znów zastawione zostaną na kilka tygodni pojemnikami z siewkami i rozsadami.
Pewnie i ja w tym tygodniu wysieję chilli, którą będę chciał wysadzić do gruntu
w jakimś osłoniętym od wiatru miejscu na działce. Właściwie z dwóch roślin uprawianych
w dużych doniczkach na balkonie uzyskałem tyle owoców, że starczy do następnych
zbiorów, ale w tym roku zrobię więcej rozsady, bo sposób uprawy będzie inny a
ryzyko większe.
Kończę, bo zapisałem już całą A4 i wątpię by komuś starczyło
cierpliwości na dłuższe czytanie.
niedziela, 29 stycznia 2017
Układanie od nowa.
Tak jak stary rok skończył się dla nas w kiepskich nastrojach tak i na
nowy przeniosły się one niestety. Próbujemy wychodzić z tego marazmu i jakoś
się to nam, wraz a upływem czasu, chyba udaje. Wiele rzeczy dało się już nam
załatwić i sporo jeszcze przed nami. Trudna jest do wypełnienia pustka po kimś,
z kim żyło się i mieszkało od urodzenia.
Po dopełnieniu spraw urzędowych a także tych związanych z przepisaniem na
mnie opłat i rachunków za media, przyszedł czas na uporządkowanie pozostałych po
zmarłej mamie przedmiotów, zwłaszcza tych związanych bezpośrednio z jej chorobą
i opieką nad nią w ostatnich latach jej życia. Z pomocą przyszedł nam pewien
proboszcz z innej parafii, który parę miesięcy wcześniej kwestował w imieniu
prowadzonego przy tejże hospicjum. Uznaliśmy, po naszych doświadczeniach
ostatnich lat, że pozostały sprzęt rehabilitacyjny, łóżko, środki higieniczne,
pielęgnacyjne oraz inne rzeczy przekażemy tam właśnie by mogły służyć innym osobom
w ich ostatnich chwilach życia. Po kontakcie z pracownikami tej placówki oraz
odwiedzeniu internetowej strony okazało się, że potrzeby tego hospicjum są
bardzo duże a poziom i kultura sprawowanej opieki bardzo wysoka. Potwierdziły
to również rozmowy z osobami, które miały już kontakt z tym hospicjum w ostatnich
chwilach życia najbliższych im osób. Zainteresować tematem udało się także mej córce osoby
w jej miejscu pracy. Młodzi ludzie, z którymi pracuje odpowiedzieli bardzo
spontanicznie i hojnie przygotowując zestawy potrzebnych
przedmiotów z internetowej listy.
Wczoraj przy bezinteresownej pomocy paru jeszcze osób(samochód dostawczy
teścia córki okazał się być bezcenny) przewieźliśmy wszystkie te zebrane przedmioty
do hospicjum. Odbierały je od nas siostry zakonne, które tam pracują. Nie
ukrywały zaskoczenia i wzruszenia podczas wyładunku wszystkich przedmiotów.
Bardzo nam dziękowały mówiąc, że wszystko to bardzo im się przyda, bo państwowe
dotacje pokrywają tylko 1/3 potrzeb hospicjum. W trakcie przekazywania rzeczy
zorientowałem się, że są tam też dziecięce zabawki. Na moje zdziwienie odpowiedziano,
że sprawują tam także opiekę nad dziećmi, których rodzice zmarli przedwcześnie
tu właśnie. I w tamtej chwili znów mój margines szczęścia/nieszczęścia przesunął
się bardzo.
Podziękowaniom pewnie nie byłoby końca gdyby nie to, że siostry musiały
wrócić do swych codziennych obowiązków. Wyciskaliśmy się wszyscy na koniec raz
jeszcze bardzo serdecznie.
Już wsiadając do samochodu poczułem, że to co zrobiliśmy przed chwilą przyniosło
mi jakąś ulgę, odblokowanie.
W drodze powrotnej do domu zajechaliśmy do córki, która zaprosiła nas już
wcześniej na obiad. Upiekłem dzień wcześniej dwa drożdżowe ciasta(to dla mnie też
jakiś znak powrotu do normalności) i zabrałem na to spotkanie. Byli zaproszeni również
teściowie córki i spędziliśmy razem to popołudnie aż do wieczora. Bardzo dobry
to był dzień.
Dziś byliśmy na cmentarzu i chyba na tym zakończę w mojej pisaninie ten
smutny wątek.
PS: Prześladuje mnie ostatnio
taka oto powracająca melodyjka: Kniaź Igor Borodina tańce połowieckie w instrumentalnym wykonaniu
dwóch rosyjskich muzyków:
https://youtu.be/qFyeuH6IWgU
Mnie, ci dwaj goście poprawiają nastrój.
Subskrybuj:
Posty (Atom)