Następnego dnia pan Marian zwlekł się z łóżka wyjątkowo późno. Męczyły go złe sny, w których niewyraźne zjawy wyciągały w jego kierunku szponiaste, zimne dłonie i próbowały pochwycić w swoje objęcia. Odczuwał ból i zawroty głowy, jakby niewidzialna obręcz zaciskała mu się na skroniach.
Poczłapał do łazienki, by ostudzić rozgrzane czoło. W lustrze długo oglądał swoje zmizerowaną postać, próbując doprowadzić się do porządku. Gdy za lewym uchem dostrzegł niewielkie, czerwone szramy, wyglądające na draśnięcia ostrych paznokci, nie mógł w to uwierzyć. Próbował wmówić samemu sobie, że to przypadek, że z pewnością podrapał się przez sen. Z trudem zachowywał opanowanie.
Wychodząc do pracy, przeżegnał się, by nabrać otuchy. Zawinął się szczelnie w ciepły płaszcz, szyję okręcił grubym szalikiem, włożył wełnianą czapkę.
- Izolacja najważniejsza – mruknął cicho.
***
W pracowni było duszno i gorąco. Znajome przedmioty, linijki, tablica, przyrządy pokazowe, przytłaczały Mariana martwotą i obojętnością. Był za słaby, sam jeden na polu bitwy.
- Dzień dobry. Co będziemy dziś omawiać? – zapytał Piotrowski, przyszpilając profesora badawczym spojrzeniem.
- Co? Że jak? – mężczyźnie trudno było zebrać myśli.
- Kończymy ćwiczenie z wczoraj? – podpowiedział mu wzorowy uczeń.
- Ćwiczenie? Aaa, tak, oczywiście – plątał się nauczyciel.
Po czterdziestu pięciu minutach gehenny, podeszli do niego z wyszczerzonymi zębami. Wyglądały na większe i ostrzejsze, niż pamiętał.
- No, nie będziemy się chyba bawić w kotka i myszkę, co? – zapytał Malinowski. – Lepiej, byś nie narobił szumu. Ostrzegamy cię.
- Słuucham? Nie rozzumiem – zająknął się Marian.
- Myślę, że rozumiesz doskonale. Trzymaj gębę na kłodkę, dobrze ci radzę.
Spoglądał na wychowanków, na ich młode buzie, pod powierzchnią których poruszały się nieokreślone kształty, zmieniające ich delikatne rysy. Tego nie mógł dłużej znieść. Osunął się na krzesło, łapiąc się za serce z desperacją.
***
Leżał pod kroplówką. Dostał leki i zalecenie, by unikać stresowych sytuacji. Miał zostać w szpitalu na obserwacji przez kilka dni. Koledzy z grona pedagogicznego zmartwili się nagłym atakiem, przysłali kwiaty i kartkę z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Oddelegowani do odwiedzin – matematyczka i biolog, roztkliwiali się nad biednym, samotnym kawalerem, który nie dba o zdrowie. Marian nie mógł tego słuchać.
- Ale wy nie pojmujecie powagi sytuacji – wybuchnął wreszcie. – To nie ludzie, coś zajęło ich ciała! Uczniowie są nawiedzeni, opętani! Sam nie wiem. Czy tylko ja to widzę?
- Mówiłem, żeby przyszedł katecheta – burknął biolog z udaną powagą. – Ja ze swojej strony mogę zaproponować jedynie mocniejsze środki farmakologiczne.
Matematyczka wypowiedziała się za to, licząc stopnie schodów prowadzących do wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz