Pokazywanie postów oznaczonych etykietą TenTata. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą TenTata. Pokaż wszystkie posty

15:18

Pamiętaj co obiecujesz dziecku

Pamiętaj co obiecujesz dziecku

Dziecko ufa. Zwłaszcza rodzicom. Dlatego, jeśli któreś z rodziców coś mu obiecuje, to dziecko wierzy, że tak właśnie będzie. Ba, jest wręcz co do tego przekonane. Często jest na tyle pewne, że nie czuje się nawet w obowiązku o obietnicy przypomnieć. Przecież tata obiecał, to na pewno pamięta i z obietnicy się wywiąże. Wierzy, że rzeczy ważne dla niego, są tak samo ważna dla rodzica. I tak rzeczywiście jest. Niestety, rodzic czasem zapomina co obiecał…

WESOŁE MIASTECZKO PRZYJECHAŁO!

Bardzo lubiłem wesołe miasteczka. Jak pewnie każde dziecko. Zawsze więc cieszyłem się, gdy ta atrakcja pojawiała się w mieście. I to pomimo faktu, że nie zawsze wizyty kończyły się dla wszystkich radośnie. Zdarzało się na przykład, że brat wjechał motorynką w stojącą przy torze publiczność. Albo ja sam straciłem zegarek i kawałek zęba w trakcie jazdy elektrycznymi samochodzikami. Choć domyślam się, ze najmniej zadowolona była zawsze i tak osoba, która za te nasze wygłupy płaciła.

Niezależnie jednak od niektórych niewesołych przygód, dla mnie wesołe miasteczko było zawsze właśnie takie - wesołe. Dlatego też, gdy tylko dowiadywałem się o przyjeździe miasteczka (są jeszcze w ogóle objazdowe wesołe miasteczka?), koniecznie chciałem skorzystać choćby z jednej atrakcji.

NASTĘPNYM RAZEM PÓJDZIEMY

Tak więc, gdy pewnego razu przechodziłem z tatą obok placu na którym stały karuzele, samochodziki i inne kolejki, wyraziłem swą wolę skorzystania z tej rozrywkowej oferty. Nie pamiętam jakich słów wtedy użyłem. Ale pamiętam bardzo dobrze, co powiedział tata:
Teraz nie. Teraz musimy wracać do domu.
Pójdziemy następnym razem.
 
Byłem oczywiście niepocieszony. Jak każde dziecko, które chce wszystko tu i teraz. Ale zapisałem sobie w pamięci długotrwałej, że gdy następnym razem przyjedzie wesołe miasteczko, to na pewno będę w nim się bawił. Na pewno! Przecież tata tak powiedział.

WESOŁE MIASTECZKO ZNOWU PRZYJECHAŁO!

Gdy zatem któregoś razu znowu przechodziliśmy obok miejsca na którym zawsze stało wesołe miasteczko, i one rzeczywiście znowu tam było, cieszyłem się jak głupi. Naprawdę. Pamiętam bardzo dobrze, jak bardzo się ucieszyłem.

Byłem przekonany, że już niebawem będę jeździł kolejką w kształcie smoka, albo tymi nieszczęsnymi autami na prąd. Przecież tata obiecał – przekonywałem siebie. Mieliśmy iść następnym razem, i ten następny raz właśnie nastał.

Nic tacie nie mówiłem, bo byłem przekonany, że skoro obiecał, to na pewno pamięta. Niestety, chyba nie pamiętał… Nie poszliśmy się pobawić. Ani tym następnym razem, ani żadnym z kolejnych. A było ich jeszcze co najmniej kilka.

WESOŁE MIASTECZKO JUŻ NIE PRZYJEDZIE

Kilka lat po obietnicy przeprowadziliśmy się z całą rodziną do innego mieszkania. Z jego okien widać było cały plac, który wielokrotnie stawał się centrum dziecięcej rozrywki w mieście. Plac ten długo stał pusty. W końcu przyjechał na niego sprzęt!

Niestety, były to koparki, buldożery i żurawie. I zamiast postawić wesołe miasteczko, postawili supermarket.

Wtedy zrozumiałem, że wesołe miasteczko już nigdy tam nie powstanie.
A niespełniona obietnica sprzed kilku lat, pozostanie taką już na zawsze…

16:12

W dzieciństwie nie nauczono mnie tej rzeczy. Do dziś odczuwam tego konsekwencje

W dzieciństwie nie nauczono mnie tej rzeczy. Do dziś odczuwam tego konsekwencje

Nie miałem złego dzieciństwa. Wręcz przeciwnie. Bardzo miło je wspominam. Żałuję tylko dwóch rzeczy z lat dziecięcej beztroski. Pierwszą z nich jest fakt, że byłem chyba zbyt grzeczny. Za mało sobie pozwalałem na różne szaleństwa, przez co mam teraz naprawdę niewiele bardzo ciekawych wspomnień z tamtego okresu. Drugiej rzeczy zostałem pozbawiony bez mojej świadomości. A konsekwencje tego odczuwam do dziś.

I nie mam tu na myśli małej zabawki, karetki z napędem, którą dostałem pod choinkę. Było to moje ulubione auto. Pewnego zwyczajnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, nie mogłem nigdzie znaleźć tej karetki. Byłem zrozpaczony. Ale dopiero po kilku dniach moich poszukiwań autka dowiedziałem się, że otrzymało je dziecko znajomej jednego z rodziców, podczas wizyty w naszym domu. 

Zupełnie obce mi dziecko całkowicie obcej mi osoby, dostało moją ulubioną zabawkę. Bez mojej wiedzy i zgody. Podczas mojej nieobecności. Nigdy wcześniej nie byłem tak zły i zrozpaczony jak wtedy. Bo też nigdy wcześniej nie spotkało mnie coś takiego. I na szczęście jeszcze tylko raz później.

Nie mogę co prawda powiedzieć, że to wywarło na mnie jakiś wielki wpływ, że mnie w jakiś sposób ukształtowało. Ale na pewno było ważne. O czym świadczy choćby fakt, że do dzisiaj o tym pamiętam.

NAUCZ MNIE SŁUCHAĆ

Inaczej było z inną rzeczą, której mnie pozbawiono. O ile w ogóle można tu mówić o pozbawieniu czegoś, czego tak naprawdę i tak nie miałem. Chodzi bowiem o to, że nie dane mi było posiąść pewnej zdolności. Zdolności, która może się wydawać naturalną, ale w rzeczywistości jej też trzeba się nauczyć.

Jak to jest, że rodzice z pasją i zaangażowaniem uczą dzieci samodzielnego jedzenia, stawiania pierwszych kroków, jazdy na rowerze, czytania, pisania, i jeszcze tysiąca innych umiejętności, a nie uczą ich słuchania muzyki?

Odpowiedź na to pytanie jest banalnie wręcz prosta. Dziecko można nauczyć tylko tego, co samemu się potrafi. Niemożliwym jest więc nauczenie pociechy słuchania muzyki, jeśli samemu się tego nie robi. Jeśli jedyny kontakt z piosenkami, to bierne zazwyczaj słuchanie rozgłośni radiowych, a aktywne słuchanie włącza się co najwyżej w trakcie nadawania programów informacyjnych.

Nie mam więc pretensji do rodziców, że nie zostałem nauczony pełnego czerpania z dobra, jakim jest muzyka. To w końcu nawet w najmniejszym stopniu nie jest ich wina.

Nie zmienia to jednak faktu, że brak ten odczuwam do dziś.

SŁYSZEĆ I SŁUCHAĆ, TO NIE TO SAMO

Chodziłem co prawda na szkolne bale i dyskoteki. Byłem też na kilku pomniejszych koncertach. Ale to praktycznie zawsze chodziło o spędzenie czasu w towarzystwie znajomych, a nie o koncert sam w sobie.

Mam też kilka swoich ulubionych zespołów i muzyków, jak chociażby Lao Che, Czesław Śpiewa, Domowe Melodie, Maria Peszek, Katarzyna Nosowka i Hey. Ale to moje odkrycia dopiero ostatnich lat. I cały czas mam wrażenie, że choć doceniam i uwielbiam ich twórczość, to jednak nie potrafię wyciągnąć z nich maksimum tego, co w sobie mają.

W muzyce skupiam się przede wszystkim na tekście. Jasne, że nawet najlepszy tekst piosenki, bez odpowiednio dobrej muzyki, raczej nie zrobiłby na mnie takiego wrażenia, jak utwory wymienionych wyżej artystów. Ale to jednak przede wszystkim tekst jest tym, co mnie do nich przyciąga.

Dość powiedzieć, że swoje próby świadomego słuchania muzyki rozpocząłem dopiero po bliższym kontakcie z poezją śpiewaną. Grechuta, Bajori te klimaty. To chyba wystarczająco dobitnie pokazuje, jak ważny w muzyce jest dla mnie tekst?

TEKST TO NIE WSZYSTKO

Muzyka jest dla mnie dodatkiem do treści piosenki. I choć w ten sposób też można czerpać z tego ogromną przyjemność, nie potrafię wyzbyć się wrażenia, że spora część tej przyjemności mnie po prostu omija. Że przechodzi gdzieś obok. Uśmiecha się co prawda do mnie, nawet macha w moim kierunku, ale ja nie potrafię jej dostrzec, by móc zaprosić do siebie i się zaprzyjaźnić.

Czuję pewnego rodzaju zazdrość, gdy słucham z jak wielką pasją  i radością przyjaciele rozmawiają z moją żona o muzyce. O swoich ulubionych zespołach i piosenkach. O emocjach i uczuciach z nimi związanymi. Czuję zazdrość, gdy widzę jak bardzo cieszą się z faktu, że udało im się zdobyć bilet na wielki koncert ulubionego zespołu.

I ogromnie cieszę się, że moja żona należy do tych szczęśliwców dla których muzyka jest nie tylko niezwykle ważna w życiu, ale też potrafi czerpać z niej wszystko to, co najlepsze. Cieszę się, bo to wielka szansa dla naszego dziecka na to, by również mogło w pełni cieszyć się muzyką.

15:27

Nie będziesz całować mojego dziecka w usta!

Nie będziesz całować mojego dziecka w usta!

Była osoba, która zaraz przy pierwszym kontakcie z moją córką, od razu chciała zaserwować jej buziaka. W usta. I choć miałem wtedy dziecko na rękach, nie zdążyłem zareagować. Zwyczajnie nie spodziewałem się ataku, więc nie byłem na niego przygotowany. Na szczęście córcia okazała się bardziej czujna ode mnie, a do tego dysponowała znakomitym refleksem – w porę więc odwróciła głowę, dzięki czemu całus trafił w polik.

Odetchnąłem z ulgą, a przy tym byłem dumny z reakcji córki. Oczywiście, że była to reakcja instynktowna, a nie świadoma. Ale jak najbardziej prawidłowa. Osoba widziana pierwszy raz, próbuje zrobić coś, co dla małego dziecka było całkowicie obce.

Osoba, która chciała pocałować dziecko w usta, była równie zaskoczona, co moja pociecha. Wyglądała nawet na dość zasmuconą. Tak, jakby uznała, że dziecko poprzez swoją reakcję ją odrzuciło. Szybko więc wyjaśniłem, że córka po prostu nie zna czegoś takiego, jak całowanie ją w usta. Ta informacja również była zaskakująca, ale została przyjęta z akceptacją.

Była też inna osoba, która oczekując pierwszego spotkania z moim dzieckiem stwierdziła, że już się nie może doczekać, aż będzie mogła je przytulić i ucałować. Ponieważ wiedziałem, że jest to osoba, która nawet w całowaniu w usta swoich kilkunastoletnich dzieci nie widziała niczego złego, pospieszyłem z informacją, że owszem – będzie mogła dać buziaka, ale nie w usta.

Na twarzy tej osoby pojawiło się ogromne zaskoczenie. Konieczne było wytłumaczenie powodu zakazu całowania dziecka w usta. I choć podawane argumenty nie robiły kompletnie żadnego wrażenia, ostatecznie prośba została uszanowana. Uff…

ZATRZYMAJ SWOJE ZARAZKI DLA SIEBIE

Bo z tymi argumentami jest tak, że można je podawać, wymieniać jeden po drugim, ale jeśli ktoś ma w tej kwestii odmienne zdanie, to nic go nie zmieni. Można wymieniać, że w ten sposób chroni się dziecko przed wirusem opryszczki (groźnym również w stanie uśpienia, a dla dziecka – śmiertelnie groźny), mononukleozą, próchnicą (niebezpieczną nawet, gdy dziecko nie ma jeszcze zębów), cytomegalią i wieloma innymi, wstrętnymi, dziwnie brzmiącymi ustrojstwami. W odpowiedzi usłyszymy co najwyżej „aha”. I tyle. Zmiany zdania nie ma co oczekiwać.

POWIEDZ MI PO CO

Poza aspektem zdrowotno-higienicznym, jest jeszcze inna kwestia, jeszcze jedno pytanie, które zwykle pozostaje bez odpowiedzi: po co? Po co całować dziecko w usta, skoro można to zrobić w rączkę, czółko, brzuszek, stópkę, szyjkę… Takich miejsc jest sporo. Dlaczego więc dla niektórych to usta są jedyną, a przynajmniej najwłaściwszą częścią ciała dziecka, która nadaje się do całowania?

Dlaczego te same osoby, które są zwolennikami całowania dzieci w usta, nie robią tego samego z dorosłymi? Dlaczego ludzie uważają, że mają prawo robić to dziecku, skoro w pełni świadomie nie robią tego innym ludziom? Przecież dziecko to też człowiek! Z takim samym (właściwie,  to nawet większym) prawem do poszanowania jego nietykalności cielesnej, co dorosły. A całowanie w usta jest naruszeniem tej nietykalności.

TYLKO DLA ZAKOCHANYCH

Może i jestem niepoprawnym romantykiem. Ale uważam, że nawet pomijając wszystko to, co napisałem wcześniej, całowanie w usta powinno być zarezerwowane dla zakochanych. Przy czym pamiętać należy, że zakochani, to nie to samo, co kochający. Całus w usta powinien być czymś wyjątkowym. Czymś szczególnym. Czymś intymnym. W końcu usta są jedną ze stref erogennych…

NIE MA POWODU DO CAŁOWANIA W USTA

Nie znajduję ani jednego argumentu przemawiającego za tym, że całowanie dziecka w usta jest czymś normalnym i właściwym. Za to mam wiele takich, które takiej możliwości w ogóle nie dopuszczają.

Bardzo możliwe, że masz odmienne zdanie od mojego. Być może wynika to z niewiedzy. Z nieświadomości, czym całowanie dziecka w usta może grozić. Wtedy, być może wystarczy uświadomienie zagrożeń.

Głęboko też wierzę, że nie jesteś jedną z tych osób, które całując swoje dziecko w usta tłumaczą: to jest moje dziecko, i mogę z nim robić co chcę! Otóż nie! Co prawda to jest twoje dziecko, ale nie sprawia to, że możesz z nim robić wszystko, na co tylko masz ochotę. A z takimi „argumentami” spotykałem się niestety często w dyskusjach. Zdecydowanie zbyt często…

SZANUJ, BO BĘDZIE ŹLE

Tak jak najprawdopodobniej i tak nie jestem w stanie przekonać zwolenników całowania dzieci w usta do zmiany zdania, tak tym bardziej nie mam możliwości, ani ochoty pilnowania, by tego nie robiły. Mam jednak możliwość, ochotę, a nawet potrzebę chronienia przed tym mojego dziecka. I będę to robił. Będę walczył jak lew.

Dotychczas mi się udawało załatwiać sprawę polubownie. Ale jeśli tylko trafi się osoba, która nie uszanuje mojego podejścia do tematu, pokażę pazurki.

Czuj się ostrzeżony.

08:08

Wychowawczy klaps - do czego może doprowadzić jego brak

Wychowawczy klaps - do czego może doprowadzić jego brak
Jeśli nie chcesz, by twoje dziecko było aspołecznym, agresywnym narkomanem bez poczucia jakiegokolwiek obowiązku i bez szacunku do wszystkiego, a zwłaszcza do rodziców, musisz wyrzec się filozofii wychowywania w której nie ma miejsca na przemoc. Niestety, ale prawda jest taka, że bez wychowawczego klapsa się nie obędzie. Bo wychowanie bezstresowe prowadzi tylko do nieszczęścia. Dziecka i rodziców.

Gdy tylko publicznie wyraziłem swój sprzeciw wobec dawania dziecku klapsa i w ogóle stosowania jakiejkolwiek przemocy w procesie wychowania i opieki nad dzieckiem, ostrzegano mnie przed zgubnymi skutkami takiego podejścia. Nie tylko personalnie – w wiadomościach prywatnych i w dyskusji na Facebooku, ale też w praktycznie każdym miejscu w sieci, gdzie odbywała się dyskusja na temat klapsów, pojawiały się liczne ostrzeżenia przed wychowaniem bezstresowym.

A ja za każdym razem widząc to, myślałem sobie:
What The Fuck?!

Co tu się właściwie dzieje? O co chodzi? Jaki jest ciąg przyczynowo-skutkowy, który doprowadza ludzi do takich wniosków? Jakimi ścieżkami podążają ich myśli, że z punktu: „Nie daje klapsa”, prawie zawsze dochodzą do punktu: „Wychowuje bezstresowo”? Albo skręcili nie w tę uliczkę, co trzeba, albo ich myślowy GPS wskazuje im złą drogę, bo ewidentnie błądzą.

Wychowanie bezbiciowe =/= wychowanie bezstresowe

Fakt, że ktoś nie bije swojego dziecka, nie świadczy o tym, że pozwala mu na wszystko. Że dziecko nie będzie wiedziało co jest dobre, a co nie. Że będzie pozwalało sobie na wszystko, bo wie, że może wszystko. Że wejdzie rodzicowi na głowę, bo ten nigdy nie wyrazi sprzeciwu. Że nie będzie miało poczucia jakiegokolwiek obowiązku, bo rodzice zrobią wszystko za nie. Że nie okaże rodzicowi szacunku, bo ten na takowy nie zasłużył…

Moje dziecko nie jest bite, nie dostaje klapsów. A mimo to wie co znaczy „nie”. Wie co może, a czego nie. Wie, że jest kochane i najważniejsze, ale nie oznacza to, że inni są nieważni i ich potrzeby są nieważne. Wie, że niektóre rzeczy musi zrobić samodzielnie, bo nikt inny tego za niego nie zrobi (a przynajmniej nie musi). Wie, że rodzice darzą je szacunkiem, na który w pełni zasłużyło.

Wychowanie to nie tresura

Nie stosuję przemocy, by nauczyć czegoś dziecko. Batem, to nawet słonia można nauczyć, że może zawiesić swą nogę tuż nad leżącym człowiekiem, ale absolutnie nie może go zgnieść. Kijem można przekonać psa, że podrapanie kanapy to zły pomysł. Albo kota, że sikanie do butów jest niewłaściwe. Przemocą można wytresować, ale nie wychować.

Wychowując dziecko odwołuję się do jego człowieczeństwa. Do jego rozumu i inteligencji. By nie tylko WIEDZIAŁO co może, a czego nie, ale też ROZUMIAŁO dlaczego. Tak, by swoje decyzje podejmowało nie ze względu na strach przed bolesną karą, ale z uwagi na chęć postępowania właściwie. Z szacunku, miłości i poczucia odpowiedzialności.

#KTOKOCHANIEBIJE

15:13

Czy dziewczynka może być superbohaterem? Wykluczone! To zadanie tylko dla chłopców!

Czy dziewczynka może być superbohaterem? Wykluczone! To zadanie tylko dla chłopców!

Rolą dziewczynki jest bycie słodką księżniczką, jeżdżącą na kucykach i innych jednorożcach, a nie jakąś tam superbohaterką. Bohaterstwo przeznaczone jest dla taty, ewentualnie brata. To całkowicie męskie zadanie. A dziewczyny? No cóż, powinny zadbać o to, by bohaterowie zawsze mieli co jeść i nie chodzili na swoje bohaterskie misje w brudnych kostiumach…

Do takich wniosków można dojść, przeglądając ofertę sklepu internetowego sieci LIDL. Znajdziemy tam między innymi dziecięce piżamki z różnymi wzorami i nadrukami. Są to produkty LUPILU® - marki własnej LIDLa. Jedna z propozycji dla dziewczynek jest następująca:
Zauważmy, że nie ma tu wersji, w której to mama jest superbohaterką córki. Cóż, widocznie wg producentów, tylko tata zasługuje na takie miano. Ale może chociaż nadruki na piżamkach chłopięcych pozwolą na to, by supermoce mamy zostały docenione?

Nic bardziej mylnego! Oferta dla chłopców wygląda bowiem tak:
Okazuje się więc, że według LIDLa bohaterami może być tylko męska część społeczności. Przekaz jest bardzo wyraźny i jednoznaczny: chłopców przekonuje się, że mogą być superbohaterami, a dziewczynki, że tylko tata może sobie zasłużyć na to zaszczytne miano.

Doprawdy nie wiem czym kierowano się podczas tworzenia tej oferty. Jest ona nielogiczna biznesowo, a zarazem seksistowska poglądowo.

Dlaczego nie ma wzorów, które wychwalałyby supermoce mam, które każda z nich niewątpliwie przecież posiada? Dlaczego tylko chłopców przekonuje się, że mogą być superbohaterami? Czy naprawdę dla dziewczynek przeznaczona jest tylko rola wielbicielek słodkich kucyków i kolorowych jednorożców, ewentualnie księżniczek?


Dużo przecież nie trzeba było, by tę kolekcję poszerzyć o nowe wzory. Tak, by każdy mógł zostać i poczuć się superbohaterem. Wiele przedstawicielek płci pięknej zasługuje na to nawet bardziej, niż niejeden facet.

Czym kierował się LIDL wprowadzając tą ofertę? Nie jestem w stanie znaleźć sensownego wytłumaczenia? Jedyna pociecha w tym, że omawiane piżamki nie trafią do sprzedaży w Polsce. Ich wątpliwa kariera zakończy się na granicy naszego zachodniego sąsiada, gdzie LIDL zebrał już za tę kolekcję zasłużone baty.

Wszystkie fotografie użyte w tekście pochodzą z materiałów reklamowych LIDLa.

Podoba Ci się ten blog? Polub go na Facebooku - będziemy w kontakcie!

16:25

Jak mówić do dziecka? Normalnie!

Jak mówić do dziecka? Normalnie!

Komunikacja z małym dzieckiem to bardzo skomplikowana sprawa. Przez przynajmniej kilkanaście pierwszych miesięcy jego życia, nie sposób z maleństwem porozmawiać. Choć można się dogadać i zrozumieć, co nam komunikuje. Język, jakim malec się do nas zwraca jest stosunkowo nieskomplikowany. Jeśli płacze, to zazwyczaj wystarczy je nakarmić, przewinąć albo przytulić. Ale jak my powinniśmy zwracać się do małego dziecka? To już takie oczywiste nie jest. Przynajmniej dla niektórych.

Osobiście bliski jest mi pogląd, że dziecko to mały dorosły, tylko z mniejszym doświadczeniem (Janusz Korczak się kłania). To istota tak samo rozumna i z takimi samymi prawami, co dorosły. Tyczy się to również komunikacji z dzieckiem. I nie chodzi mi w tym momencie o przekaz, ale formę samą w sobie. Dlatego też bardzo sprzeciwiam się, gdy ktoś mówi do dziecka, jakby ono było jakieś nienormalne.

Bendziemy ćytać ksionśki?
To zdanie jest chyba pierwszym tego typu, kierowanym do mojej córki, jakie usłyszałem. I chyba właśnie dlatego już na zawsze zostanie dla mnie przykładem stylu komunikacji z dzieckiem, którego nie znoszę. Denerwuje mnie, gdy słyszę taki sposób zwracania się do małego człowieka. A gdy ktoś mówi tak do mojej córki, to już białej gorączki dostaję.

Nie mam pojęcia skąd się bierze w ludziach przekonanie, że tak powinno się zwracać do dziecka? Wydaje im się, że takie gadanie jest słodkie (czy raczej śłodkie)? A skoro dziecko jest słodkie, to tak "słodko" powinno się do niego mówić?

Jakakolwiek jednak nie byłaby motywacja, uważam, że używanie takiego języka świadczy o traktowaniu odbiorcy komunikatu, jako jakiegoś niedorozwoja. Stąd mój sprzeciw.

Psik-psik i inne takie
Daleki jestem od stwierdzenia, że w naszym domu rozmawiamy z dzieckiem jak z profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bo nie o to chodzi. Ale rozmawiamy z nim jak z dorosłym. I właśnie dlatego pojawiają się u nas takie sformułowania, jak psik-psik, myju-myju czy luli-laj. Czyżby więc niekonsekwencja i podwójne standardy? Bynajmniej.

Jedną z podstawowych zasad udanej i owocnej komunikacji, jest dostosowanie języka do rozmówcy. Dlatego też, dla przykładu, zamiast mówić córce, że zaraz zaaplikujemy do nosa fizjologiczny roztwór wody morskiej w sprayu, mówimy jej, że zrobimy psik-psik.

W ten sposób dziecko szybko uczy się, co oznacza tak nazwana czynność. Między innymi dlatego, że nowe słowo stworzone jest w taki sposób, by dziecko łatwo je zapamiętało – czyli z dwóch takich samych, powtarzających się zwrotów.

Co ciekawe, gdy zastanawiałem się nad owocami naszego słowotwórstwa, okazało się, że tworzyliśmy z żoną własne nazwy czynności, ale nigdy przedmiotów. To znaczy – tworzyliśmy nowe czasowniki, ale rzeczy nazywaliśmy po imieniu. W ten sposób książka nawet nie miała szans stać się ksionśką. Ale książeczką już tak.

Zdrobnienia – tak, zdrobnionka – nie!
Nie ma nic złego w zdrabnianiu. Właściwie jest to nawet pewnego rodzaju doprecyzowanie. Bo o ile rodzic ma bluzę, to dziecko ma bluzeczkę. Ja mam buty, moje dziecko ma buciki. Pojazd w którym jeździ córka to wózek, a pojazd w którym jeździ pluszak córki, to wózeczek.

Ja mam palec, moje dziecko ma paluszek. Ale już na pewno nie paluszeczek, paleszuniek czy inny palusiek… A fuj! Toż to jakieś okropieństwo jest! Takie przezdrabnianie jest tak samo złe, jak przemianowanie książki na ksionśkę. I tak samo nie wnosi niczego do komunikacji, a jedynie ją zaburza.

Mówić normalnie
Czy mówienie normalnie do dziecka to trudna rzecz? Chyba nie. Twierdzę nawet, że dużo bardziej trzeba się postarać, żeby mówić do niego nienormalnie. Bo tworzenie nowych słów w komunikacji z małym człowiekiem jest normalne. Zdrabnianie jest normalne. Mówienie prostym językiem jest normalne. Nawet zmiana tonu głosu na "słodszy", to normalna i naturalna rzecz w komunikacji z dzieckiem. Ale infantylizowanie języka i tworzenie jakichś potworków językowych, to już normalne raczej nie jest.

Dziecko to inteligentny mały człowiek, do którego warto i trzeba mówić. Normalnie mówić.
Z szacunkiem dla niego i jego inteligencji.



Podoba Ci się ten blog? Polub go na Facebooku - będziemy w kontakcie!

15:20

Wspomnienia z przedszkola, czyli krótkie historie o nagości, zazdrości, kradzieży i pieczonych jabłkach

Wspomnienia z przedszkola, czyli krótkie historie o nagości, zazdrości, kradzieży i pieczonych jabłkach

Jeszcze sporo czasu upłynie, nim oddam swe dziecko na cały dzień pod opiekę obcych osób. Jednak świadomość, że z każdą chwilą jest bliżej tego momentu sprawia, że sam zaczynam przywoływać z pamięci wspomnienia z czasów przedszkolnych. Jest ich kilka. I wbrew pozorom, nie są to wcale traumatyczne wspomnienia, co mogłoby się niektórym wydawać, po przeczytaniu tytułu.

Ku mojemu zaskoczeniu, nie pamiętam żadnych imion. Ani opiekunek, ani żadnego dziecka z którym spędzałem kilka godzin dziennie. Pamiętam budynek. Pamiętam nawet układ pomieszczeń w tym budynku. Do dzisiaj wiem gdzie była szatnia, gdzie toaleta, jadalnia, i w której sali przebywałem ja, a w której mój brat. Ale imiona i twarze w pamięci mi nie pozostały.

Mam za to kilka innych wspomnień. Są wśród nich takie, które bawią mnie do dziś, takie, które wpędzają w nostalgię oraz takie, których się wstydzę… Ale po kolei.

Co dzieci mają w majtkach?
To stało się nagle. W czasie jednej z przerw. Nic nie zwiastowało nadejścia wydarzenia, które na zawsze zostanie w mej pamięci i wpłynie na odbiór świata.

Wszystko działo się błyskawicznie, ale wystarczyło, by zachwiać wszechświatem.

Jeden z przedszkolaków wybiegł nagle z toalety na korytarz. Spodenki i majtki opuszczone miał do kostek. Nie miało to jednak dla niego najmniejszego znaczenia. Tak podekscytowany był myślą, którą chciał się z nami podzielić, że wszystko inne było wtedy nieważne.

Tak więc chłopiec ten, stojąc półnagi przed wszystkimi pozostałymi dziećmi ze swojej grupy przedszkolnej, wykrzyknął ile sił w płucach, tak by nikogo nie ominęła ta ważna wiadomość:



Chłopacy mają pisole, a dziewczyny pisiawki!

Nie pamiętam, żebym wcześniej wiedział, że różnimy się z dziewczynami tymi elementami anatomii. Prawdopodobnie więc wtedy właśnie poznałem jedną z najistotniejszych prawd uniwersum. Natomiast błyskawiczna i nerwowa reakcja opiekunek, tylko utwierdzała w przekonaniu, że właśnie zdradzono nam jedną z największych tajemnic!

Kolorowe kredki
Rysować nie potrafię. Nigdy tego nie umiałem. Tym bardziej w czasie, gdy miałem tylko kilka lat. Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze lubiłem rysować i kolorować. A w przedszkolu było czym! Kredki wszelkich kolorów i rodzajów były do naszej dyspozycji.

Ciągle łamiące się kredki ołówkowe, nierówno kolorujące kredki świecowe i – obiekt pożądania – kredki olejne BAMBINO!

Każdy, dla kogo zajęcia z rysunku były ważne, chciał mieć te ostatnie. Barwy, jakie można było dzięki nim uzyskać, łatwość kolorowania, równość pokrycia kolorem i sztuczki w postaci rozsmarowywania palcem wiórków powstających podczas ostrzenia kredki bambino sprawiały, że rysunek wykonany za ich pomocą zawsze wydawał się dużo lepszy, niż inne. Nic więc dziwnego, że zawsze patrzyłem spode łba na tych, którym udało się przede mną wyłowić bambino z wielkiego pojemnika postawionego przez opiekunkę na stoliku.

Żeby jeszcze to przekonanie, że dzięki lepszym kredkom będą lepsze rysunki, miało pokrycie w rzeczywistości… Chociaż… U innych miało… ;)

Małoletni przestępca
Jednym z najsilniejszych wspomnień przedszkolnych dotyczy kradzieży łopatki. Kradzieży dokonanej przeze mnie… Tak, właśnie przyznałem się publicznie do popełnienia przestępstwa.

Nie pamiętam czemu to zrobiłem. Nie pamiętam nawet koloru tej łopatki. Ale za to pamiętam, że była ona mała, ale za to twarda. Taka, której żadna ziemia, ani żaden kamień się nie kłania. Była płaska i kanciasta, a nie miękka i zaokrąglona.

Była moją ulubioną. Tak bardzo ulubioną, że z jakiegoś powodu postanowiłem się nią zaopiekować bardziej, niż powinienem, i zabrałem ją do domu. Pamiętam nawet jak to zrobiłem. Nie pamiętam za to jak wytłumaczyłem rodzicom obecność nowej zabawki. Tak samo, jak nie potrafię wytłumaczyć się teraz przed Wami.

Wtedy byłem dumny, że mi się to udało. Teraz się tego wstydzę.

Jabłko pieczone
Wizyty w przedszkolu zawsze kojarzyć mi się będą z zapachem świeżo pieczonego chleba. Choć nie dlatego, że takim nas tam karmiono. Po prostu naprzeciwko przedszkola była piekarnia. Spacer do przedszkola był więc zawsze nagradzany wspaniałymi zapachami.

Ale nie znaczy to, że przedszkolne posiłki były złe. Nie mam żadnych złych wspomnień z przedszkolnej jadalni. Znaczy to, że chyba całkiem znośnie nas tam karmili. Za to jedno danie pozostało mi w pamięci – pieczone jabłko.

Wyglądem pieczone jabłko nie powala, ale jego smak i zapach… Uwielbiałem je! Danie proste, a zarazem smaczne. Zawsze bardzo cieszyłem się na wieść o tym, że danego dnia będziemy jedli jabłuszko z pieca.

Co ciekawe, chyba do dzisiejszego dnia przedszkole, to jedyne miejscem w którym jadłem takie danie. I raczej tak już zostanie. Nie chcę ryzykować konfrontacji pysznego wspomnienia z rzeczywistością.

A co Ty pamiętasz z czasów przedszkolnych?
Podziel się swoimi wspomnieniami!

15:59

Nawet w zły dzień nie biję dziecka #KTOKOCHANIEBIJE

Nawet w zły dzień nie biję dziecka #KTOKOCHANIEBIJE

Dzieci to własność rodziców, którzy mogą z nimi zrobić wszystko, na co tylko mają ochotę. Łącznie ze stosowaniem wychowawczego klapsa. Zwłaszcza, gdy rodzic ma zły dzień… Dzieci mają być bezwzględnie posłuszne, w przeciwnym razie powinny zostać zdyscyplinowane, choćby przemocą. Bo tylko w ten sposób będą mogły być stosownie przygotowane do dorosłego życia. Tylko rodzice wiedzą co jest dla dziecka dobre, a co złe – dzieci, jak ryby, głosu nie mają. Rodzice są też zawsze nieomylni. I najważniejsze – rodzicom należy się szacunek. Za sam fakt bycia rodzicami. Dziecku natomiast szacunek nie przysługuje.

Te wszystkie rewelacje poznałem w dyskusji, jaką wywołał na facebooku mój poprzedni tekst na blogu, traktujący o reagowaniu na stosowanie przemocy wobec dzieci. Rzeczy tam wypisywane wprawiały mnie w osłupienie. Podnosiły mi też ciśnienie w taki sposób, jak jeszcze nigdy nic, co działo się w Internecie. Niektórym tak bardzo przeszkadzała moja postawa w sprawie (nie)bicia dzieci, że posunęli się nawet do obrażania nie tylko mnie, co mi w sumie wisi, ale też mojej córki, co z kolei jest już niemałym chamstwem i zagrywką poniżej jakiegokolwiek poziomu.

Byli nawet tacy, którzy poczuli potrzebę przeprowadzenia w Internecie kampanii przeciwko mnie… Serio. Kogoś tak bardzo bolało, że stanąłem po stronie dzieci, że osoba ta postanowiła popsuć mi opinię w sieci. Jedna z osób, która trafiła na mój blog z takiego właśnie „polecenia”, napisała mi wprost: „Przeczytałam ten tekst raczej przez przypadek – został on wstawiony na jednej grupie do której należę, przez panią, która go skomentowała: ……poczytajcie wpis tego pożal się Boże rodzica. Czegoś tak beznadziejnego dawno nie czytałam”. Koniec końców, jedynym skutkiem tej akcji była naprawdę znacząca poprawa statystyk wyświetleń mojego bloga, więc w sumie dobrze na tym wyszedłem. Tym niemniej pokazuje to, jak wielkie emocje wywołuje temat bicia, a raczej niebicia dzieci. I jak bardzo emocje te są negatywne.

Tekstem „Widzisz jak ktoś robi to dziecku? ZAREAGUJ!” narobiłem sobie sporo wrogów. Kilku znajomych zablokowałem na Facebooku. Co do kilku(nastu) kolejnych, musiałem zrewidować swoje zdanie na ich temat. Ale publikacji tekstu i tak nie żałuję. Bo sprawa jest zbyt poważna. Zbyt ważna, żeby o niej głośno nie mówić.

Z badań przeprowadzonych w 2015 roku przez TNS Polska, na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka wynika, że:
  • 58% Polaków nie widzi nic złego w dawaniu dziecku klapsa;
  • 32% Polaków aprobuje lanie w wychowaniu dzieci.

Nie są to w żaden sposób optymistyczne dane. Wręcz przeciwnie. Bo choć klapsy mają coraz mniej zwolenników, co widać w porównaniu z wynikami wcześniejszych badań, to akceptacja lania dzieci wzrosła z 28 do 32%! [TUTAJ możecie sobie zobaczyć pełne wyniki badań.]

Jak widać, jest w tym kraju jeszcze sporo do zrobienia w tej kwestii. Dlatego pozwolę sobie nie odpuścić, odnosząc się do najczęściej pojawiających się „złotych myśli” w trakcie wspomnianej dyskusji na faceboku, którą znaleźć możecie w TYM MIEJSCU. Choć jest to obecnie wersja dość okrojona – sporo komentarzy tam już poznikało.

Zadziwiających poglądów wychowawczych, które stanowczo należy przedyskutować, pojawiło się tyle, że za dużo tego na jeden tekst. Dlatego też wpisów będzie przynajmniej kilka, a w każdym z nich jedna „złota myśl”. Tak, by można je było łatwiej przetrawić.

Będzie to więc lektura niekrótka, a przy tym z pewnością (przynajmniej dla niektórych) niełatwa. Dlatego już teraz bardzo proszę o cierpliwość i otwarty umysł.

Miał zły dzień, to uderzył dziecko.

Biedny ojciec – żal mi go!


Komentarz z tą myślą był chyba pierwszym, jaki pojawił się pod wpisem. I choć mnie zwalił on z nóg, to w oczach innych był bardzo wartościowy, co można było zaobserwować po liczbie lajków, jakie zbierał. Teoria autorki polegała na tym, że rodzic, który uderza dziecko, na pewno miał zły dzień. Przez cały czas dawał radę trzymać nerwy na wodzy, ale gdy dzieciak zaczął ryczeć, że chce dostać dwa samochodziki zamiast jednego, to nie wytrzymał, i zdzielił go w tyłek.

Biedny rodzic, prawda? Dziecko nie zachowywało się tak, jak życzyłby sobie tego tata, więc miał prawo w końcu nie wytrzymać i je uderzyć. Przy wszystkich. W miejscu publicznym.

Gdyby chodziło o to, że facet prawdopodobnie miał zły dzień, w końcu nie wytrzymał napięcia i stracił panowanie nad sobą, co dał fizycznie odczuć swemu dziecku, wtedy pewnie byśmy nie mieli o czym rozmawiać. Bo nie oszukujmy się, nie każdy ma nerwy ze stali. Czasem sytuacja może być ponad nasze siły. I wtedy zdarzyć się może, że zrobimy coś, czego zrobić nie chcieliśmy, ani nie powinniśmy.

Problem w tym, że autorka złym dniem usprawiedliwiała zastosowanie przemocy wobec dziecka! Twierdziła wprost, że rodzic ma prawo uderzyć dziecko, gdy już nie jest w stanie znieść jego humorów. Co więcej, w prywatnych wiadomościach zaczęła podsyłać mi argumenty mające przemawiać za jej punktem widzenia. Tymi „argumentami” były historie w których ona nie wytrzymała napięcia, i użyła siły wobec dziecka.

Przykro mi, ale twierdzenia typu: można bić dziecko, bo mi też się to czasem zdarza, to nie jest żaden argument! To usprawiedliwianie siebie i swojego zachowania, a nie argument…

Gdy natomiast po kilku takich opowieściach, ciągle nie dawałem się przekonać, że bicie można usprawiedliwić, usłyszałem, że „nie wiem jak to jest mieć autystyczne dziecko.” Poważnie… Nagle autyzm dziecka stał się kolejnym argumentem za tym, że przemoc można usprawiedliwić!

Wychodziłoby więc na to, że moja rozmówczyni, jeśli miałaby akurat zły dzień, to mając dziecko z autyzmem, może zrobić z nim wszystko.

Tymczasem NIE!
Ani zły dzień rodzica, ani autyzm dziecka, ani żadne zachowanie dziecka, nie jest i nigdy nie będzie usprawiedliwieniem dla przemocy! To raczej znak dla danej osoby, że wyzwania, jakie stawia przed nim rodzicielstwo, będą wymagały jeszcze więcej pracy. Pracy nie tylko nad dzieckiem, ale i nad samym sobą.

Patrząc w ten sposób, rzeczywiście może być żal danego rodzica. Żal, że nie ma w sobie tyle siły i cierpliwości, ile wymagają od niego dane okoliczności. Żal, że rodzicielstwo tego rodzica jest zadaniem o znacznie wyższym stopni trudności, niż na przykład moje. Żal, że musi naprawdę ciężko nad sobą pracować, żeby nie skrzywdzić swojego chorego dziecka.

Ale żal ten w żaden sposób nie może być powodem zrozumienia dla stosowania przemocy wobec dzieci, ani tym bardziej jej usprawiedliwieniem!

Drogi Rodzicu, któremu zdarzy się stracić czasem panowanie nad sobą, i w efekcie uderzysz swoje dziecko!

Nie potępiam Cię. Nie jesteś złym rodzicem. Natomiast zachowanie to jest złe. Przemoc wobec dziecka jest zła. I nie ma dla niej żadnego usprawiedliwienia.

Dlatego bardzo Cię proszę – nie szukaj w swoim złym dniu, ani w zachowaniu swojego dziecka, usprawiedliwienia dla bicia. Niech sytuacja w której tracisz cierpliwość, będzie raczej sygnałem do pochylenia się nad swoimi emocjami, a nie do podniesienia ręki na dziecko.

Zadanie z pewnością niełatwe. Za to korzystne. Dla Ciebie i Twojego dziecka.

Wierzę, że Ci się uda. Bo wierzę, że jesteś dobrym rodzicem i kochasz swoje dziecko!
Powodzenia!

#ktokochaniebije

14:02

Widzisz jak ktoś robi to dziecku? ZAREAGUJ!

Widzisz jak ktoś robi to dziecku? ZAREAGUJ!

Byłem świadkiem niecodziennego zdarzenia. W moim otoczeniu stało się coś niepokojącego, bulwersującego. Niestety - nie zareagowałem. Nie nagrałem filmu. Nie zrobiłem też zdjęcia, żeby umieścić je w mediach społecznościowych z dopiskiem #tematdlauwagi. Mogę za to sprawę opisać. I choć niekoniecznie jest ona warta uwagi reporterów Uwagi, to na pewno jest to #tematdodyskusji.

Ta bulwersująca sytuacja miała miejsce w kolejce przy kasie w centrum handlowym. Za mną stał mężczyzna, wypakowujący towary z kosza na taśmę kasową. Po jakimś czasie doszła do niego żona z ich kilkuletnim synem. Syn ten był bardzo niezadowolony i płaczący. Wrzeszczący wręcz, by nie powiedzieć - histeryzujący. 

Powodem nieszczęścia dziecka był brak zgody na kupienie mu dwóch aut Hot Wheels. Tata był nieugięty, za to mama próbowała negocjować: Jak chcesz, to kupimy ci jeden samochód. Na nic to się zdało. Chłopiec był uparty: Nieeeeeee! Ja chcę dwaaaaaa! Czyli w zasadzie typowa sytuacja w której rodzice nie zgadzają się na coś, co chce dziecko.

Płaczący i krzyczący potomek, to w miejscach publicznych spore wyzwanie dla rodziców. Jako tata dziecka, które ma bardzo donośny płacz i niezwykle piskliwy krzyk, wiem doskonale jak ciężkie bywają spojrzenia postronnych osób. I najwyraźniej dla ojca chłopca, który bardzo chciał dostać dwa samochodziki, ciężar ten był zbyt wielki do uniesienia. W pewnym momencie po prostu nie wytrzymał.

Chwycił syna za ramię, obrócił i... zdzielił go w tyłek!

Oczywiście nie przyniosło to efektu oczekiwanego przez ojca. Dziecko zamiast się uspokoić, zaczęło krzyczeć jeszcze bardziej. Matka zaś jeszcze bardziej starała się przekonać syna, że zakup jednego auta będzie najlepszym rozwiązaniem, które wszystkich usatysfakcjonuje.

Zachowanie ojca bardzo mnie zdenerwowało i podniosło ciśnienie. Niczym napój energetyczny wymieszany z bardzo mocną kawą, który sobie kiedyś zafundowałem. Kasjerka również była zbulwersowana, i widać było, że nie spodobało jej się to, co zobaczyła, bo zaczęła mylić i mieszać wyuczone regułki, które powinna kierować do klientów.

Nikt jednak nie zareagował. Nikt nie powiedział choćby słowa do ojca, który śmiał podnieść rękę na syna. I to publicznie. Co niektórzy popatrzyli tylko po sobie, ale nikt nic nie zrobił. Tak - wiem. Ja też się nie popisałem. Też nie zareagowałem. Dlatego nie piętnuję innych świadków zdarzenia, a jedynie opisuję sytuację. I biję się w pierś.

Czy mam coś na swoje usprawiedliwienie? Cóż, mam powody dla których wtedy nie zrobiłem. Choć niekoniecznie mnie one usprawiedliwiają. Są to: szok, zaskoczenie i przede wszystkim wątpliwość czy moja interwencja cokolwiek zmieni. Myślałem sobie, że ten klaps już się przecież wydarzył. Nie cofnę już go. Ojca zaś też zapewne nie przekonam, że to co zrobił było niewłaściwe. Skoro to zrobił, to zapewne uważał, że miał do tego pełne prawo.

Na szczęście mam w domu wspaniałą Żonę, która w dyskusji nad omawianym zdarzeniem uświadomiła mi, że interwencja mogłaby mieć wielkie znaczenie dla tego dziecka. Przeciwstawienie się biciu mogłoby uświadomić malca, że nie jest to wcale naturalny i normalny element stosowany przez rodziców do kontroli nad dzieckiem.

Poza tym, doszedłem również do wniosku, że nawet jeśli nie przekonałbym tamtego mężczyzny do zaprzestania stosowania przemocy wobec dziecka, to może chociaż następnym razem dwa razy zastanowiłby się nad podniesieniem ręki na syna w miejscu publicznym? Może udałoby się w ten sposób zaoszczędzić kolejnych upokorzeń temu dziecku?

Użycie siły wobec dziecka jest oznaką słabości!

Kilka lat temu w rozmowie ze znajomymi, wypłynął temat klapsów i "dawania lania" dzieciom przez rodziców. Ku mojemu zaskoczeniu, większość twierdziła, że jeśli argument siły nie jest nadużywany, to wszystko jest w porządku. Padło nawet stwierdzenie, że rodzic czasem musi dać dziecku lanie, żeby pokazać mu siłę i jego miejsce w szeregu. Wtedy już nie wytrzymałem i włączyłem się do dyskusji mówiąc, że stosowanie przemocy wobec dziecka jest oznaką słabości, a nie siły, czego nikt nie śmiał już zakwestionować i szybko zmieniono temat.

Mam jednak wrażenie, że w Polsce jest ciche przyzwolenie na klapsy dyscyplinujące. Zupełnie nie do pomyślenia w Niemczech. Do dziś pamiętam sytuację z monachijskiego tramwaju, kiedy to starszy pan, nie mogąc znieść głośnych (ale w sumie w granicach normalności) rozmów młodych współpasażerów (około 10-12 latków), pozwolił sobie zdzielić jednego z nich w głowę, z tekstem: Będziesz już cicho?! Chcę mieć spokój!

To, co stało się potem, było wręcz niewyobrażalne. Nagle prawie wszyscy obecni w tramwaju dorośli ludzie zostawili swoje telefony, książki i gazety trzymane w rękach, i wręcz rzucili się na tego agresywnego pana! Jedni sami chcieli wymierzać sprawiedliwość, inni grozili wezwaniem policji, a jeszcze inni chcieli wyprosić agresywnego pasażera z pojazdu.

Oczywiście nie wszystkie z tych metod są godne naśladowania, ale już sama postawa - obrona przed przemocą wobec młodego człowieka, to coś, co zdecydowanie należy pochwalić. I wcielać w życie. Ja na pewno będę się starał reagować.

A co Ty myślisz o dawaniu klapsa dziecku?
Reagujesz gdy widzisz jak inni biją dzieci?
Jak według Ciebie powinno się reagować?



PS Dziecko na zdjęciu płacze z powodu upadku, a nie przemocy. :) 

23:58

Rodzice wszystkich dzieci - łączcie się!

Rodzice wszystkich dzieci - łączcie się!

Do tej pory byłem przekonany, że rodzic rodzica zrozumie. Od samego początku, kiedy to chodziłem dumny po korytarzach kliniki z kilkugodzinnym dzieciątkiem, i pozdrawialiśmy się nawzajem z innymi, radosnym i szczerym Glückwunsch, gratulując sobie zostania dumnymi rodzicami. Aż po niedawną podróż pociągiem, którą córeczka znosiła dość ciężko, co sprawiało, że mogła być naprawdę uciążliwa dla innych pasażerów. Nikt jednak nie protestował! A jeśli już ktoś zdecydował się na komentarz, to zawsze mówił coś w stylu: "Wiem jak to jest - sam mam dzieci".

Czyli pełne zrozumienie i swego rodzaju solidarność rodzicielska. Aż do teraz...

12:28

To ja jestem rodzicem mojego dziecka!

To ja jestem rodzicem mojego dziecka!
To ja jestem ojcem mojej córki. A co za tym idzie - to ja, wraz z żoną, decyduję o tym jak się nią opiekujemy, jak ją wychowujemy, a nawet - jak ją ubieramy. I Tobie nic do tego!

11:47

A wypychajcie się tym waszym tacierzyństwem!

A wypychajcie się tym waszym tacierzyństwem!


Nóż mi się w kieszeni otwiera, karabin na plecach się przeładowuje, pistolet w kaburze odbezpiecza za każdym razem, gdy tylko ktoś wspomni przy mnie lub gdzieś przeczytam o tacierzyństwie. Mam już dość!

20:25

Ojciec to też rodzic!

Ojciec to też rodzic!

Okazuje się, że uczestnictwo ojca w życiu, wychowywaniu i opiece nad dzieckiem, nie jest wcale takie oczywiste, jak by się mogło wydawać. I to nie tylko dla facetów, ale też dla kobiet! Coś, co powinno być normalne, traktowane jest jak coś wyjątkowego...

19:52

10 rzeczy, które w pełni doświadczysz dopiero, gdy zostaniesz rodzicem

10 rzeczy, które w pełni doświadczysz  dopiero, gdy zostaniesz rodzicem

Pytanie o to, czy świat stanął mi teraz na głowie, było najczęściej stawianym mi pytaniem przez znajomych po tym, jak zostałem ojcem. Niektórzy nawet nie tylko pytali, ale sami stwierdzali to jako oczywisty fakt. A jaka jest odpowiedź? Czy świat rzeczywiście obrócił mi się o 180 stopni? Po kilkunastu tygodniach bycia rodzicem, mogę już na to pytanie odpowiedzieć.

20:25

Ojciec

Ojciec

Dziś Dzień Ojca. Przynajmniej według polskiego kalendarza, bo w Niemczech przypada on na 15 maja. To zawsze dobra okazja, by pomyśleć trochę nad ojcostwem. Dla mnie okazja to szczególna, bowiem ostatni raz dzień ten nie jest moim świętem! Ze zdwojoną siłą myślę więc o byciu ojcem. Ze świadomością, że niebawem skończy się teoretyzowanie, a zacznie praktyka. Teraz i ja będę musiał zmierzyć się z tym niełatwym wyzwaniem. Ale wiecie co? Zrobię to z ogromną, przepotężną wręcz przyjemnością!

Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI