Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty

28 lis 2023

Wygrało kazanie do narodu

            Gdyby kogokolwiek zapytać, co ceni bardziej, rzetelne informacje i widzę czy piękne słówka, zapewne każdy odpowiedziałby, że to pierwsze. Od dawna logicy i retorzy zastanawiają się, co przekonuje bardziej i co właściwie przekonywać powinno, a nie przekonuje. Można się jednak mocno zdziwić, jak bardzo niepopularne i mało doceniane bywa myślenie logiczne w zestawieniu z budowaniem pozytywnych emocji bez pokrycia w rzeczywistości.

 Marek Tokarz w pracy Dlaczego nie przekonują nas przekonywające argumenty zauważa, że przekleństwem dobrego merytorycznego mówcy są zarówno słuchacze niezmotywowani, jak i zmotywowani aż za bardzo. Niezmotywowani po prostu zamiast słuchać meritum wywodu, skoncentrują na zjawiskach pobocznych, marginalnych, takich jak emocje, tembr głosu czy wyglądzie. Słuchacze wysoko zmotywowani natomiast mogą podejść do mowy z już gotowym własnym założeniem i tym bardziej będą odporni na argumenty logiczne niezgodne z ich poglądami.  Jeszcze większą rolę odgrywa osobista sympatia słuchacza. Niektórzy badacze uważają ten czynnik wręcz za najważniejszy. Tokarz podsumowuje zjawisko subiektywizmu odbioru argumentacji następująco: Sympatia […] zniekształca percepcję w sposób systematyczny — argumenty osoby lubianej wyglądają na bardziej poprawne, niż są w rzeczywistości. I wreszcie najgorsze działanie ma antypatia, która nigdy nie działa na korzyść nadawcy, a u niezaangażowanego adresata może nawet całkowicie zniweczyć wymowę argumentacji merytorycznej i absolutnie nienagannej.

Tymczasem o tym, że bardziej słuchamy tego, co chcemy usłyszeć i jak bardzo nisko cenimy wiedzę, zwłaszcza, że niekoniecznie budującą, świadczy wynik ostatniej debaty oksfordzkiej przeprowadzonej w Biłgorajskim Centrum Kultury.  Dwie drużyny debatowały nad tezą: Ostatnie wydarzenia w kraju i na świecie wyzwoliły w ludziach więcej złego niż dobrego. Już konieczność opowiedzenia się po stronie zła lub dobra zagraża obiektywizmowi oceny, ponieważ oczywiste jest, że wolimy słuchać o tym, że człowiek jest dobry. Sami chcemy się za takich uważać. I mile łechce nasze ego podkreślanie, w jakich to pięknych i dobrych akcjach bierzemy udział.

               Ale co zrobić z prawdą ujawnioną przez eksperymenty Milgrama i Zimbardo, którzy dowiedli, że gdy tylko pojawią się specyficzne okoliczności, każdy z nas może stać się katem dla drugiego człowieka? Wolimy udawać, że nas to nie dotyczy. Wolimy słuchać pochwał mówców motywacyjnych głoszących zwycięstwo dobra. Tylko kiedy to zwycięstwo miałoby nastąpić? Zresztą, możemy w to wierzyć, nikt nam nie zabroni. Jednak teza stawiała pytanie nie o przyszłość, a o teraźniejszość. Prowokowała do przyjrzenia człowiekowi tu i teraz, w naszej rzeczywistości, w realiach współczesności.

W tym miejscu perspektywy drużyn biorących udział w debacie znacząco się rozjechały. Gdy jedna - broniąca tezy o wyzwoleniu się w ludziach zła, podawała dane statystyczne na temat przemocy  w rodzinach, przejawach nienawiści w języku i działaniach określonych grup społecznych, druga - większość czasu poświęciła na zachęcanie słuchaczy do czynienia dobra w myśl znanego hasła "zło dobrem zwyciężaj".  Wezwanie skądinąd słuszne, tylko czy zgodne z tematem debaty? Ostatecznie chyba jurorzy nie zauważyli, że tematem debaty nie było szukane sposobów zwalczania zła, lecz analiza przejawów zła i dobra we współczesnym świecie.

               Gdy jedna drużyna - broniąca postawionej tezy - podawała liczne przykłady i dane, druga głosiła kazanie motywacyjne zachęcające do zaangażowania w działalność charytatywną. Gdy jedna dowodziła zatrważającej przewagi okrutnych zachowań we współczesnym społeczeństwie, druga kreśliła piękną wizję przyszłości, w której ostatecznie suma dobra przewyższy obecne zło. Tylko czy przewyższa dzisiaj?

Po jednej stronie mieliśmy merytoryczne omówienie zjawiska, po drugiej retoryczną homiletykę. Ostatecznie w wyniku decyzji jurorów zwyciężyło kazanie zachęcające do czynienia dobra, co potwierdza, że wolimy słuchać raczej pięknych marzeń niż prawdy o sobie. Zwyciężyło kazanie do narodu zamiast rzetelności, wiedzy i logicznego myślenia. Trochę też dziwne, że odbieganie od tematu nie stanowiło - jak z tego wynika - problemu dla jury, które z zachwytem słuchało peanów na cześć człowieczeństwa. 

A wydawać by się mogło, że debata oksfordzka w założeniu to nie konkurs homiletyczny. Zwłaszcza, że o zwycięstwie nie decyduje głosowanie publiczności, jak zakłada klasyczna debata oksfordzka, lecz loża ekspercka. Jak wynika jednak z ostatniej i kilku poprzednich debat zdystansowanie się jurorów wobec własnych przekonań bywa trudne, jeśli wręcz nie niemożliwe, zwłaszcza gdy chodzi o kwestie tak delikatne jak dobro i zło w człowieku. 

3 wrz 2023

Ważna rola recenzji

      Nie jestem łatwą czytelniczką recenzji. Najczęściej mnie nie zachwycają. A już na pewno nie zachęcają do sięgnięcia po recenzowaną książkę. Nie pamiętam już kiedy ktokolwiek umiał tak zrecenzować cokolwiek (książkę, film, spektakl, koncert, słuchowisko...), żebym chciała to zobaczyć lub usłyszeć. Nie chcę wnikać w powody tego stanu rzeczy, choć zapewne ważną rolę pełni tu zaufanie. A raczej jego brak. Mojego zaufania do autora recenzji. Lubię sama decydować, co przeczytam, kierując się osobistym wyczuciem. Rzadko kiedy się mylę i rozczarowuję. I tutaj można by napisać całą rozprawę na temat jak ważną rolę pełni edytorstwo, aby pełniło właściwą funkcję w zachęcaniu czytelnika do sięgnięcia po książkę. Temat na inną wypowiedź, a teraz wróćmy do meritum, czyli recenzji. 
      Jak wspomniałam, nie pamiętam jak dawno już jakaś recenzja mnie zainteresowała i zachęciła. I oto pojawiła się taka dzisiaj. No może nie dzisiaj, ale dzisiaj przeczytałam. W Stonerze Polskim nr 8 pojawiła się recenzja Dagmary Rybak Czy ocalenie jest możliwe? "Ocalałe 2030" Jana Rojewskiego. Dawno już żadna recenzja tak mnie nie zaintrygowała. Po pierwsze, widać przemyślaną i spójną konstrukcję. Logika wywodu bez zarzutu. Po drugie, widać erudycję, aczkolwiek nienachalną, bez epatowania nadmiarem. Po trzecie, autorka nie spoileruje, recenzja zawiera tylko jeden kilkuwersowy cytat z wierszy Rojewskiego. No właśnie, bo rzecz dotyczy poezji, poezji współczesnej, jak wynika z recenzji, dosyć oryginalnej, w której podmiot mówiący patrzy na nasz świat z perspektywy przyszłości. Raczej spodziewalibyśmy się takiego zabiegu w powieści science fiction niż w poezji. Nie pamiętam, abym się z czymś takim spotkała.             
        Ba, przyznaję ze wstydem, o Janie Rojewskim w ogóle słyszę (czytam) po raz pierwszy. Nie znam jego twórczości. Tym bardziej recenzja ma tu wiele do spełnienia: sięgnąć czy nie sięgnąć po twórczość Rojewskiego? Zanim doczytałam do końca, wiedziałam, po Rojewskiego na pewno sięgnę, a będzie to zasługa Dagmary Rybak i jej recenzji. Autorka cytuje w niej jeden z tytułów wierszy: "Gdzie jesteś, śniegu?" i pojawiło się w mojej pamięci natychmiastowe skojarzenie z Villonem: "Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi?" Czy Rojewski nawiązuje do Villona, do jego ballad? Do "Wielkiego testamentu"? Muszę to sprawdzić. Dziękuję, Dagmaro! 

27 kwi 2023

Dlaczego człowiek mówi?

     Co jest celem ludzkiej mowy? Rozwój językoznawstwa i nauk o komunikacji wskazuje na różne funkcje mówienia, nieraz są to bardzo mądre i wyszukane teorie. Tymczasem, gdy śledzimy obrazowe wywody Robina Dunbara, sprawa okazuje się bardzo prosta a najgłębsza przyczyna powstania najwspanialszego ludzkiego wynalazku, jakim jest mowa, niemalże trywialna: była nią potrzeba plotkowania. Dunbar szeroko uzasadnia swoje odkrycie sięgając daleko w przeszłość, do samych początków ludzkiego gatunku, a nawet wcześniej, do początku historii świata naczelnych. Początków i stanu obecnego, bowiem to, co istotne, można zaobserwować także dzisiaj w populacjach różnych gatunków małp, które tworząc społeczności, wykształciły sposoby umacniania wzajemnych więzi. Jednym z nich jest  iskanie się, dzięki któremu małpy nie tylko i nie tyle dbają o higienę, ale przede wszystkim umacniają relacje. 
     Taka samą funkcję - funkcję społeczną - pełnią plotki. Nie wymiana ważnych odkrywczych informacji naukowych ani przekazywanie wiedzy, ani kształtowanie poglądów, ani umacnianie cennych wartości, ani tym bardziej rozważanie teoretycznych niuansów filozoficznych jest istotą i ludzkiej mowy. Najważniejszą jej funkcją jest plotkowanie: kto z kim, dlaczego, kto komu podpadł, kto kogo nie lubi, nienawidzi, a kto komu sprzyja; jakie animozje panują w zespole, kto komu nadepnął na odcisk, kto zaspał, np. do pracy, a kto zawsze jest przed czasem i dlaczego; kto ma doła, a kto właśnie wygrał los na loterii, kto ma jaką kieckę, a kto jaki krawat; kto kupił nowy samochód, a kto oszczędza na remont... itd. Sprawy na pozór nieistotne, przecież żadna z nich nie decyduje o losach tego świata. A jednak są najważniejsze, gdyż, jak dowodzi Dunbar, to one tworzą więzi społeczne, to one pozwalają wchodzić w bliskie kontakty, sojusze, budować krąg ludzi zaufanych, na których możemy polegać lub odwrotnie, podejmować rywalizację, walczyć o swoje priorytety, realizować swoje wizje przyszłości. 
      Nie oszukujmy się, dogłębna znajomość teorii względności nie pomoże nam uzdrowić stosunków w zespole w pracy, nie zapewni miłej atmosfery i życzliwości, gotowości do współpracy. Taka rolę pełnią niezobowiązujące rozmowy "o niczym" przy kawie podczas przerw w pracy. Autor przywołuje przykład pewnego nowoczesnego rozwiązania w dużej instytucji, w której zlikwidowano tzw. pokój socjalny, gdzie pracownicy mogli wypić kawę, zjeść kanapkę, w zamian pozwalając, a nawet zmuszając, żeby wszyscy przynosili sobie termosy i pili kawę przy pracy, przy biurku. Chodziło o optymalizację czasu pracy. I co się okazało? Wyniki znacznie się pogorszyły, tak samo atmosfera między pracownikami. Brak możliwości towarzyskiego kontaktu, prowadzenia luźnych rozmów, w których można było podzielić się swoimi trudnościami lub nowymi pomysłami, sprawił, że efektywność spadła. Przy okazji plotkowania bowiem ludzie poznają się i dowiadują, na kim można polegać, na kogo można liczyć w razie kłopotów, a kto nie jest wiarygodny i komu nie można zaufać. Z jednymi łatwiej się współpracuje, z innymi wcale się nie da, ale nie dowiemy się tego z agencji PAP, Reuter`s czy doniesień BBC, tylko z plotek przy ekspresie do kawy. 
     Oczywiście Dunbar omawia różne koncepcje, zestawia teorie, analizuje dowody, prowadzi też swoje obserwacje i badania porównawcze. Wywód, mimo szerokiego zaplecza naukowego, nie jest jednak przeładowany językiem specjalistycznym i całość czyta się niemal jak sensacyjne  śledztwo w poszukiwaniu motywu "zbrodni" - wykształcenia mowy przez pierwszych hominidów. To właśnie Robin Dunbar, w wyniku prac badawczych, ustalił tzw. liczbę Dunbara, czyli liczbę osób, z którymi każda jednostka jest w stanie efektywnie wypracować i podtrzymywać trwałe relacje społeczne. Wynosi ona - w zależności od społeczeństw i kultury - od 150 do 220 osób. Pojemność ludzkiego mózgu oraz możliwości zaangażowania emocjonalnego po prostu uniemożliwiają liczniejsze kontakty. Jesteśmy genetycznie uwarunkowani na określoną liczbę kontaktów, jeśli mają one mieć charakter bardziej osobisty i głębszy niż przejechanie z koszykiem zakupów obok kasjerki w supermarkecie. 
      Dlatego właśnie, gdy ktoś nawiązuje liczniejsze relacje w internetowej sieci społecznościowej, siłą rzeczy redukuje relacje w świecie realnym, ponieważ nie ma na nie już miejsca. Możliwości przetwarzania owych relacji w psychice są zapełnione i nadmiar prowadzi do wyczerpania sił. Nie jest też możliwe, aby utrzymywać jednakowo ważne i głębokie relacje z setkami, powiedzmy - z tysiącem - adresatów poprzez popularne internetowe platformy. To złudzenie, z mamy więcej znajomych, przyjaciół, bo pojawiają się kliknięcia, serduszka, lajki i tym podobne. 
       Liczba Dunbara stała się także podstawą do sformułowania zasady sześciu kontaktów. Teoretycznie rzecz biorąc, dzięki sześciu kontaktom możemy dotrzeć każdej osoby na świecie, ponieważ każda kolejna osoba ma inny krąg 150 osób, wśród których znajdzie się ktoś, kto będzie stanowił kolejne ogniwo w dotarciu do docelowej osoby. Być może dzisiaj, gdy populacja ludzkości przekroczyła 8 mld, zachodzi konieczność zweryfikowania zasady i dodania jeszcze jednego, siódmego kontaktu, ale nadal nic nie wskazuje na to, by można było prawdziwych przyjaciół mieć więcej niż dwóch, trzech, osób bliskich, na których można liczyć - pięć do siedmiu, znajomych, do których możemy się zwrócić o pomoc - dziesięć do dwunastu, osób znajomych, z którymi rozmawiamy, np. w pracy, w sklepie, w urzędzie, na spotkaniach w szerszym gronie społecznym (np. na koncercie, podczas oficjalnych uroczystości, na konferencji itp) około 50 i pozostali, z którymi widujemy się sporadycznie, czyli najdalszy krąg ludzi, których kojarzymy, wiemy, kim są i co nas z nimi łączy. Pozostali to tylko masa twarzy i nazwisk, których nie zapamiętujemy na dłużej. 
      I teraz prosta zagadka: co się dzieje w życiu osoby, która na przykład bohaterów oglądanego serialu traktuje jak członków rodziny, śledzi ich losy, razem z nimi przeżywa życiowe perypetie, angażuje się w filmowe dramaty i zawirowania osobiste? ..... Liczby i biologia są nieubłagane: każda nowa osoba, która zaczyna zajmować coraz więcej miejsca w naszej pamięci i przestrzeni psychiczno-emocjonalnej, siłą rzeczy prowadzi do wyrugowania kogoś innego, kogoś realnego z naszego życia. Rozwój Internetu, sieci społecznościowych, poszerzył, co prawda, zasięg naszych znajomości, ale czy sprawił, że stały się głębsze i bardziej wartościowe? 

Robin Dunbar: Pchły, plotki a ewolucja języka. Dlaczego człowiek zaczął mówić? Tłumaczenie Tomasz Pańkowski, Copernicus Center Press, Kraków 2019.

29 mar 2023

Powieść końca

     Różnica między powieścią młodego autora a pisaną w jesieni życia, nawet gdy to ten sam autor, a może  nawet właśnie dlatego, że ten sam, polega na tym, że powieść młodości mnoży wątki i niemal żadnego nie kończy, a powieść starości kończy wszystko: każde jej zdanie jest jak pointa, podsumowanie, jak epitafium. Tak było zawsze, od samego początku, czyli od Homera. W "Iliadzie", mimo wszechobecnej śmierci, wre życie, a bogowie i ludzie działają, jakby mieli przed sobą wieczność, a przynajmniej te trzy tysiące lat aż do dzisiaj. W "Odysei" bogowie są zmęczeni, dlatego podróż tak się dłuży przez dziesięć lat, a bohater co rusz żegna się z życiem. Po drodze zaś z życiem rozstają się jego towarzysze. Odyseusz dociera do swojej Itaki, ale z przepowiednią, z nadejdzie dzień, w którym wyruszy znowu i już nigdy nie wróci. To pożegnanie. Pożegnanie bohatera i pożegnanie samego Homera - z tej literackiej podróży już nie wrócił. Przynajmniej niczego na ten temat nie wiadomo. 
      "Ucho igielne" opublikował Myśliwski (ur. w 1932) w wieku osiemdziesięciu sześciu lat. To właściwy wiek, aby mieć coś do powiedzenia, do napisania tak, aby można było zawrzeć w tym podsumowanie życia. Wątki się przeplatają i jak klamrą spina je doświadczenie i perspektywa powtarzalności. Akcja indywidualnych losów schodzi na dalszy plan. To w młodości człowiek sobie wyobraża, że jego los jest niepowtarzalny i wyjątkowy. Dopiero w odpowiednim późnym wieku, przeżywszy tyle, ile nam dano, dochodzimy do prawdy zapisanej w Księdze Koheleta: Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a ziemia trwa po wszystkie czasy.  Fizycy współcześni co prawda twierdzą, że Ziemia też trwać wiecznie nie będzie, ale dopóki trwa, wydaje się nam, że jest wieczna. Na pewno perspektywa jej trwania jest znacznie dłuższa niż nasze życie, możemy więc sądzić, że oszczędzone nam zostanie jej zniknięcie. Tymczasem perspektywa ludzkiego życia musi nam wystarczyć. 
      Wiesław Myśliwski wykorzystuje perspektywę ponadosiemdziesięcioletniego życia do syntetycznego ujęcia życiowych wątków - w sensie wątków, jakie mogą przydarzyć się każdemu, mimo że w powieści przydarzyły się tylko bohaterowi - do zbudowania olbrzymiej sentencji na temat życia w ogóle. Życia, pamięci, miłości, języka... Utwór jest naszpikowany sentencjami. Można by ułożyć antologię. 

Pustka to coś najgorszego, co nas może spotkać. A zaradzić jej tylko można, żyjąc w czyimś życiu.

Nie powinno się odwiedzać dawnych miejsc, bo to nie są już te same miejsca.

Prawdę trzeba wiedzieć , komu mówić i kiedy. Za prawdę już niejeden poszedł za kratki. 

Wiedza to nie tylko zyski, lecz i straty.

Współczesność to nie historia, to walka o historię, gdyż każdy chciałby wznieść się na jej szczyt.

Na wojnie nie ma sumień, są tylko rozkazy.

Życie człowieka obliczone jest najwyżej na dwie, trzy wojny, a to i tak za wiele jak na jego pamięć, toteż nieraz mu się mieszają, która była którą.

Poza młodością cała reszta jest przymuszaniem się do życia, w najlepszym razie przyzwyczajeniem.

Cóż, nikt nie żyje tylko własnym życiem. Można by nawet powiedzieć, że powtarzamy to, co inni już przeżyli, począwszy od swojego urodzenia aż po śmierć. Może dzięki tej powtarzalności udaje nam się przetrwać. Bo trudno sobie wyobrazić, że to od nas zaczynałby się świat.

Ślady są ważniejsze od wszelkich kierunków.

28 sty 2023

Katedry nie płoną? Malarstwo Zdzisława Beksińskiego

              Zdzisław Beksiński stworzył w swoich obrazach odrębny, rozpoznawalny świat. Świat nieustannej apokalipsy. Człowiek karłowacieje, kurczy się, usycha na szkielet, zmienia się w kupkę poskręcanych kości obciągniętych skórą lub przeobraża w rachityczny owadzi zewłok. Zanim dosięgnie go ostateczna zagłada, czasami zdąży jeszcze założyć kombinezon podobny do stroju płetwonurka z rurką dostarczającą tlen. Gdyby chciał zaś spojrzeć na świat, zobaczy wokół pustkę, jak postać stojąca na balkonie na jednym z obrazów. Obraz jak negatyw sceny balkonowej z Szekspira. Tam pożegnanie kochanków, tutaj ostatni rzut oka na pusty świat, w którym już nie ma z kim się żegnać. 
            W rekwizytorni Beksińskiego roi się od znanych kulturowych toposów: trumna, medalion, skrzydła (anielskie?), maska z dziobem ptaka - obraz dżumy, Doktora Plagi, inne maski rodem z greckich tragedii, piszczel, krzyż, sznur, czerwona wstęga ... Zestawione razem lub jako pojedynczy element kształtujący określoną wizję martwej natury w skali kosmicznej. Czasem zwielokrotnione, tworzące perspektywę nieskończoności. Zawsze niepokoją, zawsze wciągają widza w głąb odniesień prowadzących do własnych odczuć i własnych skojarzeń. Na styku artystycznej wizji wyłaniającej się z obrazu i odkodowania znaczeń przez widza dochodzi do porozumienia malarza z odbiorcą w poczuciu, że oto widzimy jak na naszych oczach dokonuje się codzienna apokalipsa, codzienne unicestwienie trwałych podstaw ludzkiej cywilizacji. 
            Ciemne korytarze nieznanych budowli pokrywają wydarte kartki i rachityczne owadzie stworzenia, grube mury i strzeliste wieże katedr rozwiewają się w dymie, rozpływają w falującą przestrzeń sinych smug, architektoniczne bryły tracą ostrość, wybebeszone krzyże odsłaniają nietrwałą strukturę belkowania lub zwiesza się na nich ażurowa konstrukcja korpusu z owadzimi długimi kończynami, ale pozbawionego dolnej części ciała, między mury katedry pozbawionej dachu wpada deszcz kamieni. Trudno oprzeć się wrażeniu, że już to widzieliśmy: w opowieściach proroków wieszczących koniec świata, w pradawnych mitach, w wierszach barokowych poetów lubujących się w gromadzeniu okropności, w sennych koszmarach. Być może nawet pewne sceny rozpoznamy jako widziane naocznie tu i teraz, tuż obok, w naszej rzeczywistości. 
            Płonące kościoły średniowiecza, gdy najczęściej drewniane narażone były na zniszczenie podczas każdej burzy, każdego wojennego konfliktu i każdej nieostrożności, wydawały się zamkniętą przeszłością przemawiającą jedynie do wyobraźni do czasu, gdy w 2019 r. dzięki transmisji na żywo mogliśmy patrzeć jak płonie katedra Notre Dame w Paryżu. Obraz ten nie dlatego był tak niecodzienny, że współcześnie kościoły nie płoną, lecz dlatego, że był to pożar symbolu europejskiej kultury. I dopiero ten spektakularny widok uświadomił wielu, że pewne wartości są bezcenne, a ich zniszczenie jest nieodwracalne. Notre Dame zostanie odbudowana, a mimo to zniszczone zostało coś, co wydawało się wiecznotrwałe. Myśl, modlitwa i praca: niematerialne fundamenty tego dzieła. Anonimowe osiągnięcie ludzkości, kogoś, "kto wymyślił tę przepaść i odrzucił ją w górę".  Ludzka praca, ludzki wysiłek włożony w zbudowanie stropu i więźby dachowej, na które przeznaczono 1300 dębów.  O wycinkę nowych dębów przeznaczonych do odbudowy trwa cały czas batalia ze środowiskami ekologicznymi, chociaż już pozyskano dwustuletnie drzewa o wymaganych wymiarach. 
           Na obrazach Beksińskiego katedry nie płoną. Ich mury i wieże nikną, rozpływają się we mgle i dymie, tracąc kontury. Tracą swój materialny wymiar. Zamieniają się w nicość. Z niematerialnego źródła - zalążka architektonicznej wizji zbudowanej na fundamencie wiary i dążenia do Boga - katedra powraca znowu w wymiar niematerialny. Kosmiczny dym zasnuwa jej wieże, filary, rozety i strzeliste mury. Zostajemy sami. Bez katedry, bez materii, bez przeszłości. Obrazy Zdzisława Beksińskiego wcale nie są fantastyczną wizją tego, co nastąpi. Przeciwnie, to wierna, niemal drobiazgowo-realistyczna dokumentacja tego, co dzieje się z nami dzisiaj. Co dzieje się z człowiekiem, w co przemienia on swój świat, swój cywilizacyjny, kulturowy dorobek i swoje dziedzictwo. 

Beksiński w Lublinie. Wystawa malarstwa w Centrum Spotkania Kultur. 9 listopada 2022 r. - 29 stycznia 2023 r. 






31 paź 2022

Z różnych stron do Lwowa

     W okresie międzywojennym we Lwowie działało kilka mniej lub bardziej formalnych grup poetyckich.  Najczęściej skupiały się wokół organów prasowych, w których można było publikować wiersze. Nie były to jednak jakieś długotrwałe grupy, a ich skład często ulegał przeróżnym fluktuacjom. Ostatecznie bowiem środowisko literatów nie było bardzo liczne i wszyscy doskonale się znali, z czego wynikały i wspólne przedsięwzięcia czy też ostre polemiki. 
       Przegląd grup, środowisk i twórczości zawiera antologia poezji międzywojennego Lwowa "Galicja w krainie czarów" w pracowaniu Katarzyny Sadkowskiej. Wśród trzydziestu sześciu autorów znajdziemy nazwiska bardziej znane, jak  Maryla Wolska, Beata Obertyńska, Bruno Jasieński, Józef Wittlin, Marian Hemar, Stanisław Jerzy Lec oraz mniej znanych, jak Karol Dresdner, Henryk Balk, Anda Eker, Jerzy Hordyński czy Leonard Hanin. Ten ostatni zresztą to rodzony starszy brat znanej aktorki Ryszardy Hanin. 
        Śledząc losy poszczególnych twórców można zauważyć, że obok tych, którzy urodzili się we Lwowie lub pochodzili z jego okolic, sporą grupę stanowili poeci z terenów bardziej na zachód, z Podkarpacia, skąd edukacja, praca zawodowa lub inne przyczyny zaprowadziły ich do dawnej stolicy Królestwa Galicji  i Lodomerii. W okresie dwudziestolecia międzywojennego Lwów nie był już tak prężnym ośrodkiem administracyjnym i kulturalnym, jak w poprzednim stuleciu, a Tadeusz Hollender, jedne z bardziej aktywnych ówczesnych poetów opisywał miasto jako "skrzyżowanie Południa ze Wschodem, zarażone wiedeńską Europą", którego największą wartością nie jest bynajmniej środowisko kulturalno-literackie, a lwowska szkoła matematyczna.
       Niemniej we Lwowie skrzyżowały się twórcze drogi urodzonego w Buczaczu Stanisława Rossowskiego, pochodzącego ze Streptowa Zbigniewa Paygerta czy przybyłego z Podola Stanisława Pomera. Natomiast podkarpackie korzenie wśród lwowskich poetów mieli: wspomniany wyżej Tadeusz Hollender pochodzący z Leżajska,  urodzony w Łańcucie Zdzisław Kunstman, urodzony w Nisku Mieczysław Żuławski. Z Krakowa na studia w Lwowie przybyli Włodzimierz Lewik i Aleksander Baumgardten. 
        Jedną z ciekawszych lwowskich grup poetyckich byli Rybałci, którzy swą nazwę zapożyczyli z powieści Wacława Berenta "Żywe kamienie". Początkowo hasła grupy oscylowały wokół podobnych u Skamandrytów idei radości życia, dystansowania się wobec polityki, a zarazem miłości do ojczyzny, czego dali dowód postawą, gdy pod 1939 r. żaden z członków tej grupy nie podjął współpracy z sowiecką komunistyczną prasą i nie zapisał się do Sowieckiego Związku Pisarzy. Twórczość Rybałtów ujawnia też refleksje metafizyczne, poczucie osamotnienia, kryzysu kulturowego a także obrazy miasta nawet w przejawach jego brzydoty.  
       Do Rybałtów należeli między innymi Emil Tenenbaum (z zawodu farmaceuta), Zdzisław Kunstman, Mirosłw Żuławski czy Aleksander Baumgardten. Zbliżoną ideowo grupą byli Sygnaliści, do której należał Tadeusz Hollender, jedna z bardziej aktywnych pisarzy lwowskiego środowiska. Lwów miał także swoich "poetów przeklętych", zmarłego na gruźlicę w wieku dwudziestu pięciu lat Jana Zahradnika czy nazywanego bardem Lwowa Henryka Zbierzchowskiego, niemal ostatniego przedstawiciela młodopolskiej cyganerii artystycznej. Zgodnie z nimbem artystycznej sławy pisał wiersze na poczekaniu, siedząc w literackiej knajpie Atlas, a wśród jego utworów znajduje się i taki fragment:
Być, albo nie być, Hamleta to rzecz,
Naszą dewizą jest pić!

        Klasyczne wojenne i powojenne losy stały się udziałem rówieśnika pokolenia Kolumbów, Jerzego Hordyńskiego. Jerzy Witold Maria Antonowicz Hordyński urodził się w 1919 r. w Jarosławiu jako syn hrabiego Hordyńskiego i Heleny ze Steinbachów. Studiował prawo i polonistykę u Juliusza Kleinera na Uniwersytecie Jana Kazimierza, a po wojnie kontynuował je na Uniwersytecie Jagiellońskim i na Sorbonie. Zadebiutował jeszcze jako uczeń, ale za właściwy debiut uznawał swoje wystąpienie na wieczorze Młodej Poezji Lwowskiej w maju 1939 r.  Po wybuchu wojny publikował w prasie podziemnej, a na podziemnym uniwersytecie rozpoczął studia orientalistyczne. Walczył w Armii Krajowej, za co był więziony w latach 1945 - 1948 w Donbasie. Po zwolnieniu i powrocie do Polski przez jakiś czas mieszkał w Krakowie, następnie wyjechał za granicę, mieszkał w Wiedniu, Paryżu, ostatecznie zaś osiadł w  Rzymie.  Po latach tak wspominał miasto swojej młodości: ... to miasto zawsze we mnie było. [...] ... cała moja młodość literacka, to, co mnie uformowało jako człowieka, było związane ze Lwowem. To było miasto o bardzo specyficznym charakterze. Dopiero gdy się poznaje inne miasta, to wtedy docenia się w pełni Lwów. To nie jest zachwyt nad słynnym dialektem lwowskim, nad dowcipami w tylu Szczepcia i Tońcia, nawet nie nad pejzażem i nie ad architekturą [...] Ale nad wspaniałym jednolitym klimatem ludzkim

      Dwudziestoletni Hordyński uwiecznił w wierszach z początku wojny cały dramat wojennego pokolenia, mieszkańców, miasta i ginącego świata.

Fragment epopei (fragm.)

Czas prószył nas popiołem i szliśmy jak starcy
Ulica całowała nasze chore nogi
Każdy z ans był rycerzem bez zbroi i tarczy
I choć szliśmy nie było dla stóp naszych drogi.

Nie liczyliśmy godzin, choć czas nam wydzwaniał
Przemijanie powolne i nieubłagane
Ciężkie są słowa skrzepłe - niewypowiedziane
Cięższa śmierć bez nadziei, skon bez zmartwychwstania.
(...)



Wersja nieco skrócona i zmieniona opublikowana w "Listach z Daleka", nr 137, listopad - grudzień 2022 r. 

23 kwi 2022

Kresowe wątki w poezji Polkowskiego

     Czytając tomik Jana Polkowskiego "Gorzka godzina",  przyznać trzeba, wszechstronnie rozgałęziony tematycznie, wątkowo, a z innej strony hermetycznie uniwersalny, bogaty skojarzeniowo i erudycyjny, natrafiłam na wiersz z wieloma odniesieniami kresowymi, nawet szerzej, bo stepowo-azjatycko-uralskimi. Zaskakujące u poety pochodzącego ze Śląska. I chociaż Stanisław Barańczak wyodrębniając trzy wymiary poezji Polkowskiego, jako drugi wskazał temat Wschodniej Europy i jej dwudziestowiecznej historii, idea obecności kulturowej Kresów nie jest w niej jakoś szczególnie obecna. Można powiedzieć, że poetyckie spojrzenie Polkowskiego jest spojrzeniem z dużej wysokości, obejmującym szerokie obszary kuli ziemskiej, co nie przeszkadza jednakże przywoływać obrazów konkretnych i sensualistycznie doświadczanych. Wiodącym jednakże problemem jego poezji są zagadnienia moralne, a w "Gorzkiej godzinie" zostały one wielokrotnie wpisane w zagadnienia języka i słowa. Dewaluacja języka jest synonimem upadku wartości, zwłaszcza gdy w erozji międzyludzkich relacji słowa tracą swoją wartość jako nośnik emocji: "Możesz [...] /samotnie czcić spalone słowa?"
     W wierszu bez tytułu, nazwijmy go umownie "kresowym",  pojawia się cały wachlarz symbolicznych miejsc i toposów: Ural, Łubianka, litewskie lasy, nieczytana Prawda, obozowe druty, których czytelność jest oczywista dla kogoś, kto zna polską historię i literaturę. Kryptocytaty z Baczyńskiego ("słyszę śpiew i rżenie koni"), Norwida ("Cóż powiedzieć Ci mogę późny wnuku") odsyłają czytelnika do indywidualnej historiozofii poetyckiej wielkich poprzedników, których Jan Polkowski w sposób naturalny staje się kontynuatorem. Wiersz bowiem zaczyna się od wspomnienia przodków od wschodnich rubieży po londyńskie deszcze i mgły: 

Moi przodkowie moczą nogi w obłokach Kazachstanu
w cerkwi Uralu liczą wrzody odmawiając różaniec
w imperium londyńskiego deszczu gniją ich włosy i sny
w zakolu Wilii patrzą jak spławik zanurza się w pamięć
z bochnem domu piosnkami i wszystkim co było

Losem człowieka jest bowiem wygnanie, wieczna tułaczka powtarzana w każdym kolejnym pokoleniu. Dlatego ważna jest pamięć i wierność, chociaż "groby dziadów nie jest łatwo znaleźć". Bohater wiersza jest nomadą, wiecznym wędrowcem z ruchomym domem za pazuchą:

Bo zbyt krótkie są dni krótkie noce lata i godziny
krótki krok krótki równik zbyt zawiła mleczna droga
bym Ci we krwi wyrył czuły szyfr
i do niego klucz wręczył
szlachetny niestety

Myślałem że wybieram lecz tylko uległem
Na początku początków wybrał mnie psalm matki
jej śpiewu dom ruchomy wsunął mi za pazuchę
przeznaczenia węzeł
wieczny wiatr


Jan Polkowski: Gorzka godzina. Wydawnictwo Sic! Warszawa 2015.

26 sty 2020

Stulecie poezji polskiej

       Być w Krakowie i poety nie zobaczyć to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. W księgarni De Revolutionibus Books & Cafe są stoliki, kawiarniano-herbaciane menu z dodatkami oraz oczywiście książki. Zaczęłam od jaśminowej herbaty. Jak zwykle połowa prawie wylądowała na talerzyku zanim zdążyłam wypić. Pomyślałam, że to wina stolika, więc zmieniłam stolik i dopijałam do końca, czekając na główny punkt programu, czyli Spotkanie z Poetą. Kiedy już krzesełka poustawiano, przeniosłam się tam, jak część obecnych gości. W końcu nadszedł główny bohater, który co prawda poetą nie jest, ale poezją się para zawodowo jako krytyk, badacz, znawca i wykładowca na uczelni. A przy okazji antologista. Wymyślił bowiem ułożenie antologii, którą - o dziwo - wydano w tym naszym niepoetyckim kraju.  Piotr Śliwiński bowiem uważa, że poezja to jedna z niewielu rzeczy, która nam się naprawdę w ostatnim stuleciu udała najlepiej.
       Czy jednak zamknięcie stu lat rozwoju polskiej poezji w wyborze stu utworów (zaledwie???) powstałych w granicach stulecia niepodległości nie jest porywaniem się z motyką na słońce? Ujawnienie przez autora ciekawych okoliczności towarzyszących powstawaniu antologii "Wolny wybór. Stulecie wierszy 1918 - 2018"pozwala raczej określić, czym ona nie jest niż czym jest w istocie. Nie jest to zbiór wierszy określanych mianem najlepszych, najdoskonalszych; nie jest antologią chronologiczną; nie jest też zbiorem reprezentatywnym dla całego poetyckiego wachlarza zjawisk zaistniałych w ostatnim stuleciu. Nie ma w niej nawet wszystkich poetów, których autor chciał i zamierzał umieścić. W anegdotycznych opowieściach Śliwiński ujawnił, że niektórzy poeci nie znaleźli się w niej na własne życzenie, po prostu nie chcieli. Jednym nie odpowiadało dofinansowanie Ministerstwa Kultury, innym nie wiadomo co, bo nie zdradzili. Może towarzystwo?  Nie jest to więc na pewno antologia całościowa ani wyczerpująca. I w tym kulminacyjnym momencie spotkania do grona zebranych słuchaczy dołączył prosto z krakowksiej ulicy prawdziwy Poeta - Ryszard Krynicki. Tak, on mógł przyjść, ponieważ w antologii znalazł się jego wiersz.  O tych, kórych tam nie ma, mówić nie będziemy.
      Zebrane wiersze zostały podzielone na działy tematyczne, aczkolwiek podczas spotkania z czytelnikami w De Revolutionibus Books & Cafe na Brackiej w Krakowie Piotr Śliwiński podkreślał, że początkowo nie zamierzał zbyt konkretnie i dosłownie owe działy tytułować, poprzestając na sugestiach wynikających z cytatów zaczerpniętych z zamieszczonych utworów. Ostatecznie jednak działy mają i cytaty i tytuły: I. W języku (wiersz), II. Nieobjęty świat, III. Ekstatyczna kruchość: życie, IV. Miejsca nieoczywiste; V. Krajobrazy po zagładzie, VI. Ojczyzna: wspólny ból, VII. Dylematy zaangażowania (społeczeństwo). Ponadto osobno pierwszy wiersz został oznaczony jako Prolog, a ostatni jako Epilog. Antologię dopełniają biogramy poetów, krótkie posłowie autora oraz alfabetyczny spis utworów. Przyznam, że wolałabym spis autorów wraz z tytułami wierszy w celu łatwiejszego ich odszukania. Jest bowiem tak, że utwory tego samego autora pojawiają się w dwóch, trzech wyodrębnionych działach tematycznych i trzeba je sobie żmudnie szukać. Być może jednak Ślwińskiemu chodziło o uniknięcie pokusy budowania jeszcze jednego rankingu, że oto jeden autor pojawia się tylko raz (większość), a inny dwukrotnie czy trzykrotnie. Jak bowiem przyznał i tak wielu autorów się obraziło za pominięcie ich twórczości. Założenie, żeby zamknąć sto lat poezji w stu tekstach jest cokolwiek karkołomne, niemniej autorska propozycja Śliwińskiego jest ciekawa. Poza tym, jak zauważył podczas spotkania, nie ma obowiązku, a nawet nie byłoby wskazane czytać po kolei od początku do końca. Może właśnie wybiórczo? Może tematycznie? A może autorami? Wolny wybór, jak sugeruje przecież sam tytuł.
      Utworem pełniącym rolę Prologu jest "Piosenka o porcelanie" Czesława Miłosza i jest to jedyny zamieszczony wiersz, jakby nie było, noblisty. Zresztą, Szymborskiej jest też tylko jeden utwór: "Urodziny" w dziale "Nieobjęty świat".  O "Piosence" Śliwiński powiedział, że jest to wiersz "straszny, ale pozbawiony patosu", dlatego właśnie pasował do otwierającego antologię Prologu. Właściwie jest to wiersz bardzo konkretny, zbudowany z obrazów kataklizmu i zniszczenia. Ciekawe, że wiersz będący Epilogiem ma charakter zupełnie przeciwny. Jest mało konkretny, zbudowany na powtórzeniach, antytezach, słowotórczych i rymtwórczych zestawieniach, w których zaciera się granica między tym, co jest, a czego nie ma. Bo właśnie: wiersz jest o (bez)graniczności, chociaż nie ma tytułu.

***

Jest granica. A za tą granicą
bezgranicznie się roi od granic,
jakby każda granica

miała inną granicę

za igraszkę, zabawkę lub za nic. 

Dotrzeć do niej się  nie da,
i w tym cała jest bieda
(...)
Bezgraniczny. Bez miary. Zdany
na zamiary.

(Leonard Neuger)

Mamy w antologii Osiecką, Stachurę obok Aleksandra Wata, Urszuli Kozioł, Zbigniewa Herberta. Z klasyków dwudziestolecia faktycznie są nazwiska nie do pominięcia: Tuwim, Jastrun, Lechoń, Leśmian, Przyboś, Czechowicz, Baczyński, Peiper, Jasieński, Ginczanka, Broniewski, Pawlikowska-Jasnorzewska, Staff, Młodożeniec ze słynnym wierszem "XX wiek". Nie, faktycznie, nie ma sensu wypisywać, kto z autorów jest, a kogo nie ma. Podział tematyczny jest bardziej właściwy, ponieważ określa siedem tematów, zgadnień czy raczej przestrzeni, wobec których poezja polska ostatnich stu lat jakoś się ustosunkowywała.
      Kwintesencją działu pierwszego "W języku (wiersz)" jest dla mnie utwór Białoszewskiego "Jakby się tu wyjęzyczyć".  Właściwym dla tej części zagadnieniem są poszukiwania poetyckiego języka, stąd "Ars poetica" Staffa i "Traktat poetycki" Kornhausera". W części drugiej "Nieobjęty świat" znajduje się jedyny wiersz Szymborskiej "Urodziny", a ponadto "Zobaczysz" Stachury czy Małgorzaty Lebdy zupełnie mi nieznany "obłęd". I tak dalej, i tak dalej, można w każdej części znaleźć ten jeden czy dwa teksty, które dla nas osobiście będą miały szczególne znaczenie. I chyba tak właśnie najlepiej byłoby czytać tę antologię. Wybór jest bardzo autorski, na tyle jednak szeroki, że znajdą się utwory ważne dla nas osobiście czy po prostu pod jakimś wsględem, także formalnym, ciekawe.  
       Sto wierszy z całego stulecia. Zamiar karkołomny, dlatego w sumie w antologii nie ma tylko stu utworów. Jest bowiem... sto jeden. Tym sto pierwszym jest cytowany wyżej wiersz Neugera. Epilog wieloznaczny. Niczego niezamykający. Przeciwnie, otwierający "nieszczelne granice ludzkich" - chciałoby się sparafrazować: poetyckich krain. 



17 gru 2019

Za drugim, trzecim razem...

   
      Nie zawsze pierwsze wrażenie jest decydujące i właściwie. Czasami potrzeba drugiego i trzeciego razu, drugiego i trzeciego spojrzenia, krótszego lub dłuższego czasu między nimi, aby wrażenie z mgławicowej nieokreśloności wydało konkretne, zrozumiałe kształty.  Zjawisko dotyczy także spotkań z wierszami i ich lektury. 
      Mój pierwszy rzut oka na nowy tomik Elżbiety Sokołowskiej był właśnie taki - mgławicowy, pełen możliwości, ale jeszcze bez konstelacji. Sam tytuł "Między oddechem" nie ułatwia sprawy. Eliptyczna konstrukcja domaga się uzupełnienia: między czyim a czyim oddechem? Między moim a twoim? Między moim pierwszym a moim ostatnim? Idąc tropem sytuacji lirycznych, które w większości rozpięte są w wielowarstwowym dialogu "ja" lirycznego z lirycznym "ty", należałoby raczej użyć konstrukcji w liczbie mnogiej "między oddechami", w domyśle "naszymi". Poezja z zasady nie może być dosłowna, "pseudonimuje" rzeczywistość, jednakże składniowe szarady nie mogą decydować o poetyckim uporządkowaniu tekstu. Dlatego potrzebne mi było drugie i trzecie podejście, aby z odświeżonym spojrzeniem zanurzyć się w metaforykę Sokołowskiej i ewokowany przez nią świat emocji, doznań i obserwacji rodzących się w intymnej przestrzeni między dwojgiem ludzi. 
      Właśnie, pierwsze spojrzenie zrodziło nieufność. Ileż można wałkować ten sam temat? Spotkania, rozstania, przemilczenia i nieporozumienia, pożądania i odrzucenia, spełnienia i rozczarowania. Jakiego języka użyć, aby odwieczny temat poezji wydobyć z banalności i nie popaść w grzech patosu, przeintelektualizowania czy trywialności?  Elżbieta Sokołowska uniknęła tych pułapek umiejętnie balansując między dosłownością a metaforyzacją, między doświadczeniem indywidualnym a uogólniającą refleksją. Erotyzm doznań bohaterki wierszy raz po raz wpisywany jest w procesy psychologiczne o ponadczasowym i ponadjednostkowym znaczeniu: "trwałam w oczekiwaniu [...] które przyklei mnie do twojego ciała/ dopasowaniem", "błądzące spojrzenia/ które są jak dotyk/ i chwile spotkań/ obcych sobie nóg", "w myślach będę/ znaczyć ustami/ każdy zakręt twojego ciała", "kradnę cię na dzień i noc/ zaledwie". Każde opisane spotkanie, każda noc, każda chwila, rzeczywista czy wyśniona przez bohaterkę, prowadzi do nieoczekiwanego odkrycia. Bywają one potwierdzeniem bliskości, ujawniają tęsknotę, o wiele częściej jednak okazuje się, że ujawniają tymczasowość i rozczarowanie: "byliśmy tylko na chwilę",  "przestanę/ chcieć/ powrotu do jutra",  "schowasz naszą rzeczywistość/ do kieszeni z napisem/ zapomnieć".  
      Tomik Sokołowskiej nie jest portretem kobiety marzącej o trwałym związku emocjonalnym. Mimo rozczarowań i zwątpień bohaterka wydaje się pogodzona z koniecznością ciągłych rozstań. Zdarzają jej się chwile drapieżnej rozpaczy, jak w wierszu "spotkaj się ze mną" czy obsesyjnego pożądania jak w utworze "jak stepowe wilki", ostatecznie jednak dochodzi do głosu jej życiowa mądrość dostrzegająca niedojrzałość i infantylizm "małych chłopców", którzy "boją się pragnąć/ boją się marzyć/ duszeni przez widmo przywiązania/ uwiązani na powrozie bezradności" i którzy mimo upływu lat "nie pojmują/ że z dzieciństwa się wyrasta". Diagnozowany przez psychologów od dłuższego czasu kryzys męskości znaduje tutaj swój poetycki wyraz widziany oczami bohaterki, która chce być traktowana jak kobieta, a nie baśniowa księżniczka. Bohaterka wierszy Sokołowskiej obserwuje siebie w relacjach z mężczyznami, dostrzega swoją nieprzystawalność do oczekiwań innych a zarazem swoją obcość w świecie, który nie nadąża (nie podąża?) za jej oczekiwaniami: "zdumiona teraźniejszość [...] patrzy na mnie/ szeroko otwartymi oczami". 
       Szczególnie podobają mi się otwarcia niektórych wierszy, rozpoczynanie od prostych opisów jednostkowego, ulotnego doświadczenia, pisanych prostym, zwyczajnym, niemal przezroczystym językiem: "nie chcę/ zamknąć myśli o tobie", "jestem zazdrosna o czas", "wymyśliłam  nas na chwilę",  "rano/ usunę ślady twojej obecności". Dopiero dalej, w trzeciej, czwartej linijce, w drugim, trzecim fragmencie autorka zaczyna bawić się językiem, wprowadzając nieoczekiwane zwroty akcji lub paradoksy:

jestem zazdrosna o czas
którego z tobą nie mam
ubrania
których ze mnie nie zdzierasz
spojrzenia
których na mnie nie wieszasz
słowa
którymi mnie omijasz
i telefony
których do mnie nie wykonujesz

(zazdrosna)

      Dzięki temu okazuje się, że można po raz kolejny pisać o sprawach odwiecznie banalnych w niebanalny i nienudny sposób. Są jednak elementy, na które w tym tomiku absolutnie się nie zgadzam. Nie dotyczą one języka (nawet jeśli tytuł wydaje mi się kaleki), lecz pewnego symbolicznego nadużycia, jakim jest tytuł wiersza "63 dni". W polskiej kulturze zwrot ten jednoznacznie kojarzy się - za sprawą także filmu "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały" - z powstaniem warszawskim, trwającym 63 dni. Każde inne zastosowanie tego zwrotu wywołuje mieszane uczucia i dysonas wartościowania. Bez względu na ocenę powstania zrównywanie tamtego koszmaru z czasem, w  którym rozwija się i ewoluuje uczuciowa intymna relacja między dwojgiem ludzi, nie wydaje się stosowne. Czy odczuwanie stosowności/niestosowności pewnych określeń to już objaw różnicy pokoleniowej? W takim razie jestem już bardzo stara. 

       

 PS Zdjęcie okładki ze strony wydwnictwa Suite 77

11 gru 2019

Miejsca opisane

     Czy rzeczywiście są miejsca bardziej niż inne spowite literacką, poetycką aurą? Czy będąc same w sobie niezwykłe, przyciągają spojrzenie poety, niejako wymuszając określoną twórczość? Swoisty genius loci miast, miasteczek i wsi dbający o literacka sławę? Bardziej prawdopobna jest kolejność odwrotna: to autor zwraca uwagę na miejsce, z jakiegoś powodu dla niego interesujące, by uwiecznić obrazy wspomnień, topografię, spotkania, zapachy, dźwięki. Wydobyć z niebytu, może z przeszłości, może z wyobrażeń. Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera - zauważyła kilka dni temu  w mowie noblowskiej Olga Tokarczuk. Niewątpliwie więc pisarz czy poeta ma swój udział w unieśmiertelnianiu świata. Na ile twórczość taka bywa skuteczna, zależy od wielu czynników. Mieszkańcy Spoon River wciąż żyją w wierszach Edgara Mastersa, kolejne rzesze upartych czytelników spacerują po Dublinie z powieścią Joyce`a jako przewodnikiem, podobnie jak uczniowskie wycieczki zwiedzające Warszawę ulicami opisanymi przez Bolesława Prusa. Na Patriarszych Prudach ustawiono nawet znaki drogowe ostrzegające przed rozmowami z nieznajomymi z powieści Bułhakowa:

     Czy Biłgoraj doczeka się podobnej "wieczności" w poetyckich portretach Jacka Żybury, trudno dzisiaj wyrokować. Autor przyznaje się do inspiracji "Poematem o mieście Lublinie" Czechowicza zamierzajac "stworzyć rodzaj poetyckiego przewodnika po Biłgoraju".  Zapewne można czytać wiersze z mapą pod ręką lub idąc opisanymi ulicami. Podróż w teraźniejszości wkrótce okaże się jednak niewystarczająca, bowiem kolejne wiersze wprowadzają czas przeszły, czas tragicznych wydarzeń wojennych ("W rapiańskim lesie"), świat żydowskiego miasteczka ("gdzie niegdyś stała synagoga...") czy obecną już tylko w opisach i analizach etnograficznych kulturę sitarzy ("w zagrodzie sitarskiej"). 
     Jednocześnie pojawiają się ulice, budynki istniejące niedawno lub wciąż wyznaczające osie współrzędnych miasta. Bohater wierszy Jacka Żybury wędruje nimi zadzierzgując osobistą relację z przestrzenią: "szukam dawnych pejzaży", "tożsamości mojej ślad", "a my szliśmy... nad nami granat nieba... gdzieś skrzypnęła furtka... zaszczekał pies". Podróż w głąb czasu zdaje się przeważać nad obrazami teraźniejszości: "Szukam w pamięci nieszczelnej/ obrazów ulotnych jak cień". Analiza obecnego obrazu miasta i egzystencjalnego stanu bohatera nie napawa optymizmem. Pojawia się żal, smutek, rozdźwięk między tym, co było, tym, co jest, a tym bardziej tym, co jeszcze będzie: "na przyszłość zostało tak mało sił". Sił bohatera? Mieszkańca miasta? A może całego upersonifikowanego Biłgoraja, którego krzywy satyryczny obraz uderza goryczą w wierszu ostatnim "o miasto...". 
     Wiersz ten, zamykajacy tomik, stanowi swoiste literackie panopticum odniesień do twórczości innych autorów, od Baczyńskiego ("O miasto, miasto, Jeruzalem żalu", "krąg się zaciska"), Mickiewicza ("jesteś jak lawa", "ojczyzna dziadów"), przez Czechowicza ("w monotonii ulic z podniesioną głową" - parafrazuje wiersz "Przez kresy" Czechowicza: "monotonnie koń głowę unosi"), Słowackiego ("tęcza zachwytów", "jak paw nadęte" ), Staffa ("czciciel nowych czasów" bedzie tu parodią Staffowskiego "czciciela gwiazd i mądrości"), po polemiczne z "Herostratesem" Lechonia "kwitnienie bez perspektyw". 
     Wiersz ten drastycznie kontrastuje językiem i nastrojem z melancholijnym obrazem przeszłości opisywanej w całym tomiku. A może jest tylko domknięciem sugerowanego tu i ówdzie rozpadu, rozsypywania się, przemijania: "pusty peron zastygłe szlabany",  "okaleczona brama", "nagrobków szczątki", "tajemne ciszy milczenie".  Czy rzeczywiście zostanie po nas tylko "pamięć kamienia"? 
     Pozostaje do rozważenia to pierwsze pytanie: czy miejsce tworzy poetę, czy też poeta tworzy miejsce nadając mu określony kształt, może nawet niepowtarzalne i na zwsze utrwalone w literaturze imię? Istnieją miasta same w sobie poetyckie czy też poetyckość zostaje im nadana siłą twórczości autora? Sprawdzianem będzie tylko osobista lektura wierszy. 

(Zdjęcie okładki pożyczyłam ze strony wydawnictwa Suite 77)

13 wrz 2019

Śpiew i gitary w muzeum

      Słuchałam już koncertów w Muzeum Narodowym w Warszawie, czemu nie miałabym posłuchać w Muzeum Ziemi Biłgorajskiej? Na pożegnanie lata 12 września wystąpili w duecie panowie Adam Jarząbek i Jarosław Jurkiewicz z Lublina. Duet działający od 2014 roku wydał już dwie płyty z nagraniami polskich wersji piosenek Jaromira Nohavicy: "Lublin - Ostrava 0:30" i "Grzebienie".  Panowie szczególnie upodobali sobie twórczość czeskiego barda, którego teksty z upodobaniem wykonują i popularyzują. Na wczorajszy koncert złożyły się ponadto utwory Boba Dylana i Jacka Kaczmarskiego z niewielkim dodatkiem piosenek własnych.
        Adam Jarząbek dysponuje elastycznym głosem, którym potrafi wyrazić chropawość prostest songów Dylana czy gorzką prawdę o polskiej historii z ballad Jacka Kaczmarskiego. Niemniej, gdy teskt był liryczny, słyszeliśmy wokal bardziej wyciszony i nastrojowy pięknie zestrojony z dźwiękiem gitary. Przejmujące słowa, przemyślana, dopasowana aranżacja i plastyczna interpretacja głosowa wprowadzała słuchaczy w nastrój zadumy i wzruszenia. Dynamicznymi solówkami popisywał się Jarosław Jurkiewicz, z zawodu filozof, wykładowca na uczelni. A także, jak się dowiedzieliśmy z dopowiedzeń występujących artystów, tłumacz niektórych prezentowanych tekstów, zwłaszcza Boba Dylana. 
      O piosence poetyckiej napisano już wiele i wciąż cieszy się ona zainteresowaniem kolejnych pokoleń. Świadczą o tym festiwale, płyty, nagrania, coraz to nowe nazwiska na scenach. Ogromna popularność Nohavicy, przez niektórych nazywana wręcz chorobą, pokazuje, że dobrej poezji w czasach betonowych miast nigdy za wiele. Stąd też w jednej z ballad za czeskim bardem Adam Jarząbek powtarzał "O poezję wołam". 
       Szczerze mówiąc, tytuł "Poetyckie pożegnanie lata" niewielkie znalazł odbicie w doborze repertuaru. Poezja to była bezsprzecznie, ale jeśli pożegnalna, to raczej w odniesieniu do historii. Mocną i trudną w treści "Balladę wrześniową" Jacka Kaczmarskiego można potraktować jako pożegnanie bezpiecznego świata sprzed 17 września 1939 roku, pożegnanie świata wartości. Dopełnieniem wątku były również Kaczmarskiego utwory "Jałta" i "Odpowiedź na ankietę "Twój system wartości".  Prędzej można by było całość zatytułować "Poetycka lekcja historii", bowiem i pieśni Nohavicy "To, co wymówione" oraz "Gdy wcielali nas do armii" nawiązują do dramatycznej przeszłości Czechów. Więc kiedy w jednym z końcowych utworów panowie już we własnym tekście zgodnie przypominali, że "człowiek z człowieka się rodzi, a nie z huku dział", było to już postawienie kropki na "i". 
       Na szęście panowie nie pzostawili nas w minorowych nastrojach straconych historycznych szans i złudzeń w gorzkim świecie materializmu i ambicjonalnej rywalizacji. Przepiękne "Sarajewo" Jaromira Nohavicy w podwójnym bisie na pewno i w Biłgoraju przysporzyło duetowi fanów na przyszłość. Ja na pewno pójdę na każdy koncert, jeśli tylko panowie Jarząbek-Jurkiewicz zawitają w okolicy. Mimo że nie lubię gitary (ale to już inna historia ;-). 



12 gru 2018

Literacka pamięć

     Niemal każdy region ma swoje określone, mniej lub bardzie zaznaczone, miejsce w dziejach kultury. Literackie opisy, wspomnienia mieszkańców czy przyjezdnych, poetyckie inspiracje składają się na wizerunkowy kalejdoskop miejscowości. Biłgoraj najpierw zaistniał jako punkt na podróżniczym szlaku Ignacego Krasickiego w "Opisaniu podróży z Warszawy do Biłgoraja". Obecnie możemy już sięgać do wielu utworów, których inspiracją czy nawet głównym tematem jest miasto, jego mieszkańcy, bliższe i dalsze okolice, a obok pomnika poświęconego Ignacemu Krasickiemu mamy też ławeczkę Isaaca Singera.
      Rozwijanie literackiej pamięci może odbywać się w dwóch kierunkach: jako przypominanie utworów powstałych w minionych epokach oraz jako czerpanie inspiracji z przeszłości we współczesnej twórczości pisarzy i poetów. Do tego drugiego nurtu należy tomik Jacka Żybury "Biłgoraj "ze starych fotografii" (Studio Wydawnicze Suite 77), do pierwszego zaś dwa wznowienia: wspomnieniowe "Kwadratowe słońce" Stefana Knappa (Biłgorajskie Towarzystwo Regionalne) i "Nowele. Utwory zebrane" Wacława Żmudzkiego (Studio Wydawnicze Suite 77).
     Stefan Knapp był artystą malarzem, twórcą nowej formy artystycznej wielkopłaszczyznowych obrazów tworzonych techniką emalii nakładanej na oryginalnie opatentowanym przez artystę podłożu. Jako zdemobilizowany po wojnie pilot RAF postanowił rozwijać swoje od dzieciństwa widoczne zdolności artystyczne. Przez pierwsze powojenne lata kształcił się i pracował nad wypracowaniem własnej techniki, która z czasem przyniosła mu sławę na całym świecie, a jego prace można podziwiać w Paramus i Nowym  Jorku w USA, w Ontario, w Londynie i Genewie, w Paryżu, Dusseldorfie czy w kilku miastach Ameryki Południowej. Należał do najbardziej rozpoznawalnych nowatorskich artystów II połowy XX wieku  w Anglii, gdzie pozostał po zakończeniu wojny. Zanim to jednak nastąpiło, przeszedł szlak zesłańczy przez swoieckie więzienie i łagry, które na zawsze naznaczyły jego osobowość i sztukę. O artystycznych dokonaniach i biografii Knappa pisałam już wcześniej - Stefan Knapp - biłgorajanin w świecie
      

      "Kwadratowe słońce" jest zapisem dramatycznych doświadczeń z sowieckich łagrów oraz rozczarowania polskiego emigranta, któremu za narażanie życia podczas wojennej służby w RAF  podziękowano sugerując, że w zwycięskim kraju alianckim nie ma dla niego już miejsca. Rozczarowanie autora narasta stopniowo już podczas zetknięcia się z okrucieństwem władzy sowieckiej. Wychowany w domowej tradycji wyczulonej na krzywdę społeczną, w atmosferze z natury rzeczy lewicującej, nie miał początkowo awersji wobec nowej radzieckiej władzy, ale stopniowo poznawał wszystkie jej wynaturzenia. Drastyczne opisy marszu przez północną Rosję, porzucenie na pastwę mrozu i głodu w środku tajgi, gdzie własnymi rękami i tylko przy pomocy siekiery więźniowie wznosili baraki, meblując je pryczami z nieheblowanych desek, bezwzględna walka o przetrwanie w surowych warunkach przyrody i jeszcze surowszych zasad obozowej herarchii, przejmujące obrazy przemocy, bezsilności, zezwierzęcenia stanowią wartość dokumentarną wspomnień Stefana Knappa.
      Autor nie upiększa niczego, także sam proces uwalniania się z koszmaru wspomnień, powracania do świata normalności trwał długo. Nawet fakt wstąpienia do Armii Andersa nie ma tutaj charakteru euforycznego zachwytu wolnością. Wolność okazuje się złudna i przekłamana, oparta na politycznym wyrachowaniu i społecznej niesprawiedliwości. Wszystko to dręczyło Stefana Knappa i znalazło się w książce będącej jedynym dziełem literackim autora, gdyż resztę życia poświęcił tylko malarstwu. Poznanie duchowej drogi dojrzewania artysty pomaga w zrozumieniu jego sztuki, np. charakterystyczne operowanie formami geometrycznymi i kolorami na wielkich powierzchniach znajduje swoje źródło w fascynacji autora widokami ziemi z samolotu, gdy służył jako pilot. Myślę, że to ważna książka, ważna w kontekście wciąż toczącej się dyskusji o udziale polskich żołnierzy w wojnie, o roli polskich pilotów w Bitwie o Anglię, o losach polskich emigrantów po wojnie, o dramacie zesłanych do łagrów. Niepokojący jest wątek o tym, że wielka międzynarodowa polityka każe zamykać oczy na cierpienie niewinnych w imię rzekomo ważniejszych, ogólniejszych interesów. Tylko czy to usprawiedliwia milczenie?


     
   
   Literacka pamięć to także pamięć o literaturze, o dziełach czasami zapomnianych. 
Wacław Żmudzki nie należy do kanonu powszechnie znanych pisarzy, chociaż był czas, gdy jego utwory zalecane byływ szkołach  jako lektura dodatkowa. Były to czasy przedwojenne. Obecnie podejmowane są działania mające na celu przypomnienie jego dorobku i umiejscowienie go we właściwym kontekście literacko-historycznym. Urodził się w 1870 roku i pokoleniowo należał do twórców wprowadzających do literatury nowe młodopolskie nastroje i obrazowość a zarazem wrażliwość na kwestie społeczne. Zjawiska te i tematy znajdziemy w najnowszym, po stu latach zapomnienia, wydaniu "Nowel" a w zapowiedziach widnieje najobszerniejsze jego dzieło, powieść "Bór". Inicjatywa została podjęta z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości i służy nie tylko przypomnieniu dzieł literackich. Także sama osoba autora jest godna uwagi. Przez większość życia związany ze Lwowem zapłacił za obronę w nim polskości cenę najwyższą - życiem jedynego syna Wacława Feliksa, który zginął jako szesnastoletnie Orlę Lwowskie w 1918 roku. Sam Wacław Żmudzki pochowany został  (1924) blisko kwatery syna, po przeciwnej stronie muru oddzielającego Cmentarz Orląt Lwowskich od Cmentarza Łyczakowskiego.
       Twórczość Żmudzkiego trwała krótko, zaledwie 10 lat. Rozbłysnęła nagle w wyniku osobistych doświadczeń autora, który mieszkając na Chełmszczyźnie i Lubelszczyźnie był świadkiem tragicznego losu unitów bezwględnie prześladowanych i zmuszanych przez władze zaborcze do przyjęcia prawosławia. Opowieści zebrane w zbiorze "Nowel" są momentami bardzo drastyczne, nie będą jednak niczym zaskakującym dla kogoś, kto zna historię prześladowań na wschodnim pograniczu. Zaletą opowiadań Żmudzkiego jest konsekwentne wprowadzanie bohatera chłopskiego. Obrona wiary, polskości, walka o pamięć o przodkach i bohaterach, tęsknota za ojczyzną na dalekiej Syberii są tutaj udziałem prostych ludzi, czasem takich, których inni, odrobinę światlejsi gospodarze muszą dopiero tej polskości uczyć, jak w noweli "Losy Jacka Kozika", gdzie dojrzały Marcin uświadamia młodemu i zaślepionemu Staszkowi, kim są Rosjanie i jakich krzywd są sprawcami.  
       Każde opowiadanie to los konkretnego bohatera wystawionego na próbę. Niestety, losy te kończą się tragicznie. Staszek zrozumiawszy swój błąd wymierza sprawiedliwość rosyjskiemu strażnikowi Iwanowowi mordując go po kryjomu w lesie; Walek Góra i Jaśko Sokalski ("Pan Bóg przebaczył") giną gdzieś na granicy Europy z Syberią pogodzeni ze swoją tęskontą za Polską; Bartek skruszony sam się przyznał, że doniósł do władz zaborczych o tajemnych schadzkach mieszkańców z księdzem katolickim ("Judasz"); Moskale z fanatycznym popem zbeszcześcili trumnę i zmarłego nie dopuszczając do katolickiego pogrzebu ("Na cmentarzu"). Dlatego nie zgadzam się z twierdzeniem, że Żmudzki nie pozostawia swoich bohaterów bez nadziei. Co prawda pojawiający się wymiar mesjański sytuuje cierpienie bohaterów i ich poświęcenie w przestrzeni eschatologicznej, ale marne to pocieszenie, gdy Szymek po bestialskim gwałcie i zamordowaniu jego żony przez trzech Kozaków wychowuje syna na mściciela ("Sianokos"), Staszek wymierza samosądny wyrok na carskim oprawcy Iwanowie, ale przecież fałszywie przez niego oskarżony Jacek Kozik bezpowrotnie zostaje skazany na syberyjską tułaczkę, a młody Antek po zamordowaniu jego ciężarnej żony Marii przez carskich strażników został leśnym tajemniczym mścicielem, mordującym w okolicy przedstawicieli zaborców nieopatrznie zapuszczających się w odludne miejsca ("Nieboga"). Tak więc popularny neoromantyczny motyw mesjański, w niekórych opowiadaniach rozbudowany na wzór proroczych wizji czy widzeń, daje być może nadzieję, lecz czytelnikowi bardziej i to w wymiarze historycznej przyszłości i eschatologicznej boskiej sprawiedliwości, natomiast nie ma tej przyszłości dla samych bohaterów. Wymowa tej twórczości jest głęboko pesymistyczna i wstrząsająca w swej bezpośredniości.
       Osobnym zagadnieniem jest język, łączący młodopolską poetyckość, mistyczną obrazowość z realizmem i frazeologią mowy potocznej. Nie sprawia on jednak trudności, kierując uwagę ku ważkiej problematyce poruszanej przez autora. Żmudzki był pisarzem zaledwie przez 10 lat, na przełomie XIX i XX wieku. Skupiwszy się na karierze zwodowej (był dyrektorem Galicyjskiego Banku Żywnościowego z siedzibą we Lwowie)  porzucił niwę literacką. Wypadki polityczne, tragedia rodzinna (śmierć syna), problemy osobiste zwiazane z podejrzeniem i oskarżeniem o nieprawidłowości finansowe w podległym banku sprawiły, że do literatury już nie wrócił. My jednak możemy wracać do tego, co napisał a reedycja jego dzieł jest ku temu doskonałą okazją. 

Zdjęcie okładki "Nowel" pożyczyłam ze strony Studia Wydawniczego Suite 77

17 kwi 2018

"płynie echo przeszłości po czasów oddali"

   
         Biłgoraj zasługiwał na taką książkę od dawna. Wymagała ona głębokiego zanurzenia w czas miniony i zasłuchania w niesłyszalne głosy przeszłości. Wymagała pieczołowitości w uważnym zapatrzeniu w szczelinę rzeczywistości, tę szczelinę, przez którą widać – jak sugeruje Roberto Calasso – inną rzeczywistość, sytuując literaturę w przestrzeni „długiego trwania”.  Najnowszy tomik Jacka Żybury „Biłgoraj „ze starych fotografii” udowadnia, że poetycka „zemsta ręki śmiertelnej” prowadzi ku nieśmiertelności.
Jeśli przyjąć, że literatura jest specyficznym rodzajem komunikacji, to „Biłgoraj ze starych fotografii” Jacka Żybury pełni tę funkcję w sposób szczególny: osadzony w konkretnej topografii miasta świat tych wierszy żyje kulturowym i obyczajowym bogactwem dawnych mieszkańców. Miejska przestrzeń, wyznaczona rogatkami, ulicami (których nazwy przetrwały częściowo do dzisiaj), młynem nad Ładą i dzwonnicami kościołów, zaludnia się wielokulturową społecznością modlących się Żydów, gromadnie wyruszającymi i powracającymi sitarzami, chłopami i babami z okolicznych wiosek przyjeżdżającymi na jarmark i żołnierzami kozackiej sotni. Sceny codziennego małomiasteczkowego gwaru uderzają zmysłowymi opisami wielorakich dźwięków, zapachów i kolorów. Od ruchliwego targowego tłumu („Czwartek na biłgorajskim rynku”) przechodzimy do szabasowych żydowskich pieśni („W szabasowy wieczór”), od sielankowego dworskiego ogrodu do starego kirkutu, na którym „w fałdach czasu/ zamknięte w akrostych/ gasną powoli zatarte daty imiona …”
Czytelnik prowadzony przez uważnego kronikarza uczestniczy w odświętnych wydarzeniach organizujących rytm życia miejskiej gromady: jesiennym powitaniu i wiosennym pożegnaniu sitarzy, pielgrzymce wiernych na odpust do Puszczy Solskiej, żydowskim weselu, przygotowywaniu wigilijnej wieczerzy, koncercie kozackiej orkiestry. Na granicy miasta i wsi, w zaułkach i ogródkach czas płynie wolniej, nad kwietnymi zagonami słychać krowy, koguty, psy, a gdzieś daleko niesie się echo końskich kopyt na bruku. Ma się wrażenie, że ciekawski obserwator przeszedł wszystkimi ulicami, zajrzał do sitarskich zagród i żydowskich sklepików, wtopił się w tłum uważnie nasłuchując rozmów, śmiechu i płaczu, modlitw zza okien i wrzasków z nocnych spelunek.
Siłą poetyckich obrazów Jacka Żybury jest mnogość sensualistycznych doznań: zapachy ziół, chleba, świec, dźwięki dzwonów, skrzypiących wozów, okrzyki, kolory kwiatów, domów, ścian, kształty, kalejdoskop ludzkich gestów jak na filmowej taśmie: mężczyzn pracujących w tartaku, dzieci bawiących się w chowanego, krzątających się kobiet, fruwające motyle, kaczki, kury, indyki spacerujące  w obejściach; tylko staruszki drzemią nieruchomo na ławce.  Dominujący w opisach czas teraźniejszy, utrwalając przeszłość w wiecznym „teraz”, sprawia wrażenie, jakby świat  na moment tylko zastygł: „ktoś wyszedł z domu ogrodnika…” zdaje się, że tylko na chwilę… zaraz wróci i życie potoczy się dalej dawnym rytmem (za wjazdową kutą bramą…).
Najciekawszy efekt poetyckiej kreacji pojawia się w utworach, w których dynamika dnia wstającego po nocy lub przemiany dnia w zmierzch, gdy „maleją dachy rosną ścian pochyłe cienie” a blask księżyca oświetla nocny Rynek. Mgła spływająca „nocnym brokatem” z Ratusza, potęgując zapachy piekarni i kościelne dzwony, tworzy czechowiczowski klimat przestrzeni baśniowej („Rynek –nocny pejzaż z księżycem”). Symultaniczność zdarzeń i obrazów podkreślają paralelnie uszeregowane konstrukcje składniowe: a w saskim skwerku… a w lupanarze…, a słońce… oraz współrzędnie łączone spójnikiem „i”.
       Trafnie zastosowana w tytule tomiku analogia do fotografii znajduje potwierdzenie w postawie podmiotu mówiącego, który zdaje się zwracać do czytelnika słowami Mickiewicza: „widzę i opisuję” . Jest to jednak postać naszych czasów, ktoś z naszego świata, kto patrzy w przestrzeń nie tak odległą, a przecież minioną, poprzez obrazy poetyckie rozwijając nić porozumienia „między dawnymi i młodszymi laty”. Owa dawność kulturowa żydowsko-sitarskiego miasteczka na Lubelszczyźnie, wywoływana zasobem leksykalnym bogatym w archaizmy rzeczowe i słownictwo związane z obyczajowością żydowską, realizuje poetycki „głód konkretu” zdefiniowany przez Zbigniewa Chojnowskiego jako „antidotum na zagrożoną i rozmydlaną przez anomię, masowość, redukcję refleksji, inwazję kiczu, a nade wszystko wirtualizację rzeczywistości, podmiotową strukturę człowieka współczesnego…” Realizm szczegółów prowadzi do odkrywania w poetyckiej formie śladów ludzkiego bytowania, będących zapisem wspólnego losu wielokulturowej społeczności.

      Dopełnieniem tomiku są bogate przypisy wyjaśniające wiele zapomnianych dzisiaj obyczajów sitarskiej i żydowskiej społeczności. Wiele z nich odnosi się także do szczegółów topograficznych, rozmieszczenia ulic, zmiany ich nazwy czy lokalizacji budynków, o których mowa, a które dzisiaj nie istnieją. Istotny wpływ na odbiór tomiku mają wykonane na zamówienie czarno-białe grafiki ściśle korespondujące z treścią utworów. Całość została pomyślana i skomponowana jako jak najwierniejsze odtworzenie specyficznego ducha miasteczka poprzez zaangażowanie wszystkich zmysłów i poruszenie wyobraźni, aby po lekturze idąc niedzielnym popołudniem usłyszeć echo pułkowej orkiestry Kozaków Dońskich, a przy figurze św. Jana Nepomucena zobaczyć odchodzących w świat sitarzy. 

Biłgorajskie Studio Wydawnicze Suite 77 jedzie z tak bardzo biłgorajskim tomikiem na Międzynarodowe Targi Książki, które w najbliższy weekend (20 - 22 kwietnia) odbędą się w Białymstoku w ramach festiwalu literackiego "Pogranicze kultur". Jacek Żybura będzie podpisywał na nim swoje najnowsze wiersze, a Biłgoraj w ten sposób będzie godnie reprezentowany w szeregu innych publikacji i autorów. 


Zdjęcie okładki ze strony Studia Wydawniczego Suite 77
W nocie wykorzystałam swój wstęp do tomiku "Biłgoraj w scenach widzenia Jacka Żybury"                                                                                                                                        

26 lut 2018

Średniowieczny Sandomierz

        Średniowieczny Sandomierz jest bohaterem drugiej powieści Ewy Bajkowskiej "Pamięć murów".  Główny trzon narracji stanowią pamiątki architektoniczne i artystyczne oraz postacie żyjące w XII i XIII wieku, mimo to autorka częstokroć wykracza poza te ramy dopełniając czy to losy poszczególnych bohaterów, czy też dramatyczne wątki świadczące o płynnej zmienności czasu i nakładaniu się epok. Bowiem, jak czytamy w rozdziale "Magia czasu", wchodząc wprost z chodnika w mrok murów pamiętających czasy sprzed ośmiu wieków, od współczesności "dzieli nas przecież jedynie krok". 
       W książce Ewy Bajkowskiej odzywa dawny, romański i gotycki Sandomierz, budowany żmudną pracą pokoleń i wstrząsany dramatycznymi wydarzeniami historii, których świadectwa zostały zapisane w kościelnych i zamkowych murach, dziełach sztuki, zapiskach kronikarzy i dźwięku dzwonów. Ideały średniowiecznego uniwersalizmu znajdują potwierdzenie w działalności władców, rycerzy, wykształconych przedstawicieli duchowieństwa i świętych. Należą do nich także niezwykłe kobiety, którym autorka poświęca odrębny najdłuższy prawie rozdział. Obraz epoki i miasta zachowuje dzięki temu równowagę, gdyż nie tylko mężczyźni tworzyli historię i należy zachować równowagę w obiektywnym spojrzeniu na udział kobiet: księżnych, królowych i świętych. 
        Podobnie jak w książce "Chodząc ulicami miasta", o której pisałam wcześniej, także i tutaj wyraźny jest ton osobistej refleksji historiozoficznej. Ewa Bajkowska odczytuje ducha przeszłości ze śladów, które przetrwały do dzisiaj. Łatwo jest podążać za tokiem narracji, w której pojawiają się nazwy ulic, budowli, opisy zaułków, gdzie rozgrywały się wydarzenia lub pozostały materialne dowody wielosetletniego trwania, jak Dom Długosza czy kościół św. Jakuba górujący nad miastem od ośmiuset lat. Tam, gdzie brak jednoznacznych dowodów autorka uzupełnia obraz mocą wyobraźni wspomaganej przekazami historycznymi z innych podobnych miejsc i czasów.
        Na tle dramatycznych historycznych wydarzeń podążamy śladami osób, które odcisnęły piętno na rozwoju miasta, jego materialnym kształcie w postaci budowli, fundowanych kościołów i ich wyposażenia, zamku zmieniającego kształty, powstających gwarnych podgrodzi. Wybitnym postaciom wywodzącym się z Sandomierza lub w nim urzędującym autorka poświęca osobne rozdziały bądź obszerne ich fragmenty. Na czoło wysuwa się pierwszy dzielnicowy władca Henryk Sandomierski, któremu już wcześniej Ewa Bajkowska poświęciła całą książkę "Dramat samotnego jeźdźca", Sandomierz 2010. W "Pamięci murów" staje on w szeregu innych bohaterów związanych z najstarszym okresem historii miasta: św. Jackiem Odrowążem, Kazimierzem Sprawiedliwym, Leszkiem Białym, Wincentym Kadłubkiem, Janem Długoszem wreszcie i wielu innych. Sandomierz w tej perspektywie działalności osób wyjątkowych pokazuje wole trwania i odnawiania się nawet po najcięższych doświadczeniach, jakim były najazdy Tatarów, pożary i dziejowe kataklizmy. Miasto odradzało się jak feniks z popiołów znacząc ziemię krwią męczenników, jak po słynnej rzezi mieszkańców i 49 sandomierskich dominikanów w lutym 1260 roku. Pamięć o tym wydarzeniu trwa do dzisiaj a uwieczniają je obrazy i polichromie w sandomierskim kościele św. Jakuba Apostoła oraz obrazy Karola de Prevo w bazylice katedralnej.
         Opowieść o dziejach miasta jest jednocześnie opowieścią o pamięci utrwalonej w różnych formach kultury materialnej: architekturze, malarstwie, dokumentach pisanych, kronikach i literaturze pięknej. Autorka łączy narrację o miejscach, osobach i świadectwach ich działalności z refleksją egzystencjalną o życiu, trwaniu, ludzkiej naturze, konieczności wyboru w obliczu historii. Chwilami ujawnia się osobista nuta historyka, jakim z wykształcenia jest Ewa Bajkowska, pochylającego się z zadumą nad meandrami ludzkiej duszy i niezmiennością natury. Rys osobisty pozwala czytelnikowi poczuć się mieszkańcem Sandomierza, znajdując w nim archetyp własnej ojczyzny dziejowej i genealogii miejsca rodzinnego. Mimo bogatego tła historycznego książka nie przeraża nadmiarem faktów i dat, a autorka mając niejako na uwadze czytelnika mniej rozeznanego choćby w koligacjach Piastowiczów, częstokroć przypomina kto jest kim, nawiązując do informacji już wcześniej podanych. To znacznie ułatwia lekturę, pozwalając bez wysiłku śledzić tok wydarzeń.
        "Pamięć murów" jest nie tylko opisem średniowiecznego Sandomierza. Jest opowieścią o trwaniu w historii, legendzie i pamięci. Jest portretem ludzi tworzących społeczność, wdrażających wielkie idee w zasiedlaną przestrzeń. To obraz epoki rysowany za pomocą prezentacji postaci dla tej ziemi ważnych, których ślady do dziś dają się odnaleźć w materialnym trwaniu miasta lub odczuć w aurze sandomierskich wzgórz. Ewa Bajkowska potrafi je odczytywać, a w dźwięku dzwonów usłyszeć ten sam głos, który od najdawniejszych czasów głosi znikomość ludzkiego życia i echo przeszłości.

Ewa Bajkowska: Pamięć murów. Szkice z historii Sandomierza XII i XIII wieku. Sandomierz 2015.

Książka dostępna na stronie wydawnictwa: 
        http://wds.pl/wds-sandomierz-pamiec-murow,c2,p509,pl.html

30 sty 2018

Chodząc ulicami Sandomierza

      Sandomierz to jedno z tych miast, których genius loci co rusz objawia się w historii i literaturze. Za sprawą Wincentego Kadłubka, a w czasach współczesnych Jarosława Iwaszkiewicza i Wiesława Myśliwskiego miasto na wzgórzu na nadwiślańskim brzegu wrosło w literacką tradycję roztaczając niezaprzeczalny urok swojskości. Współczesny odbiorca kultury popularnej zapewne prędzej skojarzy je z filmowym "Ojcem Mateuszem" niż wybitną literaturą, ale są ludzie, którzy nadal umieją utrwalać słowem obrazy sandomierskich uliczek i schodów. Należy do nich Ewa Bajkowska, której książka "Chodząc ulicami miasta" jest pełnym nostalgii wspomnieniem sandomierskiego "kraju lat dziecinnych". 
       Za punkt wyjścia autorka obrała czasy dzieciństwa i wczesnej młodości spędzone w Sandomierzu, gdzie się urodziła. Bogactwo zmysłowych wrażeń utrwalonych dzięki dziecięcej wrażliwości wzbogacają refleksje melancholijnego pochylenia się nad światem minionym, którego już nie ma, ponieważ stopniowo został wyrugowany pod naciskiem cywilizacyjnych przemian. Mimo to obrazowość języka Ewy Bajkowskiej, jej umiejętność  wywoływania obrazów nasyconych barwami, zapachami i dźwiękami pozwala czytelnikowi zobaczyć nie tylko tamten Sandomierz lat 50. i 60. XX wieku, ale i odnaleźć własne przeżycia tamtego czasu. Z jednej strony książka jest bowiem bardzo osobistym obrazem przeszłości, ale z drugiej też uniwersalnym pożegnaniem świata polskiej prowincji małych miasteczek lat powojennych. I każdy, kto wyrósł w podobnym środowisku znajdzie w tej książce zapis także własnej przeszłości. 
       W pisarstwie Ewy Bajkowskiej zachwyca mnie umiejętność łączenia osobistego odbioru rzeczywistości z uogólniającą refleksją, czasem nawet mającą walor diagnozy przemian, którym podlegają społeczeństwa. Przykładem może być syntetyczne ujęcie przemian języka: "Młodzi tworzą nowomowę, środowiskowe slangi, chcąc się odróżnić i zaistnieć. Ale ta pozornie nieszablonowa językowa oryginalność szybko staje się rutyną. Nowomowy błyskawicznie kostnieją i zostają wyrzucone na językowe wysypisko. I wciąż zachwyca tradycyjna polszczyzna, która przetrwała nie tylko w dziełach klasyków, ale także w potocznym języku naszych przodków, zawarta w różnorodnych przekazach: pamiętnikach, listach, piosenkach, a nawet kulinarnych przepisach". 
      Bogactwo wspomnień Ewy Bajkowskiej wyróżnia niesamowity dar dostrzegania zmian w szczegółach: od zmian w budowaniu płotków wokół ogródków wzdłuż uliczek miasta, przez różne sposoby reperowania i odnawiania ubrań w siermiężnych czasach braku wszystkiego, po gwar jarmarcznych i odpustowych straganów stopniowo zastępowanych przez supermarkety. Wraz z autorką spacerujemy ulicami, schodzimy kozimi schodkami, podziwiamy esowate zakola Wisły, zaglądamy do ciemnych i groźnych w dziecięcej wyobraźni piwnic i słuchamy jak wujek Stach śpiewa pieśni Moniuszki. Wspomnienia rodzinnego domu sięgają czasów powstania styczniowego, prababci i pradziadka autorki, ich dzieci, wnuków, kolejnych pokoleń, których obecności wciąż można doświadczyć w mieszkaniu Ewy Bajkowskiej wypełnionym rodzinnymi pamiątkami. Kiedy czytam w książce o zdolnościach malarskich dziadka, widzę na ścianie w pokoju jego wnuczki oprawiony w drewnianą ramę przepiękny obraz chryzantem. Po przeciwnej stronie stoi maszyna do szycia prababci, a w drugim pokoju na ścianie wisi rodowy zegar. To tylko niektóre pamiątki, w których zaklęta jest przeszłość. 
       Pamięć ludzka jest niezgłębionym rezerwuarem obrazów, słów, melodii i emocji. Umieć z nich poskładać pełną smaków opowieść o życiu nie każdy potrafi. Ewie Bajkowskiej udała się ta sztuka bezbłędnie, bez jednego fałszu, ujęta w klamrę literackiej tradycji opisów Sandomierza w twórczości Myśliwskiego i Iwaszkiewicza, których autorka przywołuje jako tych pisarzy, dla których Sandomierz był czymś więcej niż dworcem na mapie podróży. Mimo świadomości, że świat opisany w książce już nie istnieje, ma się wrażenie, że będzie trwać wiecznie, a przynajmniej dopóty, dopóki znajdzie się choć jeden "szczęśliwy ten, który w latach dojrzałych nie podda się znużeniu, podejmie chwilę, zbliży ja do oczu, pojmie jej przemijającą wartość".

Ewa Bajkowska: Chodząc ulicami miasta. Sandomierz 2011

16 sty 2018

Poetycki album Hanny Fogel

        Mam oto przed sobą debiutancki tomik Hanny Fogel, poetki, artystki wszechstronnej, z równą łatwością operującej słowem i obrazem. Obrazem w formie kolaży, słowem poetyckim i słowem żywym na scenie, gdy bierze udział w swoistym misterium "teatru rapsodycznego" jako recytatorka.  Autorka z wielkim zaufaniem zwróciła się do mnie z prośbą o napisanie słowa wstępnego do tomiku, co uczyniłam z przyjemnością oraz obawą, czy próba opisu nie spłaszczy zapętlonego dramatu człowieczego losu, będącego jak się wydaje głównym tematem tych wierszy. Tytułem porządkującego przeglądu należy wspomnieć, że tomik składa się z trzech części: "Moje Betlejem", "Między zdarzeniami",  "Z oddalenia".  Wiersze każdej z nich kierują uwagę czytelnika w stronę określonego kręgu wartości, tematów i życiowych doświadczeń. 
       Czym jest i gdzie się znajduje Betlejem współczesnego człowieka? Żydowskie miasteczko, które stało się świadkiem narodzenia Boga, miejsce sacrum przeniesione w przestrzeń polskiego pejzażu i polskiej historii, zatraca swą materialną, topograficzną konkretność, zyskując w zamian głębokie warstwy sensu czy raczej sensów odczytywanych w kontakcie człowieka z naturą i własnym rodowodem.  Dominujące w tym zbiorze elementy przyrody, jak szum wiatru, rechot żab, dąb i leszczyna, śpiewające ptaki – tworzą wielogłosową pieśń natury. Jak łatwo byłoby zasłuchać się tylko powierzchownie, traktując obrazy i dźwięki jako jeszcze jeden ekologiczny głos sumienia, które „pieczętuje/ prawo drzew/ do korony”. Tymczasem ani dąb nie po to stoi, żeby dawać cień,  ani źródło nie służy tylko do nabrania wody. Istnienie każdego elementu, każdego okruchu opisywanego świata ma głęboki metafizyczny wręcz sens, ustanawiany za każdym razem przez określoną relację, jaką wobec niego zajmuje podmiot i bohater wierszy. (...) W koncepcji Levinasa tak pojmowana relacja między bytem poznającym a Nieskończonością, bytem transcendentnym, jest z założenia relacją etyczną „i spełnia właściwą intencję dążenia do prawdy”. Kiedy Hanna Fogel w utworze otwierającym cykl „Moje Betlejem” deklaruje: „na miliony sposobów/ wyśpiewam ci Ziemio? (…) księgę prawd”, brzmi to jak poetyckie przetworzenie filozoficznej myśli  Levinasa: „Prawda pojawia się tam, gdzie byt oddzielony od innego bytu nie pogrąża się w nim ale do niego mówi. (…) Prawda i mowa to kategorii idei Nieskończoności, czyli metafizyki”.
       Czym więc jest ostatecznie Betlejem Hanny Fogel? Gdzie się znajduje? Może to „obrazy lepszego świata”, a może „progi/ gdzie wskazówki/ mają swój początek”. Betlejem, czyli początek historii Boga w cielesnej i materialnej historii człowieka; Boskie sacrum w ludzkim profanum; metafizyczna Nieskończoność zamknięta w krótkiej chwili czasu; ludzkie życie gdzieś między przeszłością a przyszłością, „głęboko ziemia/ wysoko niebo”. (...)
           W części zatytułowanej „Między zdarzeniami” Hanna Fogel w stopniu jeszcze wyraźniejszym analizuje temat czasu, przemijania, podejmując próby zatrzymania chwil, momentów wyznaczających etapy ludzkiego życia: dzieciństwa, młodości, dojrzewania, dorastania, doświadczania życia. W krótkich chwilach pozornego zatrzymania czasu doznajemy niepokoju własnej tożsamości, zanurzamy się w „zakolach pamięci”, „prześcieradło/ zwija się/ z bólu”. Paradoksy, sentencje, krótkie myśli zamknięte niejednokrotnie w jednym zdaniu, wydobywając z jednej strony wielość doznań i doświadczeń, z drugiej potęgują wrażenie ulotności i przemijania. „W słonej kropelce/ miłość może ulec korozji” pisze Autorka, albo w innym miejscu: „kochając ślepo/ można potknąć się/ o piekło”, co w sumie przywołuje gorzkie prawdy o ludzkiej naturze.
       Idąc za sugestią Michela Foucaulta, otwierając zwłaszcza trzecią część tomiku, „należy podać w wątpliwość owe gotowe syntezy, owe układy przyjmowane zazwyczaj bezkrytycznie, owe związki, których zasadność uznaje się z góry”. Nic tu nie jest oczywiste ani łatwe, „w słonecznym poranku/ wątki etyczne poplątane” Z oddalenia powracają postacie i ich historie, czasami zapomniane i teraz, w poetyckim słowie po Norwidowsku „odpomniane”, jak historie Józefa, Marii, Franka, Stefanii i nawet Kozaka z leśnej mogiły, „bo nie umiera ten/ o którym/ żywa jest pamięć”. Przetrwa w mogile, w krzyżu, w kamieniu, a nawet w dźwięku echa, w śladzie znaku – tak niewiele trzeba „i bezradna jest niepamięć”. (...)
       Jeśli rację ma Heidegger, że najwięcej o „byciu” można się dowiedzieć z poezji, to twórczość Hanny Fogel jest tego najlepszym przykładem. Ze słów utkanych jak gobelin oddechów wyłaniają się niezmienne wątpliwości: czy pustką jest człowiek bez uczuć? Czy można przeskoczyć granice wytrzymałości? Jak załatać żywe ciało rozdarte wierszem? Czy człowiek skazany na świat/życie/cierpienie doczeka się ułaskawienia? Lektura tych wierszy nie daje łatwych odpowiedzi. Przeciwnie, czytelnik co rusz zachłystuje się niemożliwym do wykrzyczenia buntem, niezgodą na piekło, o które „kochając ślepo/ łatwo się potknąć”. Bywa, że „nieznany wiatr” tarmosi nami i zmusza do przywdziewania masek, dlatego jeśli w zbiorze tym odkryć byśmy chcieli, kim jest bohaterka wierszy Hanny Fogel; kim jest ta, która ze „słów wyplutych jak widma na pustyni ulepić chce z pyłu zupełnie nowe”,  pogodzić musimy się z jej własnym autoportretem:

ja to nie ja
nie ja to na pewno ja
z kim rozmawiam
kiedy mówię do siebie
sprzeczności pełna
                         (Fizyczna całość)

Na osobną uwagę zasługują kolaże dopełniające przestrzeń między wierszami. Jest ich prawie tyle samo, co wierszy i stanowią niejako równoległą do warstwy słownej opowieść o człowieku w świecie współczesnym. Przyciągają uwagę bogata kolorystyką, nieoczekiwanymi skojarzeniami i wielowarstwowymi znaczeniami. Jestem pewna, że każdy może w nich znaleźć pytania o swoją kondycję czy marzenia a także swoje wątpliwości. Jest w nich też pewna doza humoru widoczna w portretowaniu ludzkich ułomności, a może to tylko lekkie przymrużenie oka, abyśmy nie traktowali siebie tak całkiem śmiertelnie poważnie. 


Obfitość


Spięci


Wplątani


Żeńskie osobliwości

Hanna Dorota Fogel: Wysoko niebo, głęboko ziemia. Wydawnictwo EKO-DOM. Grajewo 2017.

Książka dostępna w internecie: