czwartek, 19 listopada 2015

...and back again.



Woah.
 Tego właśnie w tej całej Danii szukałem. Miejsca, które mnie totalnie, aż do samego rdzenia i głębi duszy zachwyci. Tak bardzo i tak po prostu – spróbuję to opisać, ale nie wiem, czy uda mi się dobrze przekazać, co czułem w tej chwili.

 
Widziałem krainę zamgloną i tajemniczą. Niesamowite, ciągnące się po ginący w mroku horyzont wybrzeże poorane nieregularnymi wzniesieniami. Porośnięta niską roślinnością, surowa połać opustoszałego kraju pod czerwoną, poszarpaną tarczą starego słońca. Było to jak patrzeć z wysoka na Mordor jakąś epokę geologiczną po Sauronie. Linia morskiego brzegu wdzierała się w ląd półksiężycowatą zatoką obwiedzioną szerokim pasem jasnej plaży. Pojawiały się na niej białe łuki spienionej wody, zgodnie z powolnym rytmem fal. Przede mną, w dole, było Morze Północne. Wielkie i ciemne, w jakiś sposób wywołujące niezdefiniowany, „tolkienowski” niepokój i tęsknotę. Panowała tam cisza. Żadnych głosów ludzi, zwierząt, czegokolwiek prócz fal - i właśnie ten delikatny, regularny szum idealnie dopełniał charakter tego miejsca. Nie było tu czasu ani rzeczywistości, tylko czysta forma zmierzchu nad brzegiem morza, która mogła by się wydarzyć kiedykolwiek i gdziekolwiek, w każdej rzeczywistości i uniwersum. 


Wdech, wydech.

Bulbjerg to niemal 50-metrowa wapienna skała wznosząca się bezpośrednio nad brzegiem Morza Północnego. Tysiące lat temu była wyspą, ale materiał nanoszony przez prądy „dobudował” wystarczający obszar stałego lądu by wchłonąć masyw. Jakieś sto metrów od brzegu wznosiła się niegdyś całkiem spora skalna kolumna – Skarreklit. Od wieków, wśród zamieszkujących te ziemie Skandynawów krążyła legenda, że upadek naturalnego obelisku oznaczać będzie koniec świata – analogicznie do świętokrzyskiej legendy o kamiennym pielgrzymie zmierzającym na szczyt góry Św. Anny.  Iglica runęła podczas sztormu w ’78, pomimo wyraźnego braku Ragnaroku. Pozostała po niej widoczna do dziś podstawa, a my straciliśmy kolejny wskaźnik apokalipsy.


Resztki Skarreklitu (te w morzu)
 

Porzekadłach o bunkrach już nie będę powtarzał – były. Niemcy zainstalowali tam podczas Drugiej Światowej stanowisko obserwacyjne i stację radarową, pozwalające rejestrować wszelki ruch morski na Skagerraku. Do dziś pozostały tam żelbetowe kloce, jednak muszę przyznać, że całkiem zgrabnie wkomponowane w kształt skały. Przedsiębiorczy Duńczycy zrobili w nich małe muzeum. Inną ciekawostką jest rezydująca tam, jedyna w Danii, skalna kolonia jakiś mewowatych ptaszorów.
Kiedy już nazachwycałem się [powiedzmy] widokami z góry, sturlałem się wąską ścieżką na plażę, by popodziwiać Bulbjerg od dołu. Z tej perspektywy robił naprawdę mocarne wrażenie, te skały nachylające się nad głową iście przytłaczały. Przy niskim stanie wody można obejść cały masyw od dołu, jednak trafiłem na przypływ i niezbyt niską falę. Po chwili analizowania spektakularnego planu polegającego na przebiegnięciu po kamieniach z milisekundową synchronizacją z falami, z bólem serca odpuściłem sobie tę atrakcję i zawróciłem. Za to wspinając się z powrotem na wzniesienie przeżyłem najbardziej „górskie” doświadczenie w tym kraju. Na szczycie przysiadłem na bunkrze, posiliłem się nieco i ruszyłem w poszukiwaniu noclegu.



Ludzie.
Pewnym haczykiem w odwiedzeniu Bulbjergu był fakt, że najbliższy shelter do spania znajdował się jakieś 20 kilometrów dalej. Właśnie zapadał zmrok. Cóż to jednak za przeszkoda dla weterana tysiąca nocnych marszy i Tropicieli! Trasa wiodła wzdłuż brzegu, przynajmniej trudno się było zgubić. Ścieżka wiła się przez zakrzaczony obszar pomiędzy plażą a… resztą lądu, nad głową pojawiały się pierwsze gwiazdy, wokół totalna cisza i spokój. No, czasem najwyżej jakiś spłoszony saroniec. Po jakiejś godzinie zacząłem dostrzegać przed sobą narastającą łunę – mimo nadziei na znalezienie tajnego kosmodromu bądź bazy atomowych okrętów podwodnych trafiłem do Thorup. Rakiet nie było, ale stała tam baza rybacka i cała flotylla kutrów wyciągnięta na brzeg przez zarypiście wielki spychacz – klimat niezły, szkoda tylko że po wykonaniu dwóch zdjęć zgasili mi oświetlenie terenu. Po minięciu osady nie mogłem jakoś znaleźć szlaku, a gdy poszukiwania sprowadziły mnie na asfaltową drogę prowadzącą prosto do celu, darowałem sobie nurzanie się w dzikości na siłę. W międzyczasie natknąłem się na krowy – ich nieruchome, świecące w ciemnościach oczy robiły naprawdę mocne wrażenie - Halołin pełną gębą. Szosa była bardzo elegancka i zupełnie nieużywana [w tym momencie], a idąc przy morzu musiałbym w ciemnościach dobrze rozpoznać punkt, w którym opuszczałbym szlak w celu dotarcia na miejsce… tak sobie tłumaczyłem wybranie łatwiejszej opcji. Długo nie wytrzymałem i przy kolejnej drodze ze strzałką „strand” skręciłem z powrotem na plażę. Właściwej ścieżki oczywiście nie znalazłem, więc w ramach rekompensaty spędziłem chwilę na brzegu. Rzadko bywam nad morzem, a nocą prawie w ogóle, więc było to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Patrzysz nad głowę – gwiazdy, pod nogi – piasek, przed siebie - nie widzisz nic. Nie ma żadnej granicy między wodą a niebem, po prostu nieprzenikniona ciemność, z której wypływają fale. Stałem przed morzem, które tak właściwie było jedynie dźwiękiem. Nie wiem, czy to dlatego, że nadal działałem w trybie „300% romantyzmu”, ale naprawdę to przeżywałem. Czułem, tak jakby bardziej.


Po powrocie na asfalt pozostał mi już tylko dłuuugi i dość monotonny marsz do celu. Po drodze w końcu połączyłem się ze światem Dzikiej, a potem zobaczyłem jakiś jasny błysk światła na wschodzie [a nawet dwa] – później okazało się, że tego wieczoru nad Polską przeleciał meteor. Być może poblask tego zdarzenia ujrzały me oczy. Po kilku godzinach od wyruszenia z Bulbjergu, dotarłem do celu – ukrytej w lesie wiaty [tak, też porośniętej trawą]. Tym razem miałem to miejsce tylko dla siebie, a w ramach luksusów znalazłem kulturalny wychodek. Dłuższa chwila zeszła mi na zebraniu drwa, rozpaleniu ognia i ogarnięciu strawy, ale kiedy w końcu przysiadłem przed ognichem z michą ciepłego ryżu z konserwą… Poczułem się dobrze. Bardzo dobrze. Po prostu we właściwym miejscu, nagrodzony po całodziennej podróży luksusem ogrzania się i najedzenia. Popijając herbatę z niemiłosiernie już okopconego kubka popatrywałem na gwiazdy, przegryzając ten widok sucharem. Eeech, taki łikęd, to ja rozumiem. Pozostało mi już tylko zakopać się w śpiworze i spać tak, jak śpi się tylko na świeżym powietrzu.


6.00. Niedziela, budzę się w lesie. Mrok ledwie się rozjaśnia, mgła ściele się po ziemi, ziąb… ha, przynajmniej w końcu ubrałem się wystarczająco grubo, by nie zmarznąć w nocy. Korzystając z tego przyjemnego faktu powałkoniłem się jeszcze z pół godziny. Leżąc tak uświadomiłem sobie, że odległy szum to nie są samochody – to morze! Damn, nieźle musiało się wzburzyć, skoro niosło się na 5 kilometrów od brzegu. Poza tym, jakieś stwory zaczęły mi się drzeć po lesie, pewnikiem jelenie swoje rykowiska odprawiały. Wkrótce odpowiedziały im huki wystrzałów. Wesoły poranek, nie ma co. 



Udało mi się jakoś wygrzebać z posłania i zreanimować ognisko. Dzień się zaczął - Siostro, dzięki Ci za owsiankę instant! Pojadłszy, popakowawszy i poogarniawszy teren ruszyłem w drogę powrotną. Odgłosy godów i łowów towarzyszyły mi dopóki nie opuściłem lasu, mgła jednak nie odpuszczała. Doczłapałem się do Fjerritslev, przegryzłem drugie śniadanie made in Netto i gdy na liczniku było coś koło 5 kilometrów, znalazłem odpowiedni punkt startowy. Ruch całkiem spory jak na niedzielę rano, dobrze… Po chwili stanęła przy mnie jakiś dobra kobieta, której musiałem grzecznie podziękować z racji odmiennych destynacji [podczas tej wyprawy wzgardziłem ofertą czterech kierowców, co się ze mną dzieje?]. Ten wypadek nie zaburzył jednak typowego rytmu podróży i właściwą okazję złapałem jakieś pół godziny później. Z wiozącą mnie panią nawiązałem standardową konwersację, kim to jestem i co tu robię. Mój kierowca był właśnie w drodze po swą córkę, która zabalowała na jakiejś halołinowej hulance i troszku się pochorowała. Wyraziłem ubolewanie nad kondycją współczesnej młodzieży i zrozumienie dla bólów rodzicowania takim powsinogom – choć córcia tak właściwie załatwiła mi tę podwózkę. Wkrótce zeszło na kwestie narodowe i wyjaśniałem, że dziś właśnie mamy u siebie takie Święto Zmarłych. Pierwsza próba translacji nie wypadła zbyt dobrze [„day of the dead”], ale w końcu udało mi się jako tako opisać niepraktykowany tu All Saints’ Day. Mgła początkowo ścieląca się nieśmiało jako mistyczny tuman, wkrótce przerodziła się w totalne mleko – budowało to swoisty klimat, podobało mi się. Wyraziłem na głos swój zachwyt i dowiedziałem się, że przewalające się wokół kłęby to nic innego jak opary wydobywające się z kotła. Jest to mianowicie efekt pichcenia obiadu przez żonę jakiegoś leśnego ducha czy króla, a zwie się to zjawisko "Mosekonen brygger". Poczułem takie +10 do skandynawskości. Wysiadłem przed rondem, na którym mój transport pojechał na Viborg, a sam stanąłem dalej, przy drodze na Hobro. 




Nie jechało tam prawie nic, jak babcię kocham. Cały ruch szedł w osi Viborg – Aalborg, czyli zupełnie mnie omijając. Z nudów zacząłem gadać z owcami pasącymi się po drugiej stronie drogi. Posterczałem sobie dobrą godzinę, aż w końcu zabrała mnie pewna starowinka. Angielskim może nie operowała zbyt płynnie, ale jakoś się dogadywaliśmy. Z radia przez krótką chwilę płynęło coś, co mogło być protestancką mszą po duńsku. Cholera, ta kobieta przypominała mi moją babcię… cóż, w końcu było dziś Wszystkich Świętych. Kiedy dojechaliśmy do autostrady przed Hobro i już wyskakiwałem z Corsy, zostałem powstrzymany – z pomocą klasycznej, papierowej mapy [w mało którym samochodzie dzisiaj widuje się takie zabytki] udało się ustalić, że nasze trasy podążają razem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Zadowolony z takiego obrotu sytuacji zauważyłem okazję do dobrego uczynku i nastawiłem babci zegarek w konsoli centralnej – poczułem aż ciepło na swoim hipotetycznym serduszku, kiedy moralnie „opłaciłem” swoją podróż. Przyznam, że nie była to spokojna jazda – wyprzedzaliśmy na tym hajłeju co popadnie, a redukcja na czwórkę przy 120 km/h nie była niczym niezwykłym. 160 nie przekraczaliśmy chyba tylko dlatego, że poczciwy samochód nie był w stanie tyle wyciągnąć. Był to cichy i dość specyficzny stop. 

Kolejną okazję dorwałem praktycznie od razu po wyciągnięciu kciuka i podskoczyłem z gościem wyglądającym nieco politechnicznie do węzła Aarhus N. Stałem tam już trzeci raz od początku swoich włóczęg po Ziemiach Wikingów, ale nie potrafię wyjaśnić, co się tam wtedy działo. Wyjaśnię najpierw, że Duńczycy odnoszą się do autostopowiczy [na ile mogę oceniać na podstawie swojego przykładu] z pewną „sympatią”-  czasem machają, pokazują niemożność zabrania, wystawiają kciuki, zdarzy im się trąbnąć – niekiedy szyderczo, zazwyczaj dość przyjaźnie. Jednak parada gestów wykonywanych w moją stronę podczas tego postoju była wręcz przytłaczająca. Prawie z każdego pojazdu mnie pozdrawiano, błyskały światła i dźwięczały klaksony – czyżbym został już obwołany lokalnym bohaterem lub atrakcją turystyczną? Byłem tym żywo zaintrygowany, jednak kierowca, który mnie przechwycił, nie wyjaśnił mi tego fenomenu. Chłopak był bardzo w porządku, nazywał się Lars i gęba mu się nie zamykała. Towarzyszył nam Kapitan Pimse – buldog angielski prawie czystej krwi i, jak to określił Lars, „divorsed dog”, czyli zwierz po rozpadzie związku swoich opiekunów. Takie to traumy jechały na tylnym siedzeniu. Kiedy opowiadałem kierowcy o swoich podróżach zainteresował się opowieściami o bunkrach, bo również lubił te klimaty. Słyszał nawet o Złotym Pociągu. Od razu sprzedałem temat MRU, nawet mu zapisałem nazwę na karteczce. W zamian podzielił się on ze mną anegdotą ze swojej roboty w wydawnictwie – pewnego razu robili jakiś album o lotnictwie drugowojennym i przez przypadek wysłali zamówienie pełne Meserschmittów i Stukasów do jakiegoś niemieckiego klienta, hueh. Naprawdę dobrze się z gościem gadało, aż szkoda że mieliśmy na to tylko 50 kilometrów. W końcu pożegnałem się, wysiadłem na zjeździe na Horsens i ostatnie kilometry zwyczajowo pokonałem pieszo. 

Kapitan Pimse
Ale to nie był koniec atrakcji na ten łikęd. Zjadłem obiad, umyłem się i poszedłem na zorganizowaną znienacka na uniwerku mszę [mamy tu takiego ekumenicznego opiekuna duchowego, która wysyła na studenckie maile info o medytacjach, spotkaniach grup wsparcia dla kobiet, gejów, no i raz było coś o nabożeństwie]. Gdyby nie kilku Słowaków, byliby tam praktycznie sami Polacy – w sumie celebracja tego Dnia to dość lokalne zjawisko w centralnej Europie. Msza była po angielsku i brzmiało to naprawdę ciekawie, zwłaszcza w porównaniu do potocznego uczelnianego języka. Potem trafiłem z księdzem [też nasz, Krzysztof] i trzema dziewczynami na dachu uczelni, by później wylądować w tym gronie w mieszkaniu jednej z niewiast [też nasza, Asia] na kolacji. Jako zamknięcie tych dwóch niesamowitych dni– całkiem spoko.
Nadchodzący listopad najpewniej w całości zostanie złożony na ołtarzu edukacji i walki z dedlajnami - tym lepiej się czułem, że ostatni wolny łikęd przeżyłem naprawdę zacnie.





Ech, już chcę z powrotem na szlak.
Wszystkie zdjęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz