Woah.
Tego właśnie w tej całej Danii szukałem. Miejsca, które mnie
totalnie, aż do samego rdzenia i głębi duszy zachwyci. Tak bardzo i tak po
prostu – spróbuję to opisać, ale nie wiem, czy uda mi się dobrze przekazać, co
czułem w tej chwili.
Widziałem krainę zamgloną i tajemniczą. Niesamowite, ciągnące się po ginący w mroku horyzont wybrzeże poorane nieregularnymi wzniesieniami. Porośnięta niską roślinnością, surowa połać opustoszałego kraju pod czerwoną, poszarpaną tarczą starego słońca. Było to jak patrzeć z wysoka na Mordor jakąś epokę geologiczną po Sauronie. Linia morskiego brzegu wdzierała się w ląd półksiężycowatą zatoką obwiedzioną szerokim pasem jasnej plaży. Pojawiały się na niej białe łuki spienionej wody, zgodnie z powolnym rytmem fal. Przede mną, w dole, było Morze Północne. Wielkie i ciemne, w jakiś sposób wywołujące niezdefiniowany, „tolkienowski” niepokój i tęsknotę. Panowała tam cisza. Żadnych głosów ludzi, zwierząt, czegokolwiek prócz fal - i właśnie ten delikatny, regularny szum idealnie dopełniał charakter tego miejsca. Nie było tu czasu ani rzeczywistości, tylko czysta forma zmierzchu nad brzegiem morza, która mogła by się wydarzyć kiedykolwiek i gdziekolwiek, w każdej rzeczywistości i uniwersum.
Wdech, wydech.
Bulbjerg to niemal 50-metrowa wapienna skała wznosząca się
bezpośrednio nad brzegiem Morza Północnego. Tysiące lat temu była wyspą, ale
materiał nanoszony przez prądy „dobudował” wystarczający obszar stałego lądu by
wchłonąć masyw. Jakieś sto metrów od brzegu wznosiła się niegdyś całkiem spora
skalna kolumna – Skarreklit. Od wieków, wśród zamieszkujących te ziemie
Skandynawów krążyła legenda, że upadek naturalnego obelisku oznaczać będzie
koniec świata – analogicznie do świętokrzyskiej legendy o kamiennym pielgrzymie
zmierzającym na szczyt góry Św. Anny.
Iglica runęła podczas sztormu w ’78, pomimo wyraźnego braku Ragnaroku.
Pozostała po niej widoczna do dziś podstawa, a my straciliśmy kolejny wskaźnik
apokalipsy.
Resztki Skarreklitu (te w morzu) |
Porzekadłach o bunkrach już nie będę powtarzał – były. Niemcy zainstalowali tam
podczas Drugiej Światowej stanowisko obserwacyjne i stację radarową,
pozwalające rejestrować wszelki ruch morski na Skagerraku. Do dziś pozostały
tam żelbetowe kloce, jednak muszę przyznać, że całkiem zgrabnie wkomponowane w
kształt skały. Przedsiębiorczy Duńczycy zrobili w nich małe muzeum. Inną
ciekawostką jest rezydująca tam, jedyna w Danii, skalna kolonia jakiś mewowatych
ptaszorów.
Kiedy już nazachwycałem się [powiedzmy] widokami z góry,
sturlałem się wąską ścieżką na plażę, by popodziwiać Bulbjerg od dołu. Z tej
perspektywy robił naprawdę mocarne wrażenie, te skały nachylające się nad głową
iście przytłaczały. Przy niskim stanie wody można obejść cały masyw od dołu,
jednak trafiłem na przypływ i niezbyt niską falę. Po chwili analizowania
spektakularnego planu polegającego na przebiegnięciu po kamieniach z
milisekundową synchronizacją z falami, z bólem serca odpuściłem sobie tę
atrakcję i zawróciłem. Za to wspinając się z powrotem na wzniesienie przeżyłem
najbardziej „górskie” doświadczenie w tym kraju. Na szczycie przysiadłem na
bunkrze, posiliłem się nieco i ruszyłem w poszukiwaniu noclegu.
Ludzie. |
Pewnym haczykiem w odwiedzeniu Bulbjergu był fakt, że
najbliższy shelter do spania znajdował się jakieś 20 kilometrów dalej. Właśnie
zapadał zmrok. Cóż to jednak za przeszkoda dla weterana tysiąca nocnych marszy
i Tropicieli! Trasa wiodła wzdłuż brzegu, przynajmniej trudno się było zgubić.
Ścieżka wiła się przez zakrzaczony obszar pomiędzy plażą a… resztą lądu, nad
głową pojawiały się pierwsze gwiazdy, wokół totalna cisza i spokój. No, czasem
najwyżej jakiś spłoszony saroniec. Po jakiejś godzinie zacząłem dostrzegać
przed sobą narastającą łunę – mimo nadziei na znalezienie tajnego kosmodromu
bądź bazy atomowych okrętów podwodnych trafiłem do Thorup. Rakiet nie było, ale
stała tam baza rybacka i cała flotylla kutrów wyciągnięta na brzeg przez
zarypiście wielki spychacz – klimat niezły, szkoda tylko że po wykonaniu dwóch
zdjęć zgasili mi oświetlenie terenu. Po minięciu osady nie mogłem jakoś znaleźć
szlaku, a gdy poszukiwania sprowadziły mnie na asfaltową drogę prowadzącą
prosto do celu, darowałem sobie nurzanie się w dzikości na siłę. W międzyczasie
natknąłem się na krowy – ich nieruchome, świecące w ciemnościach oczy robiły
naprawdę mocne wrażenie - Halołin pełną gębą. Szosa była bardzo elegancka i
zupełnie nieużywana [w tym momencie], a idąc przy morzu musiałbym w
ciemnościach dobrze rozpoznać punkt, w którym opuszczałbym szlak w celu
dotarcia na miejsce… tak sobie tłumaczyłem wybranie łatwiejszej opcji. Długo
nie wytrzymałem i przy kolejnej drodze ze strzałką „strand” skręciłem z
powrotem na plażę. Właściwej ścieżki oczywiście nie znalazłem, więc w ramach
rekompensaty spędziłem chwilę na brzegu. Rzadko bywam nad morzem, a nocą prawie
w ogóle, więc było to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Patrzysz nad głowę –
gwiazdy, pod nogi – piasek, przed siebie - nie widzisz nic. Nie ma żadnej
granicy między wodą a niebem, po prostu nieprzenikniona ciemność, z której
wypływają fale. Stałem przed morzem, które tak właściwie było jedynie dźwiękiem.
Nie wiem, czy to dlatego, że nadal działałem w trybie „300% romantyzmu”, ale
naprawdę to przeżywałem. Czułem, tak jakby bardziej.
Po powrocie na asfalt pozostał mi już tylko dłuuugi i dość
monotonny marsz do celu. Po drodze w końcu połączyłem się ze światem Dzikiej, a
potem zobaczyłem jakiś jasny błysk światła na wschodzie [a nawet dwa] – później
okazało się, że tego wieczoru nad Polską przeleciał meteor. Być może poblask
tego zdarzenia ujrzały me oczy. Po kilku godzinach od wyruszenia z Bulbjergu,
dotarłem do celu – ukrytej w lesie wiaty [tak, też porośniętej trawą]. Tym
razem miałem to miejsce tylko dla siebie, a w ramach luksusów znalazłem kulturalny
wychodek. Dłuższa chwila zeszła mi na zebraniu drwa, rozpaleniu ognia i
ogarnięciu strawy, ale kiedy w końcu przysiadłem przed ognichem z michą
ciepłego ryżu z konserwą… Poczułem się dobrze. Bardzo dobrze. Po prostu we
właściwym miejscu, nagrodzony po całodziennej podróży luksusem ogrzania się i
najedzenia. Popijając herbatę z niemiłosiernie już okopconego kubka
popatrywałem na gwiazdy, przegryzając ten widok sucharem. Eeech, taki łikęd, to
ja rozumiem. Pozostało mi już tylko zakopać się w śpiworze i spać tak, jak śpi
się tylko na świeżym powietrzu.
6.00. Niedziela, budzę się w lesie. Mrok ledwie się
rozjaśnia, mgła ściele się po ziemi, ziąb… ha, przynajmniej w końcu ubrałem się
wystarczająco grubo, by nie zmarznąć w nocy. Korzystając z tego przyjemnego
faktu powałkoniłem się jeszcze z pół godziny. Leżąc tak uświadomiłem sobie, że
odległy szum to nie są samochody – to morze! Damn, nieźle musiało się wzburzyć,
skoro niosło się na 5 kilometrów od brzegu. Poza tym, jakieś stwory zaczęły mi
się drzeć po lesie, pewnikiem jelenie swoje rykowiska odprawiały. Wkrótce
odpowiedziały im huki wystrzałów. Wesoły poranek, nie ma co.
Udało mi się jakoś wygrzebać z posłania i zreanimować ognisko. Dzień się zaczął - Siostro, dzięki Ci za owsiankę instant! Pojadłszy, popakowawszy i poogarniawszy teren ruszyłem w drogę powrotną. Odgłosy godów i łowów towarzyszyły mi dopóki nie opuściłem lasu, mgła jednak nie odpuszczała. Doczłapałem się do Fjerritslev, przegryzłem drugie śniadanie made in Netto i gdy na liczniku było coś koło 5 kilometrów, znalazłem odpowiedni punkt startowy. Ruch całkiem spory jak na niedzielę rano, dobrze… Po chwili stanęła przy mnie jakiś dobra kobieta, której musiałem grzecznie podziękować z racji odmiennych destynacji [podczas tej wyprawy wzgardziłem ofertą czterech kierowców, co się ze mną dzieje?]. Ten wypadek nie zaburzył jednak typowego rytmu podróży i właściwą okazję złapałem jakieś pół godziny później. Z wiozącą mnie panią nawiązałem standardową konwersację, kim to jestem i co tu robię. Mój kierowca był właśnie w drodze po swą córkę, która zabalowała na jakiejś halołinowej hulance i troszku się pochorowała. Wyraziłem ubolewanie nad kondycją współczesnej młodzieży i zrozumienie dla bólów rodzicowania takim powsinogom – choć córcia tak właściwie załatwiła mi tę podwózkę. Wkrótce zeszło na kwestie narodowe i wyjaśniałem, że dziś właśnie mamy u siebie takie Święto Zmarłych. Pierwsza próba translacji nie wypadła zbyt dobrze [„day of the dead”], ale w końcu udało mi się jako tako opisać niepraktykowany tu All Saints’ Day. Mgła początkowo ścieląca się nieśmiało jako mistyczny tuman, wkrótce przerodziła się w totalne mleko – budowało to swoisty klimat, podobało mi się. Wyraziłem na głos swój zachwyt i dowiedziałem się, że przewalające się wokół kłęby to nic innego jak opary wydobywające się z kotła. Jest to mianowicie efekt pichcenia obiadu przez żonę jakiegoś leśnego ducha czy króla, a zwie się to zjawisko "Mosekonen brygger". Poczułem takie +10 do skandynawskości. Wysiadłem przed rondem, na którym mój transport pojechał na Viborg, a sam stanąłem dalej, przy drodze na Hobro.
Nie jechało tam prawie nic, jak babcię kocham. Cały ruch
szedł w osi Viborg – Aalborg, czyli zupełnie mnie omijając. Z nudów zacząłem
gadać z owcami pasącymi się po drugiej stronie drogi. Posterczałem sobie dobrą
godzinę, aż w końcu zabrała mnie pewna starowinka. Angielskim może nie operowała
zbyt płynnie, ale jakoś się dogadywaliśmy. Z radia przez krótką chwilę płynęło
coś, co mogło być protestancką mszą po duńsku. Cholera, ta kobieta przypominała
mi moją babcię… cóż, w końcu było dziś Wszystkich Świętych. Kiedy dojechaliśmy
do autostrady przed Hobro i już wyskakiwałem z Corsy, zostałem powstrzymany – z
pomocą klasycznej, papierowej mapy [w mało którym samochodzie dzisiaj widuje
się takie zabytki] udało się ustalić, że nasze trasy podążają razem jeszcze
kilkadziesiąt kilometrów. Zadowolony z takiego obrotu sytuacji zauważyłem
okazję do dobrego uczynku i nastawiłem babci zegarek w konsoli centralnej –
poczułem aż ciepło na swoim hipotetycznym serduszku, kiedy moralnie „opłaciłem”
swoją podróż. Przyznam, że nie była to spokojna jazda – wyprzedzaliśmy na tym
hajłeju co popadnie, a redukcja na czwórkę przy 120 km/h nie była niczym
niezwykłym. 160 nie przekraczaliśmy chyba tylko dlatego, że poczciwy samochód
nie był w stanie tyle wyciągnąć. Był to cichy i dość specyficzny stop.
Kolejną okazję dorwałem praktycznie od razu po wyciągnięciu
kciuka i podskoczyłem z gościem wyglądającym nieco politechnicznie do węzła Aarhus
N. Stałem tam już trzeci raz od początku swoich włóczęg po Ziemiach Wikingów,
ale nie potrafię wyjaśnić, co się tam wtedy działo. Wyjaśnię najpierw, że
Duńczycy odnoszą się do autostopowiczy [na ile mogę oceniać na podstawie
swojego przykładu] z pewną „sympatią”-
czasem machają, pokazują niemożność zabrania, wystawiają kciuki, zdarzy
im się trąbnąć – niekiedy szyderczo, zazwyczaj dość przyjaźnie. Jednak parada
gestów wykonywanych w moją stronę podczas tego postoju była wręcz
przytłaczająca. Prawie z każdego pojazdu mnie pozdrawiano, błyskały światła i
dźwięczały klaksony – czyżbym został już obwołany lokalnym bohaterem lub
atrakcją turystyczną? Byłem tym żywo zaintrygowany, jednak kierowca, który mnie
przechwycił, nie wyjaśnił mi tego fenomenu. Chłopak był bardzo w porządku,
nazywał się Lars i gęba mu się nie zamykała. Towarzyszył nam Kapitan Pimse –
buldog angielski prawie czystej krwi i, jak to określił Lars, „divorsed dog”,
czyli zwierz po rozpadzie związku swoich opiekunów. Takie to traumy jechały na
tylnym siedzeniu. Kiedy opowiadałem kierowcy o swoich podróżach zainteresował
się opowieściami o bunkrach, bo również lubił te klimaty. Słyszał nawet o
Złotym Pociągu. Od razu sprzedałem temat MRU, nawet mu zapisałem nazwę na
karteczce. W zamian podzielił się on ze mną anegdotą ze swojej roboty w
wydawnictwie – pewnego razu robili jakiś album o lotnictwie drugowojennym i
przez przypadek wysłali zamówienie pełne Meserschmittów i Stukasów do jakiegoś
niemieckiego klienta, hueh. Naprawdę dobrze się z gościem gadało, aż szkoda że
mieliśmy na to tylko 50 kilometrów. W końcu pożegnałem się, wysiadłem na
zjeździe na Horsens i ostatnie kilometry zwyczajowo pokonałem pieszo.
Kapitan Pimse |
Ale to nie był koniec atrakcji na ten łikęd. Zjadłem obiad,
umyłem się i poszedłem na zorganizowaną znienacka na uniwerku mszę [mamy tu
takiego ekumenicznego opiekuna duchowego, która wysyła na studenckie maile info
o medytacjach, spotkaniach grup wsparcia dla kobiet, gejów, no i raz było coś o
nabożeństwie]. Gdyby nie kilku Słowaków, byliby tam praktycznie sami Polacy – w
sumie celebracja tego Dnia to dość lokalne zjawisko w centralnej Europie. Msza
była po angielsku i brzmiało to naprawdę ciekawie, zwłaszcza w porównaniu do
potocznego uczelnianego języka. Potem trafiłem z księdzem [też nasz,
Krzysztof] i trzema dziewczynami na dachu uczelni, by później wylądować w tym
gronie w mieszkaniu jednej z niewiast [też nasza, Asia] na kolacji. Jako
zamknięcie tych dwóch niesamowitych dni– całkiem spoko.
Nadchodzący listopad najpewniej w całości zostanie złożony na ołtarzu edukacji i walki z dedlajnami - tym lepiej się czułem, że ostatni wolny łikęd przeżyłem naprawdę zacnie.
Nadchodzący listopad najpewniej w całości zostanie złożony na ołtarzu edukacji i walki z dedlajnami - tym lepiej się czułem, że ostatni wolny łikęd przeżyłem naprawdę zacnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz