czwartek, 26 października 2023

Dzień Trzeci

Godzina 00:53

W środku nocy obudziły mnie odgłosy wydobywające się z paszczy Harleya. Latał chop gdzieś po okolicy zupełnie samopas i oszczekiwał wytrwale niedźwiedzie, żubry czy cokolwiek tam się kręci wokół Bacówki po zmroku. Ujadanie niosło się jakby od strony zalesionego zbocza  - kurdę, a co jeśli się zgubi albo coś go zeżre? Niby żyje pod Rawkami sto razy dłużej niż ja - ale jako że zacząłem tu pracować, poczułem się odpowiedzialny za wyposażenie i inwentarz schroniska. Zmotywowany poczuciem misji i świeżacką nadgorliwością wygramoliłem się ze swojego barłogu i ruszyłem z odsieczą dla biednego psa w potrzebie (plot twist: wcale nie był w potrzebie)*. Wyszedłem na zewnątrz w ciemność i chłód, wywołując Harleya aby wrócił do ciepłego i bezpiecznego schronienia. Ten nie był zbyt chętny do bycia ratowanym i zdecydowanie nie rozumiał, czego od niego chcę, kiedy on broni naszych rubieży przed dzikimi bestiami. W końcu jednak jakoś przekonałem go do powrotu na taras i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wróciłem do środka. Mimochodem zawadziłem o kuchnię, gdzie znalazłem jakąś zapomnianą michę pierogów, której nie wyjedli goście schroniska. Jako że heroiczne czyny wzbudzają apetyty, rozprawiłem się z nimi bez skrupułów (z pierogami znaczy, nie gośćmi), dopisałem w notesie wspomnienia z minionego dnia i udałem się na zasłużony spoczynek...

Godzina 08:12

Budzi mnie trzask otwieranej klapy w podłodze i gromki okrzyk Mewy "Radek!".
"Co?" nieprzytomnie odkrzykuję.
"Zaspałeś!"
Przytomnieję błyskawicznie. Fak fak faaak! Budzik na 7:30, ale przez nocne eskapady (i wrodzoną niechęć do wstawania) olałem go i zaspałem. Już trzeciego dnia swojego okresu próbnego... Ubieram się ekspresowo i bez mycia pojawiam się w kuchni kwadrans po rozpoczęciu zmiany. Śmieszki Mateusza odnośnie mojego zaspania będą mi towarzyszyć przez resztę dnia, ale przynajmniej nie wyrzucili mnie z pracy.
Dzień zapowiada się deszczowo, więc i ruch turystyczny nie naprzykrza się nam zbytnio. Poranek mija spokojnie. Przyuczam się sztuki robienia grzańców, których popularność wśród gości rośnie odwrotnie proporcjonalnie do warunków atmosferycznych - im zimniejsza i "gorsza"** pogoda, tym chętniej piją ciepłe napoje alkoholowe. Procedura nie jest skomplikowana, ale dosyć satysfakcjonująca - warzenie trunków z mnogością rozgrzewających dodatków ma swój urok, kiedy czarujesz nad garem buchającym upajającymi oparami.
Poza tym biegam z zaopatrzeniem góra-dół do Spożywczaka, Hydro, Blaszaka i inszych (równie wdzięcznie nazwanych) pomieszczeń znajdujących się w podziemiach Bacówki. Nauczenie się wszystkich tych nazw wymaga nieco czasu, który w większości spędza się wchodząc do niewłaściwych miejsc i nie znajdując poszukiwanych rzeczy. Dodatkowego kolorytu dodaje fakt, że tabliczki na drzwiach niekoniecznie odpowiadają używanym nazwom...***

Grzanek - rezydent Kotłowni i okolicznych pomieszczeń technicznych - w trakcie grzania się na buforze.

W rzeczonych podziemiach mieszczą się zapasy, które po przetworzeniu w kuchni trafiają w wiecznie nienasycone paszcze turystów - z tej racji ruch na schodach ze zgrzewkami napojów, paczkami mąk i cukrów, czy skrzynkami warzyw praktycznie nie ustaje.
Po paru dniach intensywnego mycia garów i łazienek, skóra na moich dłoniach zaczyna przypominać powierzchnię radzieckiego poligonu atomowego w Kazachstanie, wobec czego intensywnie zaczynam odczuwać potrzebę zaaplikowania jakiegoś kojącego remedium. Ku swej uciesze znajduję na półce w kuchni tubkę kremu do rąk - widać na nim resztki jakiegoś odręcznego napisu, ale to nie było na pewno nic ważnego****. Z ulgą nawilżam wysuszoną skórę - ale żeby poziom sponiewierania nie spadał poniżej wymaganej wartości, zaraz parzę sobie palucha o rozgrzaną rączkę gara z wrzątkiem. Ech, kolejny bąbel do kolekcji.
 

Godzina 12:15

Przerwa.

Koło południa wychodzą na taras odetchnąć świeżym, rześkim, górskim powietrzem (to jest wspaniałe w tym miejscu, powietrze zawsze jest świeże, rześkie i górskie). Połoniny okryte są dziś chmurami, ale gdzieniegdzie przebija się słońce. Ptaki na okolicznych drzewach drą się jak wściekłe, jakby chcąc nadrobić zaległości po długiej zimie. Harley leży obok monitorując okolicę, a ja korzystam z wolnego i spisuję wrażenia w podręcznym notatniczku.

Reszta dnia mija bez większych zaburzeń, powoli wchodzę w rytm normalnej schroniskowej pracy. Wieczorem sprzątam łazienki, tym razem mierząc się ze słynnym, budzącym zgrozę Bieszczadzkim Błotem - dzięki ciężkiej pracy turystów, reprezentatywna próbka okolicznych gleb, glin i iłów jest pieczołowicie i obficie rozprowadzona po powierzchniach płaskich naszych sanitariatów. Woda w wiadrze z mopem szybko zmienia kolor i gęstość, adekwatnie do ścieranego błocka. Patrząc na uwalone prysznice zachodzę w głowę, czy niektórzy ludzie wchodzą pod natryski kompletnie ubrani i po prostu się spłukują w całości...? Pozostawione ślady wskazują, że co najmniej podejmują takie próby. Nie mnie jednak oceniać, czasu mało więc uwijam się aby zdążyć przed 19 (tym razem włączam ciepłą wodę, jest postęp).

 
 Niewielka, acz zdeterminowana i bezwzględna grupa turystów w trakcie ataku szczytowego na Bacówkę.

Godzina 23:14

Po skończeniu dnia, gramolę się z powrotem do swojej niebiańskiej izdebki i mam chwilę dla siebie, aby pisać dalej i myśleć. Jak na razie, czuję się tu naprawdę dobrze - nawet biegając z mopem czy szorując trzysta czterdziesty ósmy talerz na zmywaku. Wiem, że wciąż jestem natchniony duchem przygody i odkrywania nowej rzeczywistości, ale naprawdę się tu odnajduję.
Największy stres dla introwertyka - ludzie - tworzą tu bardzo fajną zgraję. Po ekipie "weteranów" widać, że przeżyli sporo i dotarli się w tym specyficznym środowisku - różni ludzie, ale ciekawi i otwarci, nie traktujący świeżaków z wyższością. Patrząc na to, jak dobrze idzie mi dogadywanie się ze starą ekipą, z żalem myślę o ich rychłym odejściu - wszyscy bowiem kończą pracę w Bacówce w przeciągu najbliższych miesięcy. Jeśli przyjdę tu kiedyś na stałe, nie będę już współpracował z uczącymi mnie ludźmi. Schronisko przejmie już kolejna zmiana, być może złożona z aktualnie szkolących się adeptów.
A ten świeży narybek w Bacówce to... nazwijmy ich bardzo barwną zbieraniną. Ludzie znacznie młodsi ode mnie, na różnych etapach życia i ogarnięcia, prezentujący dość szeroki zakres charakterów i problemów personalnych. Schronisko górskie na końcu świata jest miejscem, które przyciąga osoby uciekające przed czymś albo próbujące zostawić stare życie za sobą. Bardzo dobrze opisuje to fragment ogłoszenia o pracy na stronie innego górskiego schroniska:

Ogrom pracy latem albo ogrom śniegu zimą, czy też praca w oderwaniu od dotychczasowej codzienności, pozornie mogą wydawać się świetną ucieczką od tego co było. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Wszystko z czym się zmagasz wypłynie. Tak się po prostu dzieje w bezpośrednim kontakcie z przyrodą, w ciszy, w prostocie życia, przy wysiłku fizycznym i w małej społeczności będącej ze sobą niemal jak załoga pełnomorskiego rejsu.
Nie jest to jednak ośrodek terapeutyczny, tylko miejsce pracy a zespół – choć bywa bezcenną grupą wsparcia – przede wszystkim ma wiele zadań wspólnie do wykonania.

Źródło.

Normalnych tu nie biorą (i dobrze), ale nadal kluczowa jest zdolność do funkcjonowania w zespole. Przyrównałbym turnus w schronisku do rejsu łodzią podwodną - jesteśmy trochę skazani na siebie, nieco odcięci od świata, a prawie całe nasze życie odbywa się w tej wspólnej, małej przestrzeni. Czy to są ludzie, z którymi będę chciał płynąć na pokładzie rawczańskiego okrętu podwodnego?
Czas pokaże.
Na pewno będzie ciekawie.

_________________________________________________________________________________

* Pierwsze pytanie wśród załogi nazajutrz: kto do cholery zamknął Harleya na tarasie na noc?

** Nie ma złej pogody, są tylko źle przygotowani wędrowcy.

*** Co będzie przyczynkiem do mojego kolejnego Pomysłu Racjonalizatorskiego, polegającego na poprawnym opisaniu pomieszczeń.

**** To było coś ważnego.

sobota, 21 października 2023

Powrót

Przerwa.

Parzę herbatę z imbirem, wychodzę z gwarnej kuchni i wracam do swojego pokoju. Przez otwarte drzwi na balkon wpada anomalnie ciepłe powietrze, stukanie kijków i rozmowy turystów, oraz szum okolicznych drzew. Siedząc na łóżku widzę połoninę Caryńską, pokolorowaną już w jesienną paletę barw.

Od trzech tygodni żyję w Bieszczadach.

Kiedy już rzuciłem wszystko, przeprowadziłem się i urządziłem na miejscu, mogę powrócić do tego skromnego bloga i opowiadać Wam o życiu na końcu świata. Co by nie mówić, jest ono całkiem intensywne, a jednocześnie niesamowicie kojące. Dokończymy najpierw urwaną haniebnie historię z mojego okresu próbnego w maju i przejdziemy do bieżących spraw i wydarzeń.

Zapraszam.