Feeria, Łódź 2022.
Zrozumienie siebie
Susan David rozpracowuje świat emocji i impulsywnych reakcji tak, żeby pokazać odbiorcom, że mogą się nauczyć panować nad swoimi zachowaniami i wprowadzić więcej harmonii w swoje życie, a także poprawić jakość interpersonalnych kontaktów. Prowadzi do pełnego zrozumienia siebie i do sprawdzenia, jakie mechanizmy zwykle wstrzymują przed wprowadzaniem pożądanych i potrzebnych zmian. "Sprawność emocjonalna" nie jest typowym kioskowym poradnikiem - to publikacja psychologiczna dobrze przygotowana i wypełniona informacjami, również tymi o charakterze praktycznym. Można zatem tom potraktować jako zestaw wskazówek na życie, można też podejść do lektury inaczej - rozczytywać sam temat emocji w codzienności. Autorka uświadamia czytelnikom, jak bardzo emocje mogą fałszować sądy i jak wpływają na postrzeganie rzeczywistości. Chce, żeby odbiorcy zwiększali swoją sprawność emocjonalną - tłumacz wprawdzie nie jest do końca przekonany co do trafności tytułowego terminu, jednak wydaje się to pojęcie trafne i przejrzyste. Sprawność emocjonalna to umiejętność, która ma pomóc w panowaniu nad różnymi sferami życia: zarówno jeśli chodzi o samoakceptację i okiełznanie lęków, jak i o funkcjonowanie w społeczeństwie (w mikro i makrowymiarze). Sprawność emocjonalna uwypukla istnienie cech pożądanych, umożliwia spełnianie marzeń bez obaw i kompleksów. Daje szansę na odnoszenie zwycięstw w rozmaitych sferach, bez względu na wymiar tematu. Podpowiada, jak wyznaczać sobie cele i jak dążyć do ich realizacji, jak nie dać się schematom i pułapkom. Podsuwa przykłady związane z myśleniem tunelowym i przestrzega przed takim postępowaniem. Prowadzi narrację, w której znalazło się miejsce i na wyraziste przykłady, i na omówienie wyników badań psychologicznych - tak, żeby odbiorcy mieli możliwość zorientowania się w temacie nie tylko od strony własnych obserwacji i problemów do pokonania. "Sprawność emocjonalna" charakteryzuje się rzeczowym i spójnym stylem, a na uwagę zasługuje fakt, że do niektórych - nielicznych osobistych - wątków autorka potrafi wrócić w nieoczekiwanym momencie, wiele rozdziałów później. Czasami sięga po nawiązania kulturowe, odwołuje się do cytatów z dzieł filmu, literatury albo muzyki, żeby jeszcze bardziej podkreślić płaszczyznę porozumienia z odbiorcami. Susan David zna doskonale sposoby działania ludzi, wie, jakie reakcje najczęściej się pojawiają w konkretnych sytuacjach - i może to wykorzystać, żeby przekonywać do siebie. Oczywiście rozdziela analizy tematu na przestrzenie związane z wychowywaniem dzieci, z pracą czy z kontaktami interpersonalnymi w bardziej prywatnych sytuacjach. Przynosi jednak także sporo zaleceń i porad dla czytelników, którzy nauczą się już interpretować własne zachowania pod kątem emocji. Wprowadza niby plany naprawy - w rzeczywistości po prostu zgrabnie komentuje najbardziej sensowne metody działania umykające w ferworze emocji. Okazuje się, że impulsywne reakcje poddane dokładnemu oglądowi da się przełożyć na proste wskazówki działania - a to już przyda się wszystkim tym czytelnikom, którzy potrzebują porad. Susan David potrafi zaintrygować tematem i sposobem jego opracowania, "Sprawność emocjonalna" to publikacja inspirująca i tom jakościowo bardzo dobry. Nie jest to lektura, po jaką sięga się wyłącznie dla wskazówek i komentarzy zachowań - można czerpać przyjemność z poznawania jednego z aspektów badań psychologicznych. Susan David pozwala odbiorcom na zaprzyjaźnienie się z własnymi emocjami - to pierwszy krok na drodze do lepszego poznawania siebie.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: [email protected]
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: [email protected]
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Feeria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Feeria. Pokaż wszystkie posty
sobota, 1 października 2022
czwartek, 22 września 2022
Nataniel Branden: Sztuka świadomego życia
Feeria, Łódź 2022.
Drogowskazy
Nathaniel Branden chce, żeby jego odbiorcy nie tyle zatrzymali się w codziennym pędzie, co nauczyli się, jak żyć świadomie - czyli jak koncentrować się na wykonywanych właśnie zadaniach czy przeżywanych emocjach, bez marnowania czasu i rozpraszania uwagi na drobiazgi. "Sztuka świadomego życia" to próba przeprowadzenia czytelników przez meandry filozoficznych i psychologicznych spostrzeżeń, wśród których nawet sceptycznie nastawieni znaleźć mogą drobne bardzo celne sformułowania. Chociaż zastrzeżenia może budzić ćwiczenie, które autor nader często wykorzystuje, jest szansa, że dzięki niemu nauczy odbiorców kreatywności i otworzy ich na własne odczucia - a stąd pierwszy krok do samopoznania i lepszego czerpania z osobistego potencjału. "Sztuka świadomego życia" to trochę przewodnik, a trochę rozwiewanie wątpliwości na temat duchowych aspektów poza religijnością. Sam autor zresztą zdaje sobie sprawę, że to zagadnienie - mariaż religii i duchowości - rodzi sporo pytań, dlatego też przygotowuje specjalne rozdziały poświęcone temu połączeniu. Kieruje się do czytelników, którzy chcą zmian i potrzebują wskazówek, jak postępować, żeby móc lepiej przeżywać każdy dzień. Raczej unika tonów poradnikowych, chociaż zdarza mu się zapełniać strony początkami zdań do uzupełnienia - ćwiczeniami dla odbiorców. Częściej jednak decyduje się na tony filozoficzne, stawia na refleksje i na opowieści lekko coachingowe. Uczy, jak pogodzić rozsądek i emocje - wiadomo, że po książkę sięgną szybciej czytelnicy kierujący się tymi drugimi, więc Nathaniel Branden usiłuje wytłumaczyć im, że nie jest to złe podejście.
Prowadzi odbiorców do lepszego pojmowania własnych pragnień i drogowskazów życiowych - ale to, czym kieruje się najchętniej, zamieszcza w ćwiczeniu na uzupełnianie początków zdań. Zachęca do dowolnego budowania sformułowań, jedyny warunek to ich poprawność pod względem gramatycznym - a następnie udowadnia, że z tego, co podają ludzie, da się nawet mimo zachęt do swobodnego kreowania rzeczywistości wyczytać ich właściwe cele i podświadome dążenia.
Tom ukazał się w serii Psychologia i dusza, ale na ten drugi składnik Nathaniel Branden kładzie większy nacisk. O psychologii od czasu przypomina, odwołując się do różnych badań - ale nie chce tematem zamęczać odbiorców, woli, by ci otrzymali zestaw ćwiczeń i zadań do przemyślenia. W tym celu wprowadza cały szereg pytań kierowanych do tych, którzy chcą zmienić swoje życie - podpowiada, w jakich aspektach uważniej przyjrzeć się swoim działaniom i jak dążyć do metamorfozy. Odnosi się do rozmaitych społecznych ról, żeby w nich wskazać miejsca do uzupełnienia. Przypomina, co zniekształca proces poznawania siebie i jak się wyzwolić z tego typu pułapek. Proponuje subtelne korekty zachowań bardziej niż plany zmian, chce, żeby temat czytelnicy przepracowali samodzielnie i podpierając się tylko "Sztuką świadomego życia" jako zestawem uwag inspirujących do refleksji. Taki styl spodoba się tym czytelnikom, którzy nie przepadają za poleceniami i narzucanym rytmem ćwiczeń - tu praca nad sobą wiąże się ze sporym wysiłkiem, także przy wyłuskiwaniu z książki przesłań dla siebie.
Drogowskazy
Nathaniel Branden chce, żeby jego odbiorcy nie tyle zatrzymali się w codziennym pędzie, co nauczyli się, jak żyć świadomie - czyli jak koncentrować się na wykonywanych właśnie zadaniach czy przeżywanych emocjach, bez marnowania czasu i rozpraszania uwagi na drobiazgi. "Sztuka świadomego życia" to próba przeprowadzenia czytelników przez meandry filozoficznych i psychologicznych spostrzeżeń, wśród których nawet sceptycznie nastawieni znaleźć mogą drobne bardzo celne sformułowania. Chociaż zastrzeżenia może budzić ćwiczenie, które autor nader często wykorzystuje, jest szansa, że dzięki niemu nauczy odbiorców kreatywności i otworzy ich na własne odczucia - a stąd pierwszy krok do samopoznania i lepszego czerpania z osobistego potencjału. "Sztuka świadomego życia" to trochę przewodnik, a trochę rozwiewanie wątpliwości na temat duchowych aspektów poza religijnością. Sam autor zresztą zdaje sobie sprawę, że to zagadnienie - mariaż religii i duchowości - rodzi sporo pytań, dlatego też przygotowuje specjalne rozdziały poświęcone temu połączeniu. Kieruje się do czytelników, którzy chcą zmian i potrzebują wskazówek, jak postępować, żeby móc lepiej przeżywać każdy dzień. Raczej unika tonów poradnikowych, chociaż zdarza mu się zapełniać strony początkami zdań do uzupełnienia - ćwiczeniami dla odbiorców. Częściej jednak decyduje się na tony filozoficzne, stawia na refleksje i na opowieści lekko coachingowe. Uczy, jak pogodzić rozsądek i emocje - wiadomo, że po książkę sięgną szybciej czytelnicy kierujący się tymi drugimi, więc Nathaniel Branden usiłuje wytłumaczyć im, że nie jest to złe podejście.
Prowadzi odbiorców do lepszego pojmowania własnych pragnień i drogowskazów życiowych - ale to, czym kieruje się najchętniej, zamieszcza w ćwiczeniu na uzupełnianie początków zdań. Zachęca do dowolnego budowania sformułowań, jedyny warunek to ich poprawność pod względem gramatycznym - a następnie udowadnia, że z tego, co podają ludzie, da się nawet mimo zachęt do swobodnego kreowania rzeczywistości wyczytać ich właściwe cele i podświadome dążenia.
Tom ukazał się w serii Psychologia i dusza, ale na ten drugi składnik Nathaniel Branden kładzie większy nacisk. O psychologii od czasu przypomina, odwołując się do różnych badań - ale nie chce tematem zamęczać odbiorców, woli, by ci otrzymali zestaw ćwiczeń i zadań do przemyślenia. W tym celu wprowadza cały szereg pytań kierowanych do tych, którzy chcą zmienić swoje życie - podpowiada, w jakich aspektach uważniej przyjrzeć się swoim działaniom i jak dążyć do metamorfozy. Odnosi się do rozmaitych społecznych ról, żeby w nich wskazać miejsca do uzupełnienia. Przypomina, co zniekształca proces poznawania siebie i jak się wyzwolić z tego typu pułapek. Proponuje subtelne korekty zachowań bardziej niż plany zmian, chce, żeby temat czytelnicy przepracowali samodzielnie i podpierając się tylko "Sztuką świadomego życia" jako zestawem uwag inspirujących do refleksji. Taki styl spodoba się tym czytelnikom, którzy nie przepadają za poleceniami i narzucanym rytmem ćwiczeń - tu praca nad sobą wiąże się ze sporym wysiłkiem, także przy wyłuskiwaniu z książki przesłań dla siebie.
piątek, 22 lipca 2022
Sarah Dessen: Bezsenność we dwoje
Feeria, Poznań 2022.
Przyzwyczajenia
Auden to dziewczyna, która nie sypia nocami. Zaczęło się od kłótni rodziców: chciała uniknąć uczestniczenia w domowych dramatach i oduczyła się spać w zwyczajnych porach. Teraz nie potrafi już przywrócić naturalnego dla większości ludzi cyklu związanego z nocnym wypoczynkiem: śpi po śniadaniu, a najlepiej funkcjonuje nocami. Nikt nie przejmuje się jej przypadłością: matka Auden to kobieta wyzwolona, pracuje na uczelni i problemy z samotnością rozwiązuje przez nieznaczące romanse ze studentami. Ojciec wyprowadził się do kochanki i teraz przychodzi na świat jego dziecko, przyrodnia siostra Auden. Bohaterka postanawia spędzić wakacje w nowym domu ojca i szybko przekonuje się, że nie dzieje się tu najlepiej. Heidi cierpi na depresję poporodową, nie może sobie poradzić z odpowiedzialnością i z opieką nad noworodkiem, a nie potrafi też wyegzekwować pomocy od męża. Auden postanawia pomóc: zwłaszcza że nie ma nic ciekawszego do zrobienia. Ale podczas jednej ze swoich eskapad w nowym miejscu trafia na Elia, chłopaka, który wydaje się inny niż wszyscy. I także nie sypia nocami.
"Bezsenność we dwoje" to obyczajówka dla nastolatków - poruszająca wprawdzie dość typowe tematy i schematy fabularne, ale w nieco bardziej odświeżającym stylu. Nie ma tu oczywistych romansów i naturalnego dla nastolatków środowiska: Sarah Dessen celowo wyodrębnia bohaterów, oddziela ich od rówieśników. Jedyne towarzystwo Elia to jego koledzy, których akceptuje po traumatycznym wydarzeniu w swoim życiu, z kolei Auden siłą rzeczy zawiera nowe znajomości w sklepie, w którym pomaga w prowadzeniu księgowości. Nie ma tu mowy o prawdziwych przyjaźniach i o poświęceniu dla drugiego człowieka: hałaśliwe towarzystwo podkreśla jedynie samotność i niezrozumienie. Auden w domu nie znajduje wsparcia, za to zaczyna rozumieć mechanizmy, które w nim funkcjonowały: teraz, jako świadoma osoba, dostrzega kolejne błędy ojca i w naturalny sposób spodziewa się określonych konsekwencji. Wkracza do akcji, żeby ratować ten związek, chociaż niewiele może zrobić. Zyskuje jednak dzięki temu doświadczenie i dowiaduje się, jakich błędów nie powinna popełniać w relacjach z drugą osobą. Stopniowo dociera do Eliego - jedyna dziewczyna, którą on akceptuje i której może pomóc. Żeby wypełnić noce, bohaterowie postanawiają wypełnić swoistą misję, przekonać się, co do tej pory tracili, nie podejmując rozmaitych wyzwań. I tak Sarah Dessen odrzuca oklepane rozwiązania fabularne, a proponuje w zamian przygodę w ciekawym stylu. Unika mówienia o uczuciach: bohaterowie mają z tym problemy, Auden za sprawą wychowania, Eli - tragedii, która wydarzyła się w jego życiu. Ale rozmowy nie są potrzebne, gdy w grę wchodzą czyny i to najlepsze, co dla fabuły może zrobić autorka. "Bezsenność we dwoje" to książka, w której nie ma tłumaczeń dla zachowań nastolatków - Sarah Dessen woli przygotować odbiorców na dorosłość i naświetlić im charakterystyczne a toksyczne zachowania i działania, które nie przyniosą szczęścia. Bohaterowie dowiadują się, jaką cenę można zapłacić za niewłaściwe wybory i zrozumieją też, do czego potrzebny jest drugi człowiek. W tej powieści sporo miejsca poświęca się na budowanie wartościowych znajomości: dzięki temu akcja wydaje się bardziej wciągająca (i mniej przewidywalna), łatwiej też będzie przekonać do lektury młodych czytelników.
Przyzwyczajenia
Auden to dziewczyna, która nie sypia nocami. Zaczęło się od kłótni rodziców: chciała uniknąć uczestniczenia w domowych dramatach i oduczyła się spać w zwyczajnych porach. Teraz nie potrafi już przywrócić naturalnego dla większości ludzi cyklu związanego z nocnym wypoczynkiem: śpi po śniadaniu, a najlepiej funkcjonuje nocami. Nikt nie przejmuje się jej przypadłością: matka Auden to kobieta wyzwolona, pracuje na uczelni i problemy z samotnością rozwiązuje przez nieznaczące romanse ze studentami. Ojciec wyprowadził się do kochanki i teraz przychodzi na świat jego dziecko, przyrodnia siostra Auden. Bohaterka postanawia spędzić wakacje w nowym domu ojca i szybko przekonuje się, że nie dzieje się tu najlepiej. Heidi cierpi na depresję poporodową, nie może sobie poradzić z odpowiedzialnością i z opieką nad noworodkiem, a nie potrafi też wyegzekwować pomocy od męża. Auden postanawia pomóc: zwłaszcza że nie ma nic ciekawszego do zrobienia. Ale podczas jednej ze swoich eskapad w nowym miejscu trafia na Elia, chłopaka, który wydaje się inny niż wszyscy. I także nie sypia nocami.
"Bezsenność we dwoje" to obyczajówka dla nastolatków - poruszająca wprawdzie dość typowe tematy i schematy fabularne, ale w nieco bardziej odświeżającym stylu. Nie ma tu oczywistych romansów i naturalnego dla nastolatków środowiska: Sarah Dessen celowo wyodrębnia bohaterów, oddziela ich od rówieśników. Jedyne towarzystwo Elia to jego koledzy, których akceptuje po traumatycznym wydarzeniu w swoim życiu, z kolei Auden siłą rzeczy zawiera nowe znajomości w sklepie, w którym pomaga w prowadzeniu księgowości. Nie ma tu mowy o prawdziwych przyjaźniach i o poświęceniu dla drugiego człowieka: hałaśliwe towarzystwo podkreśla jedynie samotność i niezrozumienie. Auden w domu nie znajduje wsparcia, za to zaczyna rozumieć mechanizmy, które w nim funkcjonowały: teraz, jako świadoma osoba, dostrzega kolejne błędy ojca i w naturalny sposób spodziewa się określonych konsekwencji. Wkracza do akcji, żeby ratować ten związek, chociaż niewiele może zrobić. Zyskuje jednak dzięki temu doświadczenie i dowiaduje się, jakich błędów nie powinna popełniać w relacjach z drugą osobą. Stopniowo dociera do Eliego - jedyna dziewczyna, którą on akceptuje i której może pomóc. Żeby wypełnić noce, bohaterowie postanawiają wypełnić swoistą misję, przekonać się, co do tej pory tracili, nie podejmując rozmaitych wyzwań. I tak Sarah Dessen odrzuca oklepane rozwiązania fabularne, a proponuje w zamian przygodę w ciekawym stylu. Unika mówienia o uczuciach: bohaterowie mają z tym problemy, Auden za sprawą wychowania, Eli - tragedii, która wydarzyła się w jego życiu. Ale rozmowy nie są potrzebne, gdy w grę wchodzą czyny i to najlepsze, co dla fabuły może zrobić autorka. "Bezsenność we dwoje" to książka, w której nie ma tłumaczeń dla zachowań nastolatków - Sarah Dessen woli przygotować odbiorców na dorosłość i naświetlić im charakterystyczne a toksyczne zachowania i działania, które nie przyniosą szczęścia. Bohaterowie dowiadują się, jaką cenę można zapłacić za niewłaściwe wybory i zrozumieją też, do czego potrzebny jest drugi człowiek. W tej powieści sporo miejsca poświęca się na budowanie wartościowych znajomości: dzięki temu akcja wydaje się bardziej wciągająca (i mniej przewidywalna), łatwiej też będzie przekonać do lektury młodych czytelników.
sobota, 11 czerwca 2022
Beverly Engel: Jak uwolnić się od przemocy psychicznej
Feeria, Poznań 2022.
Odpowiedź na przemoc
Jest to książka ważna i potrzebna, a do tego starannie przygotowana, Beverly Engel chce się oderwać od kioskowych poradników i uświadomić czytelnikom, że o przemocy psychicznej wie dużo. Tom "Jak uwolnić się od przemocy psychicznej" to publikacja bardzo potrzebna, zwłaszcza ludziom, którzy mają podejrzenia, że ich relacje z bliskimi układają się raczej nieprawidłowo. Problem w tym, że chociaż Beverly Engel jest precyzyjna w przedstawianiu przejawów przemocy psychicznej, to już w próbach zmiany sytuacji stawia na idealizm. Uznaje, że da się wszystko naprawić, trzeba tylko umiejętnie poprowadzić rozmowy w celu uświadomienia agresora, że postępuje niewłaściwie. I tu rzeczywistość rozmija się z pięknymi teoriami: bo kto doświadczył przemocy psychicznej, ten raczej zdaje sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest ucieczka: całkowite zerwanie kontaktów, odizolowanie się od napastnika - w miejsce dyskusji, które do niczego poza eskalacją konfliktów nie doprowadzą. Beverly Engel najwyraźniej nie ma zamiaru odbierać nadziei swoim czytelnikom: przedstawia zatem modelowe rozmowy i szuka metod na to, by osiągnąć konsensus. Zachowuje się tak, jakby wierzyła, że zawsze można ustalić zasady wspólnego egzystowania - i przekonuje do tego odbiorców. Nie przypomina jednak o tym, że warto nastawić się na radykalne kroki. Zresztą z taką poradą nie udałoby się stworzyć długiego poradnika.
Wybiera autorka zaledwie kilka zachowań charakterystycznych dla przemocy psychicznej (w tym - mocno podkreślane wymagania dotyczące seksu), ale odbiorcy, którzy tego rodzaju nadużyć doświadczyli, nie będą mieli wątpliwości, kiedy znajdą się w toksycznej relacji. Tu bardziej liczą się mechanizmy niż konkretne przykłady (chociaż autorka co pewien czas przywołuje scenki z życia wzięte, żeby łatwiej dotrzeć do części czytelników). A te mechanizmy naświetlane są bardzo starannie. Trzeba przyznać, że Beverly Engel dobrze orientuje się w temacie i postanawia dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców, żeby przestrzec i ochronić. Kiedy już przeanalizuje zjawiska charakterystyczne dla przemocy psychicznej, może wprowadzać całe systemy zachowań ochronnych razem z modelami działania dla tych nieszczególnie wprawionych w konfrontacjach. Przedstawia prawdopodobne reakcje rozmówców na stawiane im zarzuty (chociaż zapomina o tym, że jeśli ktoś stosuje przemoc psychiczną, często ma opracowany cały zestaw sztuczek i wyćwiczonych kontrargumentów). Przypomina o konieczności zachowania spokoju nawet wtedy, gdy wydaje się to niemożliwe. Sugeruje, żeby nazywać swoje uczucia i odczucia - więc nawet jeśli nie przy przemocy psychicznej, to w innych rodzajach relacji międzyludzkich takie rozwiązania mogą się sprawdzać. Wywodom towarzyszy zestaw prostych (momentami aż naiwnych) zadań dla odbiorców - te są specjalnie wyróżniane i jeśli ktoś chce poćwiczyć asertywne postawy, może skorzystać ze wskazówek autorki. Jest książka "Jak uwolnić się od przemocy psychicznej" bardzo szczegółowym wywodem na temat nadużyć w sferze międzyludzkiej - i jako taka powinna trafić do wszystkich, którzy sądzą, że w związkach lub w rodzinie mają więcej kłopotów niż przeciętni zjadacze chleba. Dodatkowo niesie ta publikacja całkiem sporo przydatnej wiedzy na temat charakterystycznych zachowań i ich skutków.
Odpowiedź na przemoc
Jest to książka ważna i potrzebna, a do tego starannie przygotowana, Beverly Engel chce się oderwać od kioskowych poradników i uświadomić czytelnikom, że o przemocy psychicznej wie dużo. Tom "Jak uwolnić się od przemocy psychicznej" to publikacja bardzo potrzebna, zwłaszcza ludziom, którzy mają podejrzenia, że ich relacje z bliskimi układają się raczej nieprawidłowo. Problem w tym, że chociaż Beverly Engel jest precyzyjna w przedstawianiu przejawów przemocy psychicznej, to już w próbach zmiany sytuacji stawia na idealizm. Uznaje, że da się wszystko naprawić, trzeba tylko umiejętnie poprowadzić rozmowy w celu uświadomienia agresora, że postępuje niewłaściwie. I tu rzeczywistość rozmija się z pięknymi teoriami: bo kto doświadczył przemocy psychicznej, ten raczej zdaje sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest ucieczka: całkowite zerwanie kontaktów, odizolowanie się od napastnika - w miejsce dyskusji, które do niczego poza eskalacją konfliktów nie doprowadzą. Beverly Engel najwyraźniej nie ma zamiaru odbierać nadziei swoim czytelnikom: przedstawia zatem modelowe rozmowy i szuka metod na to, by osiągnąć konsensus. Zachowuje się tak, jakby wierzyła, że zawsze można ustalić zasady wspólnego egzystowania - i przekonuje do tego odbiorców. Nie przypomina jednak o tym, że warto nastawić się na radykalne kroki. Zresztą z taką poradą nie udałoby się stworzyć długiego poradnika.
Wybiera autorka zaledwie kilka zachowań charakterystycznych dla przemocy psychicznej (w tym - mocno podkreślane wymagania dotyczące seksu), ale odbiorcy, którzy tego rodzaju nadużyć doświadczyli, nie będą mieli wątpliwości, kiedy znajdą się w toksycznej relacji. Tu bardziej liczą się mechanizmy niż konkretne przykłady (chociaż autorka co pewien czas przywołuje scenki z życia wzięte, żeby łatwiej dotrzeć do części czytelników). A te mechanizmy naświetlane są bardzo starannie. Trzeba przyznać, że Beverly Engel dobrze orientuje się w temacie i postanawia dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców, żeby przestrzec i ochronić. Kiedy już przeanalizuje zjawiska charakterystyczne dla przemocy psychicznej, może wprowadzać całe systemy zachowań ochronnych razem z modelami działania dla tych nieszczególnie wprawionych w konfrontacjach. Przedstawia prawdopodobne reakcje rozmówców na stawiane im zarzuty (chociaż zapomina o tym, że jeśli ktoś stosuje przemoc psychiczną, często ma opracowany cały zestaw sztuczek i wyćwiczonych kontrargumentów). Przypomina o konieczności zachowania spokoju nawet wtedy, gdy wydaje się to niemożliwe. Sugeruje, żeby nazywać swoje uczucia i odczucia - więc nawet jeśli nie przy przemocy psychicznej, to w innych rodzajach relacji międzyludzkich takie rozwiązania mogą się sprawdzać. Wywodom towarzyszy zestaw prostych (momentami aż naiwnych) zadań dla odbiorców - te są specjalnie wyróżniane i jeśli ktoś chce poćwiczyć asertywne postawy, może skorzystać ze wskazówek autorki. Jest książka "Jak uwolnić się od przemocy psychicznej" bardzo szczegółowym wywodem na temat nadużyć w sferze międzyludzkiej - i jako taka powinna trafić do wszystkich, którzy sądzą, że w związkach lub w rodzinie mają więcej kłopotów niż przeciętni zjadacze chleba. Dodatkowo niesie ta publikacja całkiem sporo przydatnej wiedzy na temat charakterystycznych zachowań i ich skutków.
poniedziałek, 9 maja 2022
Rahul Jandial: Na ostrzu noża
Feeria, Łódź 2022.
W mózgu
Rahul Jandial nie próbuje przybliżać odbiorcom specyfiki budowy mózgu, nie będzie zarzucał danymi o dużym stopniu szczegółowości. Jeśli trzeba wprowadzić jakieś wyjaśnienie, bo jest ono niezbędne do zrozumienia działań chirurga, autor skrótowo je przedstawi: tak, żeby odbiorców nie zmęczyć i żeby nawet zaintrygować tematem - a jednocześnie żeby nie zawężać grona potencjalnych czytelników. Okazuje się, że emocje nad stołem operacyjnym przypominają te rodem z filmów sensacyjnych, a życie pisze najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Tyle tylko, że tu karą za pomyłkę jest śmierć pacjenta. Rahul Jandial wspomina różnych ludzi, których operował - i różne sytuacje, z jakimi musiał się mierzyć. Czasami zmienia optykę i zamiast ludziom operowanym przygląda się swoim profesorom, mistrzom w fachu - w momencie, kiedy popełniają najgorsze z możliwych błędy. Zastanawia się nad swoim sumieniem i nad wyborami, które musi w pracy podejmować. Od początku kariery chce działać w najbardziej skomplikowanych i często skazanych na porażkę przypadkach - uznaje, że tylko w ten sposób może się rozwijać i pomagać tam, gdzie inni nie chcieliby wchodzić. Z doświadczeń konstruuje książkę - która jest jednocześnie przedstawieniem recepty na szczęśliwe życie. Bo jeśli do tego neurochirurga trafiają pacjenci pozbawieni nadziei, ci, którym zostało kilka miesięcy życia (albo którzy o te kilka miesięcy życia chcą zawalczyć, żeby zdążyć pozałatwiać różne ziemskie sprawy), to automatycznie wprowadzają oni receptę na radość istnienia. Dopiero w obliczu zbliżającej się śmierci przekonują się, co jest naprawdę ważne - i czemu warto poświęcać czas i energię. Tę lekcję przedstawiają także przez swojego lekarza. Dla nich może być już za późno na satysfakcjonującą codzienność - czytelnicy wyłuskają dla siebie szereg porad, które wcale nie pobrzmiewają kaznodziejsko.
Każdy rozdział dotyczy innego tematu i innego chirurgicznego wyzwania, każdy jest też okazją do sprawdzenia, co takiego dzieje się na sali operacyjnej. "Na ostrzu noża" to książka, w której znalazło się miejsce na opisanie rodzaju ryzyka i rozwiązań stosowanych najczęściej, na rutynowe działania lekarzy i na problemy, z jakimi mierzą się pacjenci oraz ich rodziny. Rahul Jandial opowiada między innymi o ratowaniu dzieci wbrew przekonaniom religijnym rodziców, tłumaczy, jak rozmawiać z pacjentami o tym, co ich czeka i jak przygotowywać ich do operacji. Przypomina, że ludzie najczęściej chwytają się najmniejszej nadziei - więc jeśli konieczna będzie amputacja połowy ciała, zdecydują się na to - bez refleksji nad jakością późniejszego życia. Pokazuje różne scenariusze. Między opowieści o schorzeniach i operacjach wplata też autoprezentację, wyjaśnia czytelnikom, kim jest i dzieli się kilkoma wstrząsającymi wydarzeniami z własnego życia - dzięki temu jeszcze łatwiej będzie mu przyciągnąć do lektury szerokie grono odbiorców. I chociaż ci, którzy chcą fachowych danych na temat operacji na mózgu, nie znajdą ich w nadmiarze, tom "Na ostrzu noża" może być traktowany jako opowieść o możliwościach medycyny.
W mózgu
Rahul Jandial nie próbuje przybliżać odbiorcom specyfiki budowy mózgu, nie będzie zarzucał danymi o dużym stopniu szczegółowości. Jeśli trzeba wprowadzić jakieś wyjaśnienie, bo jest ono niezbędne do zrozumienia działań chirurga, autor skrótowo je przedstawi: tak, żeby odbiorców nie zmęczyć i żeby nawet zaintrygować tematem - a jednocześnie żeby nie zawężać grona potencjalnych czytelników. Okazuje się, że emocje nad stołem operacyjnym przypominają te rodem z filmów sensacyjnych, a życie pisze najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Tyle tylko, że tu karą za pomyłkę jest śmierć pacjenta. Rahul Jandial wspomina różnych ludzi, których operował - i różne sytuacje, z jakimi musiał się mierzyć. Czasami zmienia optykę i zamiast ludziom operowanym przygląda się swoim profesorom, mistrzom w fachu - w momencie, kiedy popełniają najgorsze z możliwych błędy. Zastanawia się nad swoim sumieniem i nad wyborami, które musi w pracy podejmować. Od początku kariery chce działać w najbardziej skomplikowanych i często skazanych na porażkę przypadkach - uznaje, że tylko w ten sposób może się rozwijać i pomagać tam, gdzie inni nie chcieliby wchodzić. Z doświadczeń konstruuje książkę - która jest jednocześnie przedstawieniem recepty na szczęśliwe życie. Bo jeśli do tego neurochirurga trafiają pacjenci pozbawieni nadziei, ci, którym zostało kilka miesięcy życia (albo którzy o te kilka miesięcy życia chcą zawalczyć, żeby zdążyć pozałatwiać różne ziemskie sprawy), to automatycznie wprowadzają oni receptę na radość istnienia. Dopiero w obliczu zbliżającej się śmierci przekonują się, co jest naprawdę ważne - i czemu warto poświęcać czas i energię. Tę lekcję przedstawiają także przez swojego lekarza. Dla nich może być już za późno na satysfakcjonującą codzienność - czytelnicy wyłuskają dla siebie szereg porad, które wcale nie pobrzmiewają kaznodziejsko.
Każdy rozdział dotyczy innego tematu i innego chirurgicznego wyzwania, każdy jest też okazją do sprawdzenia, co takiego dzieje się na sali operacyjnej. "Na ostrzu noża" to książka, w której znalazło się miejsce na opisanie rodzaju ryzyka i rozwiązań stosowanych najczęściej, na rutynowe działania lekarzy i na problemy, z jakimi mierzą się pacjenci oraz ich rodziny. Rahul Jandial opowiada między innymi o ratowaniu dzieci wbrew przekonaniom religijnym rodziców, tłumaczy, jak rozmawiać z pacjentami o tym, co ich czeka i jak przygotowywać ich do operacji. Przypomina, że ludzie najczęściej chwytają się najmniejszej nadziei - więc jeśli konieczna będzie amputacja połowy ciała, zdecydują się na to - bez refleksji nad jakością późniejszego życia. Pokazuje różne scenariusze. Między opowieści o schorzeniach i operacjach wplata też autoprezentację, wyjaśnia czytelnikom, kim jest i dzieli się kilkoma wstrząsającymi wydarzeniami z własnego życia - dzięki temu jeszcze łatwiej będzie mu przyciągnąć do lektury szerokie grono odbiorców. I chociaż ci, którzy chcą fachowych danych na temat operacji na mózgu, nie znajdą ich w nadmiarze, tom "Na ostrzu noża" może być traktowany jako opowieść o możliwościach medycyny.
wtorek, 3 maja 2022
Bill Edgar: Powiernik zmarłych
Feeria, Łódź 2022.
Pomoc zza grobu
To jest historia nietypowa - i dla odważnych. Bill Edgar w dość niezwykły sposób zaczął zarabiać na życie. Prywatny detektyw, który pojawia się na pogrzebach i przedstawia to, o co poprosili go umierający, to postać rodem z filmów sensacyjnych. Jednak autor tak właśnie działa - i w książce "Powiernik zmarłych" przedstawia swoje motywacje. Wszystko zaczyna się od jednej propozycji: bohater ma szansę pomóc człowiekowi, który z łoża śmierci nie może rozprawić się z najlepszym przyjacielem. Odczytuje w jego imieniu list i przekonuje się, że odniósł spodziewany skutek. Pocztą pantoflową zyskuje kolejnych klientów do zadań specjalnych. Zanim przystąpi do działania, sprawdza, czy wszystko odbędzie się zgodnie z prawem - chociaż wie, że wielu żałobnikom zepsuje humor. Tym jednak się nie przejmuje, najważniejsze są dla niego ostatnie życzenia tych, którzy wkrótce rozstaną się ze światem. A są to życzenia rozmaite: od wyjawienia sekretów przez zniszczenie kompromitujących przedmiotów. Sam pomysł wydaje się ciekawy i odkrywczy, ale propozycje, z którymi zgłaszają się do Edgara umierający, w pewnym momencie stają się bardziej powtarzalne. Potrzeba czegoś, co nada spójności książce - i tu autor decyduje się na opowieść bardzo osobistą i wypełnioną wiadomościami, które zaszokują czytelników. W rozdziałach - rozrzuconych po całym tomie - przedstawia siebie. Wyjaśnia, co go ukształtowało i co sprawiło, że teraz nie boi się żadnego nietypowego wyzwania. Najpierw to sceny z molestowania przez dziadka-pedofila (bardzo szczegółowe i sugestywne, nie da się przez nie powiedzieć, że "Powiernik zmarłych" to lektura rozrywkowa), później - postawa najbliższych wobec trudnej prawdy. Poszukiwanie pomocy w szkole, nastoletnie wybryki zakończone pobytem w więzieniu - i lekcje, jakie autor odebrał za kratami. Znajduje odrobinę miejsca na wyliczenie rzeczy dobrych i pięknych - przedstawia między innymi swoją żonę i historię związku - ale takich krzepiących obrazów jest tu niewiele. Tyle tylko, że wszystkie złe doświadczenia pozwalają teraz autorowi wykraczać poza konwenanse i działać tak, jak nikt inny nie ma odwagi. Funduje sobie silne przeżycia w związku z zadaniami wyznaczanymi przez umierających: może przy okazji zastanowić się i nad kruchością życia, i nad tym, co pozostaje po człowieku. Nie ocenia (nawet jeśli czasami dziwi go, czego boją się klienci): stara się jak najlepiej wypełnić ich ostatnie życzenia. Umierających traktuje jak swoich przyjaciół, w odróżnieniu od krewnych czyhających najczęściej na spadek i zasługujących na kary, jakie wymierza im niespodziewany na pogrzebach gość. Autobiograficzne wstawki służą pokazaniu, że Bill Edgar nie cofnie się przed niczym, nieobce są mu awantury i potyczki, nie boi się konfrontacji z żałobnikami, chociaż nie zamierza popadać w konflikty z prawem i specjalnie sprawdza, co mu wolno, żeby nie przekraczać pewnych granic. W trakcie lektury wychodzi na jaw, że życzenia umierających ogniskują się wokół tych samych tematów - nie można zatem przyciągać nimi odbiorców w nieskończoność. Tym bardziej intrygujące stają się osobiste wyznania autora, który bezustannie toczy - i wygrywa - własne walki. Miejscami ta książka jest bardzo niewygodna, ale z racji niezwykłego tematu przyciągnie czytelników.
Pomoc zza grobu
To jest historia nietypowa - i dla odważnych. Bill Edgar w dość niezwykły sposób zaczął zarabiać na życie. Prywatny detektyw, który pojawia się na pogrzebach i przedstawia to, o co poprosili go umierający, to postać rodem z filmów sensacyjnych. Jednak autor tak właśnie działa - i w książce "Powiernik zmarłych" przedstawia swoje motywacje. Wszystko zaczyna się od jednej propozycji: bohater ma szansę pomóc człowiekowi, który z łoża śmierci nie może rozprawić się z najlepszym przyjacielem. Odczytuje w jego imieniu list i przekonuje się, że odniósł spodziewany skutek. Pocztą pantoflową zyskuje kolejnych klientów do zadań specjalnych. Zanim przystąpi do działania, sprawdza, czy wszystko odbędzie się zgodnie z prawem - chociaż wie, że wielu żałobnikom zepsuje humor. Tym jednak się nie przejmuje, najważniejsze są dla niego ostatnie życzenia tych, którzy wkrótce rozstaną się ze światem. A są to życzenia rozmaite: od wyjawienia sekretów przez zniszczenie kompromitujących przedmiotów. Sam pomysł wydaje się ciekawy i odkrywczy, ale propozycje, z którymi zgłaszają się do Edgara umierający, w pewnym momencie stają się bardziej powtarzalne. Potrzeba czegoś, co nada spójności książce - i tu autor decyduje się na opowieść bardzo osobistą i wypełnioną wiadomościami, które zaszokują czytelników. W rozdziałach - rozrzuconych po całym tomie - przedstawia siebie. Wyjaśnia, co go ukształtowało i co sprawiło, że teraz nie boi się żadnego nietypowego wyzwania. Najpierw to sceny z molestowania przez dziadka-pedofila (bardzo szczegółowe i sugestywne, nie da się przez nie powiedzieć, że "Powiernik zmarłych" to lektura rozrywkowa), później - postawa najbliższych wobec trudnej prawdy. Poszukiwanie pomocy w szkole, nastoletnie wybryki zakończone pobytem w więzieniu - i lekcje, jakie autor odebrał za kratami. Znajduje odrobinę miejsca na wyliczenie rzeczy dobrych i pięknych - przedstawia między innymi swoją żonę i historię związku - ale takich krzepiących obrazów jest tu niewiele. Tyle tylko, że wszystkie złe doświadczenia pozwalają teraz autorowi wykraczać poza konwenanse i działać tak, jak nikt inny nie ma odwagi. Funduje sobie silne przeżycia w związku z zadaniami wyznaczanymi przez umierających: może przy okazji zastanowić się i nad kruchością życia, i nad tym, co pozostaje po człowieku. Nie ocenia (nawet jeśli czasami dziwi go, czego boją się klienci): stara się jak najlepiej wypełnić ich ostatnie życzenia. Umierających traktuje jak swoich przyjaciół, w odróżnieniu od krewnych czyhających najczęściej na spadek i zasługujących na kary, jakie wymierza im niespodziewany na pogrzebach gość. Autobiograficzne wstawki służą pokazaniu, że Bill Edgar nie cofnie się przed niczym, nieobce są mu awantury i potyczki, nie boi się konfrontacji z żałobnikami, chociaż nie zamierza popadać w konflikty z prawem i specjalnie sprawdza, co mu wolno, żeby nie przekraczać pewnych granic. W trakcie lektury wychodzi na jaw, że życzenia umierających ogniskują się wokół tych samych tematów - nie można zatem przyciągać nimi odbiorców w nieskończoność. Tym bardziej intrygujące stają się osobiste wyznania autora, który bezustannie toczy - i wygrywa - własne walki. Miejscami ta książka jest bardzo niewygodna, ale z racji niezwykłego tematu przyciągnie czytelników.
środa, 24 marca 2021
Lise Herzog: Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności
Feeria, Poznań 2021.
Poprawianie
Poprzednia książka Lise Herzog, "Rysowanie dla przyjemności", okazała się hitem: znakomitą podpowiedzią dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje umiejętności w tym zakresie. Wszyscy, którzy zachwycili się książką, ucieszą się jej kolejną częścią, "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności. Technika doskonalenia rysunku i korygowania błędów". Lise Herzog tym razem zabiera się za podpowiadanie działań, które będą prowadzić do jeszcze bardziej satysfakcjonujących prac. Oznacza to z jednej strony ratunek w chwili, gdy na ilustracji coś nie gra, z drugiej - zestaw nowych szablonów do przerysowywania i trenowania umiejętności. To publikacja, którą warto testować jako drugą część - Lise Herzog decyduje się na większą ilość bardziej zaawansowanych wskazówek, nie zajmuje się już absolutnymi podstawami. I chociaż rzecz polega przeważnie na przerysowywaniu kolejnych etapów konkretnego rysunku, podpowiedzi zamieszczane przez autorkę w tomie "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" są nieco bardziej zaawansowane, nie dotyczą bowiem wyłącznie rysowania od podstaw. Każda rozkładówka oznacza tutaj dwa podejścia do stworzonego - niezbyt udanego - rysunku. Ten rysunek pojawia się na dodatkowym tle - autorka pokazuje natomiast, jak poprawić błędy. Stawia na dwie metody. Jedna metoda polega na rozpoczęciu pracy od zera. To miejsce na wprowadzanie schematów znanych z poprzedniej części książki: Lise Herzog pokazuje, jak przy wyjściu od prostych figur da się dotrzeć do satysfakcjonującego finału i rysunku znacznie lepszego niż ten z błędem. Na sąsiedniej stronie pojawia się ten sam obrazek do poprawki - z tym, że tutaj nie ma już mowy o rezygnacji z nieudanej pracy, trzeba wybrnąć z problemu ilustracyjnego za pomocą kilku prostych chwytów. O ile parzyste strony są powrotem do tego, co czytelnicy znają już z poprzedniego albumu, o tyle na nieparzystych pojawiają się wskazówki dotyczące technik i prac z różnymi narzędziami. Czasem poprawienie rysunku będzie polegało na drobnych korektach, innym razem - na konieczności użycia zupełnie innych narzędzi; zdarza się, że odbiorcy będą musieli nauczyć się nowej techniki albo przekonają się, jak cieniowaniem maskować ślady po dawnym obrazku. Efekty w obu przypadkach są bardzo różne, więc odbiorcy będą mogli sami nauczyć się podejmowania decyzji. Autorka znajduje miejsce na wprowadzanie komentarzy dotyczących wyglądu różnych gatunków zwierząt, podpowiedzi dotyczących kształtu głowy człowieka (ujmowanej z różnych perspektyw), elementów krajobrazu czy przedmiotów. Uczenie się na błędach to znakomite rozwiązanie dla tych, którzy już zaczęli swoją przygodę z rysowaniem i potrzebują przewodnika, który wskaże im, jak poprawić efekty. Zapewnia Lise Herzog więcej szczegółów rysunkowych, skupia się na detalach, które pozwalają bardziej urealnić obrazki, niezależnie od tego, co jest akurat przedmiotem obserwacji. Zwraca uwagę odbiorców na to, jakie uproszczenia wpływają na niezadowolenie rysowników: nie tylko wprowadza korekty obrazkowe, ale też i słowne. "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" to publikacja cenna dla odbiorców, którzy nie boją się ćwiczenia własnych umiejętności przez podążanie za schematami podanymi przez autorkę i wiedzą, że każda rzeczowa wskazówka może zamienić się na efektowne ilustracje.
Poprawianie
Poprzednia książka Lise Herzog, "Rysowanie dla przyjemności", okazała się hitem: znakomitą podpowiedzią dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje umiejętności w tym zakresie. Wszyscy, którzy zachwycili się książką, ucieszą się jej kolejną częścią, "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności. Technika doskonalenia rysunku i korygowania błędów". Lise Herzog tym razem zabiera się za podpowiadanie działań, które będą prowadzić do jeszcze bardziej satysfakcjonujących prac. Oznacza to z jednej strony ratunek w chwili, gdy na ilustracji coś nie gra, z drugiej - zestaw nowych szablonów do przerysowywania i trenowania umiejętności. To publikacja, którą warto testować jako drugą część - Lise Herzog decyduje się na większą ilość bardziej zaawansowanych wskazówek, nie zajmuje się już absolutnymi podstawami. I chociaż rzecz polega przeważnie na przerysowywaniu kolejnych etapów konkretnego rysunku, podpowiedzi zamieszczane przez autorkę w tomie "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" są nieco bardziej zaawansowane, nie dotyczą bowiem wyłącznie rysowania od podstaw. Każda rozkładówka oznacza tutaj dwa podejścia do stworzonego - niezbyt udanego - rysunku. Ten rysunek pojawia się na dodatkowym tle - autorka pokazuje natomiast, jak poprawić błędy. Stawia na dwie metody. Jedna metoda polega na rozpoczęciu pracy od zera. To miejsce na wprowadzanie schematów znanych z poprzedniej części książki: Lise Herzog pokazuje, jak przy wyjściu od prostych figur da się dotrzeć do satysfakcjonującego finału i rysunku znacznie lepszego niż ten z błędem. Na sąsiedniej stronie pojawia się ten sam obrazek do poprawki - z tym, że tutaj nie ma już mowy o rezygnacji z nieudanej pracy, trzeba wybrnąć z problemu ilustracyjnego za pomocą kilku prostych chwytów. O ile parzyste strony są powrotem do tego, co czytelnicy znają już z poprzedniego albumu, o tyle na nieparzystych pojawiają się wskazówki dotyczące technik i prac z różnymi narzędziami. Czasem poprawienie rysunku będzie polegało na drobnych korektach, innym razem - na konieczności użycia zupełnie innych narzędzi; zdarza się, że odbiorcy będą musieli nauczyć się nowej techniki albo przekonają się, jak cieniowaniem maskować ślady po dawnym obrazku. Efekty w obu przypadkach są bardzo różne, więc odbiorcy będą mogli sami nauczyć się podejmowania decyzji. Autorka znajduje miejsce na wprowadzanie komentarzy dotyczących wyglądu różnych gatunków zwierząt, podpowiedzi dotyczących kształtu głowy człowieka (ujmowanej z różnych perspektyw), elementów krajobrazu czy przedmiotów. Uczenie się na błędach to znakomite rozwiązanie dla tych, którzy już zaczęli swoją przygodę z rysowaniem i potrzebują przewodnika, który wskaże im, jak poprawić efekty. Zapewnia Lise Herzog więcej szczegółów rysunkowych, skupia się na detalach, które pozwalają bardziej urealnić obrazki, niezależnie od tego, co jest akurat przedmiotem obserwacji. Zwraca uwagę odbiorców na to, jakie uproszczenia wpływają na niezadowolenie rysowników: nie tylko wprowadza korekty obrazkowe, ale też i słowne. "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" to publikacja cenna dla odbiorców, którzy nie boją się ćwiczenia własnych umiejętności przez podążanie za schematami podanymi przez autorkę i wiedzą, że każda rzeczowa wskazówka może zamienić się na efektowne ilustracje.
czwartek, 18 marca 2021
Sylvia Harke: Jak być silną i wysoko wrażliwą
Feeria, Łódź 2021.
Postępowanie
Nie było trudno przewidzieć, że po publikacjach Elaine Aron nastąpi wysyp książek na temat osób wysoko wrażliwych. Co ważne, każda kolejna autorka próbuje – jak na razie – do tematu przymierzyć się po swojemu i tak, żeby nie tylko bazować na własnych doświadczeniach, ale też dołożyć coś, z czego odbiorczynie będą mogły czerpać korzyści dla siebie. Sylvia Harke w tomie „Jak być silną i wysoko wrażliwą” w tej strategii wybrała podejście pokazujące, że problem da się przekuć w zaletę – i całą książkę poświęca nie tylko na rozpoznanie zjawiska, ale też na wyznaczenie zasad działania, które przyniosą jak najwięcej dobra czytelniczkom. W związku z tym podaje sposoby, jak rozpoznać u siebie syndromy wysokiej wrażliwości, ale też – zastanawia się nad archetypami kształtującymi postępowanie kobiet i nad sposobami poszukania i dodania do nich nowych elementów. Rozwijanie słabych stron i pielęgnowanie tych silnych – to jeden z celów książki. I chociaż część odbiorczyń może przypuszczać, że kolejna pozycja w temacie nie przyniesie wiele, Sylvia Harke paradoksalnie ma większe szanse na dotarcie do prawdziwie wysoko wrażliwych pań niż Elaine Aron. A to z tego względu, że stawia nie tylko na rzeczowość i strukturę tekstu i porad w nim zawartych, ale też – na emocje, o których w wielu poradnikach się zapomina, a które stanowią ważny element codzienności osób WW.
Już na początku autorka przywołuje nie tylko charakterystyczne dla WW problemy z codziennością (kwestie nadmiaru bodźców czy wyczulenia na nastroje innych), ale też mniej oczywiste rodzaje osobowości (po raz pierwszy pojawia się u niej między innymi kwestia osobowości typu skaner – szukającej wciąż nowych inspiracji i umiejętności). Wprowadza też fragmenty programowania NLP (choć nie używa już tego określenia, które okryło się przecież złą sławą): przypomina odbiorczyniom, jakie kwestie najczęściej padają w stronę osób wysoko wrażliwych i których komentarzy nie brać do siebie. Zamiast „złych słów” (uogólnień i oskarżeń, które zwykle wywołują poczucie krzywdy lub winy u osób WW) proponuje afirmacje, mantry do powtarzania. Tom „Jak być silną i wysoko wrażliwą” rozpina się między dwoma podejściami. Autorka dąży do uporządkowania wiadomości. Bardzo przydają się u niej schematy, wyraziste podziały, wyliczenia i całe struktury (widać je wyraźnie choćby przy wskazywaniu archetypów wrażliwej kobiety i uzupełnień dla nich). Równolegle próbuje dotrzeć do źródeł wrażliwości przez „magię”: hasła, które mogą pomóc w pogodzeniu się z sytuacją, eksponowanie empatii, szukanie upustu dla instynktu, zaufanie własnej intuicji. To, co przekona jedną część odbiorczyń, dla drugiej będzie brzmieć jak oderwanie się od rzeczywistości – ale dzięki temu może Sylvia Harke do swojej książki zaprosić naprawdę szerokie grono czytelniczek. Podsuwa im bardzo skondensowany i obszerny poradnik, uczy, jak poprawić jakość swojego życia, nie rezygnując przy tym z własnej tożsamości.
Postępowanie
Nie było trudno przewidzieć, że po publikacjach Elaine Aron nastąpi wysyp książek na temat osób wysoko wrażliwych. Co ważne, każda kolejna autorka próbuje – jak na razie – do tematu przymierzyć się po swojemu i tak, żeby nie tylko bazować na własnych doświadczeniach, ale też dołożyć coś, z czego odbiorczynie będą mogły czerpać korzyści dla siebie. Sylvia Harke w tomie „Jak być silną i wysoko wrażliwą” w tej strategii wybrała podejście pokazujące, że problem da się przekuć w zaletę – i całą książkę poświęca nie tylko na rozpoznanie zjawiska, ale też na wyznaczenie zasad działania, które przyniosą jak najwięcej dobra czytelniczkom. W związku z tym podaje sposoby, jak rozpoznać u siebie syndromy wysokiej wrażliwości, ale też – zastanawia się nad archetypami kształtującymi postępowanie kobiet i nad sposobami poszukania i dodania do nich nowych elementów. Rozwijanie słabych stron i pielęgnowanie tych silnych – to jeden z celów książki. I chociaż część odbiorczyń może przypuszczać, że kolejna pozycja w temacie nie przyniesie wiele, Sylvia Harke paradoksalnie ma większe szanse na dotarcie do prawdziwie wysoko wrażliwych pań niż Elaine Aron. A to z tego względu, że stawia nie tylko na rzeczowość i strukturę tekstu i porad w nim zawartych, ale też – na emocje, o których w wielu poradnikach się zapomina, a które stanowią ważny element codzienności osób WW.
Już na początku autorka przywołuje nie tylko charakterystyczne dla WW problemy z codziennością (kwestie nadmiaru bodźców czy wyczulenia na nastroje innych), ale też mniej oczywiste rodzaje osobowości (po raz pierwszy pojawia się u niej między innymi kwestia osobowości typu skaner – szukającej wciąż nowych inspiracji i umiejętności). Wprowadza też fragmenty programowania NLP (choć nie używa już tego określenia, które okryło się przecież złą sławą): przypomina odbiorczyniom, jakie kwestie najczęściej padają w stronę osób wysoko wrażliwych i których komentarzy nie brać do siebie. Zamiast „złych słów” (uogólnień i oskarżeń, które zwykle wywołują poczucie krzywdy lub winy u osób WW) proponuje afirmacje, mantry do powtarzania. Tom „Jak być silną i wysoko wrażliwą” rozpina się między dwoma podejściami. Autorka dąży do uporządkowania wiadomości. Bardzo przydają się u niej schematy, wyraziste podziały, wyliczenia i całe struktury (widać je wyraźnie choćby przy wskazywaniu archetypów wrażliwej kobiety i uzupełnień dla nich). Równolegle próbuje dotrzeć do źródeł wrażliwości przez „magię”: hasła, które mogą pomóc w pogodzeniu się z sytuacją, eksponowanie empatii, szukanie upustu dla instynktu, zaufanie własnej intuicji. To, co przekona jedną część odbiorczyń, dla drugiej będzie brzmieć jak oderwanie się od rzeczywistości – ale dzięki temu może Sylvia Harke do swojej książki zaprosić naprawdę szerokie grono czytelniczek. Podsuwa im bardzo skondensowany i obszerny poradnik, uczy, jak poprawić jakość swojego życia, nie rezygnując przy tym z własnej tożsamości.
wtorek, 2 marca 2021
Lise Herzog: Rysowanie dla przyjemności. Krok po kroku dla dorosłych i dzieci
Feeria, Łódź 2021.
Z ołówkiem
"Rysowanie dla przyjemności. Krok po kroku dla dorosłych i dzieci" to książka, która pozwoli uwierzyć we własne siły wszystkim pragnącym poszerzać swoje umiejętności plastyczne. Po obowiązkowym wprowadzeniu (bardzo skondensowanym i skrótowym - w jego ramach odbiorcy dowiedzą się między innymi, jakich narzędzi używać i jak powiązać stosowane "techniki" z upragnionym efektem. Nie ma zbyt wielu porad - liczy się przecież jak najszybsza możliwość przejścia do tworzenia własnych obrazków. "Rysowanie dla przyjemności" nastawione jest na satysfakcję odbiorców, w związku z tym Lise Herzog będzie po prostu pokazywać krok po kroku etapy tworzenia konkretnych ilustracji. Rysunek podzielony na części zwykle zajmuje sporo miejsca, tu jednak wszystko zostało rozmieszczone na stronach tak, by udało się zmieścić kilka propozycji (ujęć jednego tematu) obok siebie: liczy się na spostrzegawczość i inteligencję rysujących. Dzięki takiemu rozwiązaniu - i odpowiedniemu zmniejszaniu przykładów - zmieści się tu imponująca kolekcja propozycji.
Standardowo wychodzi się od prostych - ale nie od podstawowych - figur. Owszem, przeważnie głowy dorabia się przez dorysowanie okręgu, ale kształtowi plamy "wyjściowej" trzeba się przyjrzeć. Lise Herzog liczy na to, że każdy da sobie radę z uchwyceniem proporcji, nieprzypadkowo jedna z nielicznych rad teoretycznych, jakich udziela, dotyczy przyglądania się i obserwowania tego, co chce się narysować. Wyjście od nieregularnej plamy pozwala trochę przyspieszyć proces tworzenia: każdy obrazek, nawet z gatunku bardziej skomplikowanych (zwierzęta w ruchu, koń - uznawany za najtrudniejszy motyw dla amatorów w rysowaniu) zostaje podzielony na zaledwie kilka etapów, przy czym nie ma gwałtownego przeskoku jakościowego między przedostatnim i ostatnim krokiem. Wystarczy podążać za wskazówkami i wytrwale ćwiczyć - to umożliwi realizowanie artystycznych wizji w zadowalającym odbiorców zakresie. Nieprzypadkowo autorka zaczyna podpowiedzi od prezentowania sposobów na rysowanie zwierząt. Później przechodzi do rysowania postaci w ruchu, twarzy i karykatur, do rysowania elementów przyrody (drzewa, kwiaty, pejzaże). Uczy perspektywy, pisze o tym, jak prowadzić linie pomocnicze - i po co. Wnioski wyciąga się ze zwyczajnego obserwowania modelowych rysunków. Do tego autorka dodaje krótkie, jednozdaniowe najczęściej objaśnienia albo wskazówki techniczne. Dzięki temu może rozwijać wachlarz podpowiedzi, zachęcać do samodzielnych poszukiwań i do eksperymentowania w ramach ilustracji.
Została ta książka przygotowana tak, żeby dać odbiorcom podstawy rysowania, zachęcić ich do tworzenia. Jeśli odbiorcy zostaną odpowiednio ośmieleni - a ta publikacja pozwoli im uwierzyć we własne siły - przejdą solidny trening rysunkowy. Nauczą się oceniać proporcje i kształty, przenosić na papier to, co widzą. Nawet jeśli ów trening polegałby na zwyczajnym przerysowywaniu tego, co na kartkach - przyniesie efekty. Trzeba tu zaznaczyć, że Lise Herzog potrafi zainspirować i zachęcić do działania: pokazuje odbiorcom, że jedynie parę ruchów ołówka dzieli ich od olśniewających i przekonujących ilustracji: zaprasza do tworzenia, wie, że łatwo złapać bakcyla i wciągnąć się w taki rodzaj rozrywki. Dorośli mogą dzięki "Rysowaniu dla przyjemności" zrealizować własne marzenia o artystycznych produkcjach, dzieci - jeśli zaczną od takiej lektury - z pewnością jeszcze szybciej osiągną mistrzostwo i nigdy nie będą narzekać na brak inspiracji.
Z ołówkiem
"Rysowanie dla przyjemności. Krok po kroku dla dorosłych i dzieci" to książka, która pozwoli uwierzyć we własne siły wszystkim pragnącym poszerzać swoje umiejętności plastyczne. Po obowiązkowym wprowadzeniu (bardzo skondensowanym i skrótowym - w jego ramach odbiorcy dowiedzą się między innymi, jakich narzędzi używać i jak powiązać stosowane "techniki" z upragnionym efektem. Nie ma zbyt wielu porad - liczy się przecież jak najszybsza możliwość przejścia do tworzenia własnych obrazków. "Rysowanie dla przyjemności" nastawione jest na satysfakcję odbiorców, w związku z tym Lise Herzog będzie po prostu pokazywać krok po kroku etapy tworzenia konkretnych ilustracji. Rysunek podzielony na części zwykle zajmuje sporo miejsca, tu jednak wszystko zostało rozmieszczone na stronach tak, by udało się zmieścić kilka propozycji (ujęć jednego tematu) obok siebie: liczy się na spostrzegawczość i inteligencję rysujących. Dzięki takiemu rozwiązaniu - i odpowiedniemu zmniejszaniu przykładów - zmieści się tu imponująca kolekcja propozycji.
Standardowo wychodzi się od prostych - ale nie od podstawowych - figur. Owszem, przeważnie głowy dorabia się przez dorysowanie okręgu, ale kształtowi plamy "wyjściowej" trzeba się przyjrzeć. Lise Herzog liczy na to, że każdy da sobie radę z uchwyceniem proporcji, nieprzypadkowo jedna z nielicznych rad teoretycznych, jakich udziela, dotyczy przyglądania się i obserwowania tego, co chce się narysować. Wyjście od nieregularnej plamy pozwala trochę przyspieszyć proces tworzenia: każdy obrazek, nawet z gatunku bardziej skomplikowanych (zwierzęta w ruchu, koń - uznawany za najtrudniejszy motyw dla amatorów w rysowaniu) zostaje podzielony na zaledwie kilka etapów, przy czym nie ma gwałtownego przeskoku jakościowego między przedostatnim i ostatnim krokiem. Wystarczy podążać za wskazówkami i wytrwale ćwiczyć - to umożliwi realizowanie artystycznych wizji w zadowalającym odbiorców zakresie. Nieprzypadkowo autorka zaczyna podpowiedzi od prezentowania sposobów na rysowanie zwierząt. Później przechodzi do rysowania postaci w ruchu, twarzy i karykatur, do rysowania elementów przyrody (drzewa, kwiaty, pejzaże). Uczy perspektywy, pisze o tym, jak prowadzić linie pomocnicze - i po co. Wnioski wyciąga się ze zwyczajnego obserwowania modelowych rysunków. Do tego autorka dodaje krótkie, jednozdaniowe najczęściej objaśnienia albo wskazówki techniczne. Dzięki temu może rozwijać wachlarz podpowiedzi, zachęcać do samodzielnych poszukiwań i do eksperymentowania w ramach ilustracji.
Została ta książka przygotowana tak, żeby dać odbiorcom podstawy rysowania, zachęcić ich do tworzenia. Jeśli odbiorcy zostaną odpowiednio ośmieleni - a ta publikacja pozwoli im uwierzyć we własne siły - przejdą solidny trening rysunkowy. Nauczą się oceniać proporcje i kształty, przenosić na papier to, co widzą. Nawet jeśli ów trening polegałby na zwyczajnym przerysowywaniu tego, co na kartkach - przyniesie efekty. Trzeba tu zaznaczyć, że Lise Herzog potrafi zainspirować i zachęcić do działania: pokazuje odbiorcom, że jedynie parę ruchów ołówka dzieli ich od olśniewających i przekonujących ilustracji: zaprasza do tworzenia, wie, że łatwo złapać bakcyla i wciągnąć się w taki rodzaj rozrywki. Dorośli mogą dzięki "Rysowaniu dla przyjemności" zrealizować własne marzenia o artystycznych produkcjach, dzieci - jeśli zaczną od takiej lektury - z pewnością jeszcze szybciej osiągną mistrzostwo i nigdy nie będą narzekać na brak inspiracji.
piątek, 15 stycznia 2021
Johann Hari: Jak odzyskać siebie i utracone więzi
Feeria, Poznań 2020.
O traumach
Często najlepsze publikacje z pogranicza poradnika i literatury chorobowej biorą się z osobistych doświadczeń autorów. Johann Hari od wielu lat boryka się z depresją - i przez długi czas liczył na środki farmakologiczne, które miały regulować poziom serotoniny. Stopniowo musiał zwiększać dawkę leków, wciąż w przekonaniu o konieczności ich zażywania Dopiero kiedy dowiedział się o tym, jaką rolę odgrywa placebo, wiele się zmieniło. "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to tom bardzo rozłożysty. Autor zajmuje się tutaj pozachemicznymi przyczynami depresji. Odnotowuje kilka ważnych wydarzeń lub momentów w życiu każdego człowieka - żeby sprawdzić, co składa się na utratę pewności siebie i kiedy najtrudniej radzić sobie z wyzwaniami. Tu jest miejsce na omówienie znaczenia relacji z innymi ludźmi, na zmiany w pracy i w życiu prywatnym, na brak perspektyw, ale też na przedstawienie roli genów. Chociaż autor doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cierpiącym na depresję nie pomogą dobre rady optymistów, szuka źródeł choroby. Wszystko po to, żeby nie zatrzymywać się na poziomie leków - część nastrojów i zachowań, które idealnie pasują do szablonów oraz psychotestów wskazujących na depresję, wywodzi się z niepożądanych zmian w zwykłym życiu. I może warto zastanowić się nad zestawem powodów złego humoru i dać sobie prawo do chwilowego przygnębienia, przeżyć żałobę albo przepracować smutek zamiast rzucać się na magiczne pigułki. Farmakologii autor nie wyklucza, zresztą byłby hipokrytą, gdyby po własnych doświadczeniach odmawiał tego czytelnikom. Ale analizuje całkiem dużą część życiowych sytuacji, które można uznać za najczęściej spotykane przyczyny depresji. W ten sposób potrafi przekonująco wytłumaczyć odbiorcom, skąd biorą się ich lęki. Kolejne rozdziały zapewniają rzeczową i dogłębną analizę różnych życiowych sytuacji. Stają się tym samym mapą dla czytelników - zbiorem bardzo przydatnych wyjaśnień. Johann Hari uświadamia, jakie zmiany mogą zaowocować problemami w bliższej lub dalszej przyszłości - i jakie reakcje są całkowicie zwyczajne i spodziewane. Wszystko to staje się przygotowaniem do drugiej części obszernej jak na publikację z dziedziny samorozwoju i psychologii książki. Kiedy już Hari zamknie spis przyczyn złego nastroju, zastanawia się nad tym, czy można przezwyciężyć problemy psychiczne bez leków. Wie, że te oszukują mózg. Jednak świadomy silnego efektu placebo w przypadku części psychicznych zawirowań stara się o wskazówki pomocne przy depresji i stanach lękowych - oraz łagodniejszych schorzeniach. Przedstawia sposoby postępowania w konkretnych przypadkach i dzięki temu może zapewnić ulgę cierpiącym. Oczywiście pod warunkiem, że ci również mają dość środków farmakologicznych na każdy moment egzystencji. Johann Hari nie należy do znachorów i nie zachęca do rezygnowania z leczenia, kiedy jest ono niezbędne. Ale przypomina o istniejących uproszczeniach. Pokazuje, że niektóre reakcje mózgu do złudzenia przypominają depresję, ale można je pokonać samodzielnie. Dzięki takiej postawie trafi do odbiorców. Ponadto "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to książka, która objaśnia świat - pozwala na przegląd psychologicznych ciekawostek. Nie jest to typowy poradnik ani zestaw uproszczeń czy skrótów - autor stara się jak najpełniej zaprezentować zjawiska, które mają silny wpływ na każdego.
O traumach
Często najlepsze publikacje z pogranicza poradnika i literatury chorobowej biorą się z osobistych doświadczeń autorów. Johann Hari od wielu lat boryka się z depresją - i przez długi czas liczył na środki farmakologiczne, które miały regulować poziom serotoniny. Stopniowo musiał zwiększać dawkę leków, wciąż w przekonaniu o konieczności ich zażywania Dopiero kiedy dowiedział się o tym, jaką rolę odgrywa placebo, wiele się zmieniło. "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to tom bardzo rozłożysty. Autor zajmuje się tutaj pozachemicznymi przyczynami depresji. Odnotowuje kilka ważnych wydarzeń lub momentów w życiu każdego człowieka - żeby sprawdzić, co składa się na utratę pewności siebie i kiedy najtrudniej radzić sobie z wyzwaniami. Tu jest miejsce na omówienie znaczenia relacji z innymi ludźmi, na zmiany w pracy i w życiu prywatnym, na brak perspektyw, ale też na przedstawienie roli genów. Chociaż autor doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cierpiącym na depresję nie pomogą dobre rady optymistów, szuka źródeł choroby. Wszystko po to, żeby nie zatrzymywać się na poziomie leków - część nastrojów i zachowań, które idealnie pasują do szablonów oraz psychotestów wskazujących na depresję, wywodzi się z niepożądanych zmian w zwykłym życiu. I może warto zastanowić się nad zestawem powodów złego humoru i dać sobie prawo do chwilowego przygnębienia, przeżyć żałobę albo przepracować smutek zamiast rzucać się na magiczne pigułki. Farmakologii autor nie wyklucza, zresztą byłby hipokrytą, gdyby po własnych doświadczeniach odmawiał tego czytelnikom. Ale analizuje całkiem dużą część życiowych sytuacji, które można uznać za najczęściej spotykane przyczyny depresji. W ten sposób potrafi przekonująco wytłumaczyć odbiorcom, skąd biorą się ich lęki. Kolejne rozdziały zapewniają rzeczową i dogłębną analizę różnych życiowych sytuacji. Stają się tym samym mapą dla czytelników - zbiorem bardzo przydatnych wyjaśnień. Johann Hari uświadamia, jakie zmiany mogą zaowocować problemami w bliższej lub dalszej przyszłości - i jakie reakcje są całkowicie zwyczajne i spodziewane. Wszystko to staje się przygotowaniem do drugiej części obszernej jak na publikację z dziedziny samorozwoju i psychologii książki. Kiedy już Hari zamknie spis przyczyn złego nastroju, zastanawia się nad tym, czy można przezwyciężyć problemy psychiczne bez leków. Wie, że te oszukują mózg. Jednak świadomy silnego efektu placebo w przypadku części psychicznych zawirowań stara się o wskazówki pomocne przy depresji i stanach lękowych - oraz łagodniejszych schorzeniach. Przedstawia sposoby postępowania w konkretnych przypadkach i dzięki temu może zapewnić ulgę cierpiącym. Oczywiście pod warunkiem, że ci również mają dość środków farmakologicznych na każdy moment egzystencji. Johann Hari nie należy do znachorów i nie zachęca do rezygnowania z leczenia, kiedy jest ono niezbędne. Ale przypomina o istniejących uproszczeniach. Pokazuje, że niektóre reakcje mózgu do złudzenia przypominają depresję, ale można je pokonać samodzielnie. Dzięki takiej postawie trafi do odbiorców. Ponadto "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to książka, która objaśnia świat - pozwala na przegląd psychologicznych ciekawostek. Nie jest to typowy poradnik ani zestaw uproszczeń czy skrótów - autor stara się jak najpełniej zaprezentować zjawiska, które mają silny wpływ na każdego.
piątek, 18 grudnia 2020
Amir Levine, Rachel Heller: Partnerstwo bliskości
Feeria, Łódź 2020.
Z drugim człowiekiem
Style przywiązania to coś, co pod lupę biorą Amir Levine i Rachel Heller. Tom „Partnerstwo bliskości” jest przede wszystkim poradnikiem dotyczącym samorozwoju – i zestawem wskazówek dla odbiorców, którzy potrzebują przejrzystego komentarza do popełnianych w związkach błędów. Autorzy dzielą ludzi na trzy typy, zgodnie z tą klasyfikacją jedni stronią od związków, drudzy boją się wchodzenia w głębsze relacje, trzeci są wyczuleni na potrzeby własne i innych i potrafią rozwiązać wszystkie problemy zanim jeszcze się rozwiną w sytuacje prowadzące do konfliktów. Ci trzeci to oczywiście ludzie idealni, wymarzeni partnerzy dla każdego: tworzą satysfakcjonujące relacje i mają w sobie spokój, którego można im pozazdrościć. Tyle tylko, że bezpieczni to ludzie modelowi - stworzeni bardziej na potrzeby podręczników do psychologii niż realnego życia - funkcjonują jako ci, którzy wyznaczają sposób bycia. Recepta na pozbycie się kłopotów oraz stresów wydaje się banalna: wystarczy znaleźć swój typ zachowań, wskazać standardy zachowania partnerów i dowiedzieć się, jakie pułapki i jakie zasady w takich związkach najczęściej się pojawiają. Temu służy bardzo bogaty zestaw przykładów. Wszystko opiera się na tym, żeby redukować stresy i kłótnie - zanim tak naprawdę wystąpią. W wersji tych autorów to możliwe - i to naprawdę bez większego wysiłku. Trzeba jedynie nauczyć się odruchowo niemal rozpoznawać style przywiązania i wprowadzać w życie wskazówki podawane na kolejnych stronach.
"Partnerstwo bliskości" to książka przygotowana bardzo starannie i przejrzyście. Amir Levine i Rachel Heller co pewien czas informują, jaki rodzaj wiadomości znajdzie się w dalszej części książki i przygotowują na kolejne etapy pracy nad sobą. Wyjaśniają, po co konkretne informacje - i stawiają na rzeczowość. W tej książce bardzo dużo jest zadań, które odbiorcy mają wykonywać samodzielnie. Przede wszystkim psychotestów pozwalających na określenie przynależności do konkretnej grupy. Ale autorzy wybierają także zestawy obrazków "z życia wziętych" - wprowadzają scenki prezentujące różne postacie w typowych dla związków sytuacjach konfliktowych - po to, by móc wypracować sobie umiejętność oceniania zachowań. Do tego rozmaite tabelki, miejsca do uzupełniania: "Partnerstwo bliskości" momentami funkcjonuje jak zeszyt ćwiczeń dla czytelników, chociaż to więcej niż poradnik - to bardziej podręcznik dotyczący relacji. Amir Levine i Rachel Heller wiedzą doskonale, jaki efekt chcą osiągnąć. Skupiają się tylko na trzech postawach - mogą zatem bardzo dokładnie je przeanalizować i doprowadzić do autoanaliz także odbiorców. Chodzi im o przekonanie do własnych odkryć - i dzięki temu mogą zająć się budowaniem całego systemu sensów i przydatności teorii. Piszą przejrzyście i esencjonalnie, ta książka rzeczywiście może przynieść czytelnikom sporo wiadomości i sporo podpowiedzi dotyczących zwyczajnego życia. Każdy, kto chce popracować nad sobą i nad związkami, każdy, kto chce zrozumieć istotę swoich relacji z innymi - albo znaleźć źródło problemów codziennych - może sięgnąć po ten tom. Już uważne przeczytanie go, nawet bez wykonywania ćwiczeń zalecanych przez autorów, przyniesie wyraźny efekt.
Z drugim człowiekiem
Style przywiązania to coś, co pod lupę biorą Amir Levine i Rachel Heller. Tom „Partnerstwo bliskości” jest przede wszystkim poradnikiem dotyczącym samorozwoju – i zestawem wskazówek dla odbiorców, którzy potrzebują przejrzystego komentarza do popełnianych w związkach błędów. Autorzy dzielą ludzi na trzy typy, zgodnie z tą klasyfikacją jedni stronią od związków, drudzy boją się wchodzenia w głębsze relacje, trzeci są wyczuleni na potrzeby własne i innych i potrafią rozwiązać wszystkie problemy zanim jeszcze się rozwiną w sytuacje prowadzące do konfliktów. Ci trzeci to oczywiście ludzie idealni, wymarzeni partnerzy dla każdego: tworzą satysfakcjonujące relacje i mają w sobie spokój, którego można im pozazdrościć. Tyle tylko, że bezpieczni to ludzie modelowi - stworzeni bardziej na potrzeby podręczników do psychologii niż realnego życia - funkcjonują jako ci, którzy wyznaczają sposób bycia. Recepta na pozbycie się kłopotów oraz stresów wydaje się banalna: wystarczy znaleźć swój typ zachowań, wskazać standardy zachowania partnerów i dowiedzieć się, jakie pułapki i jakie zasady w takich związkach najczęściej się pojawiają. Temu służy bardzo bogaty zestaw przykładów. Wszystko opiera się na tym, żeby redukować stresy i kłótnie - zanim tak naprawdę wystąpią. W wersji tych autorów to możliwe - i to naprawdę bez większego wysiłku. Trzeba jedynie nauczyć się odruchowo niemal rozpoznawać style przywiązania i wprowadzać w życie wskazówki podawane na kolejnych stronach.
"Partnerstwo bliskości" to książka przygotowana bardzo starannie i przejrzyście. Amir Levine i Rachel Heller co pewien czas informują, jaki rodzaj wiadomości znajdzie się w dalszej części książki i przygotowują na kolejne etapy pracy nad sobą. Wyjaśniają, po co konkretne informacje - i stawiają na rzeczowość. W tej książce bardzo dużo jest zadań, które odbiorcy mają wykonywać samodzielnie. Przede wszystkim psychotestów pozwalających na określenie przynależności do konkretnej grupy. Ale autorzy wybierają także zestawy obrazków "z życia wziętych" - wprowadzają scenki prezentujące różne postacie w typowych dla związków sytuacjach konfliktowych - po to, by móc wypracować sobie umiejętność oceniania zachowań. Do tego rozmaite tabelki, miejsca do uzupełniania: "Partnerstwo bliskości" momentami funkcjonuje jak zeszyt ćwiczeń dla czytelników, chociaż to więcej niż poradnik - to bardziej podręcznik dotyczący relacji. Amir Levine i Rachel Heller wiedzą doskonale, jaki efekt chcą osiągnąć. Skupiają się tylko na trzech postawach - mogą zatem bardzo dokładnie je przeanalizować i doprowadzić do autoanaliz także odbiorców. Chodzi im o przekonanie do własnych odkryć - i dzięki temu mogą zająć się budowaniem całego systemu sensów i przydatności teorii. Piszą przejrzyście i esencjonalnie, ta książka rzeczywiście może przynieść czytelnikom sporo wiadomości i sporo podpowiedzi dotyczących zwyczajnego życia. Każdy, kto chce popracować nad sobą i nad związkami, każdy, kto chce zrozumieć istotę swoich relacji z innymi - albo znaleźć źródło problemów codziennych - może sięgnąć po ten tom. Już uważne przeczytanie go, nawet bez wykonywania ćwiczeń zalecanych przez autorów, przyniesie wyraźny efekt.
czwartek, 17 grudnia 2020
Jennifer Granneman: Sekretne życie introwertyków
Feeria, Łódź 2020.
Instrukcja obsługi
Jennifer Granneman wstrzeliła się ze swoją publikacją na rynek w momencie, gdy szczególną uwagą obdarza się ludzi wysoko wrażliwych, a ci, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca w głośnym świecie, zyskują pocieszenie w poradnikach psychologicznych. „Sekretne życie introwertyków” jest zestawem wskazówek dla introwertyków oraz dla ekstrawertyków, którzy dzielą z introwertykami codzienność i chcieliby ich lepiej zrozumieć. Autorka rozkłada na czynniki pierwsze zachowania tych, którzy stronią od tłumów i unikają nadmiernego hałasu, wyjaśniając im, że wcale nie muszą podporządkowywać się innym, żeby wieść satysfakcjonujące życie osobiste i zawodowe. Następnie podpowiada, jak to zrobić. „Sekretne życie introwertyków” to bardzo przydatna publikacja, chociaż samo istnienie introwertyków nikogo przecież nie zaskakuje. Tym razem jednak Granneman pomaga się odnaleźć w każdym środowisku i uczy, jak rozmawiać o swoich potrzebach. Sama jest introwertyczką – w ten sposób chce wzbudzić zaufanie czytelników. Rozumie doskonale to wszystko, co pojawia się jako wyzwanie lub zadanie nie do zrealizowania w życiu jej odbiorców – i znajduje proste podpowiedzi umożliwiające właściwą reakcję bez rezygnowania ze swojego komfortu. Kolejne rozdziały tego tomu (obszernego jak na poradnik psychologiczny) zawierają kwestie związane z relacjami z innymi ludźmi. Autorka wyjaśnia, jak bywają postrzegani introwertycy i z jakich powodów – przedstawia fałszywe przekonania oraz sposoby sprostowania krzywdzących opinii. Sprawdza, co dzieje się z introwertykiem, który otrzyma zbyt dużo bodźców („introwertyczny kac” to zjawisko, którego ekstrawertycy raczej nie mają szans doświadczyć ani zrozumieć – warto zatem zastanowić się nad jego kształtem oraz nad sposobami reagowania; znajduje Jennifer Granneman rozwiązania cenne dla wszystkich i przekonuje czytelników, że jeśli są introwertykami, mają do dyspozycji kilka metod regenerowania się i odzyskiwania sił w różnych warunkach. To droga do polepszenia warunków życia – i do pogodzenia się ze swoim charakterem. Osobny temat zajmuje życie towarzyskie: Jennifer Granneman wie, że introwertycy nie czerpią przyjemności z hucznych imprez i small talku – i próbuje to wytłumaczyć odbiorcom. Introwertykom – że wszystko jest w porządku i nie muszą czuć się inni, ekstrawertykom – że introwertycy potrzebują więcej czasu w samotności. Podpowiada autorka, jak wywalczyć sobie przestrzeń do odpoczynku i jak rozwijać życie towarzyskie, gdy jest się introwertykiem – przy okazji może rozbijać mity na temat odludków. Zajmuje się również i to dość obszernie zagadnieniem związków introwertyków z innymi introwertykami albo z ekstrawertykami – sprawdza, kiedy taka relacja nie ma szans powodzenia, a kiedy wystarczy nad nią trochę popracować. Wprowadza oczywiście system ułatwień lekturowych – to między innymi quizy i psychotesty dla czytelników, często bardzo rozbudowane, a ponadto – szare ramki, w których autorka zwraca się do ekstrawertyków, by wyjaśnić im świat z perspektywy introwertyka. Dba o czytelność, o precyzję przedstawianych uwag i o przydatność porad. „Sekretne życie introwertyków” to książka pomocna w procesie samopoznania albo w wyjaśnianiu przyczyn rozmaitych stresów na poziomie międzyludzkich relacji – bo przecież nie tylko ekstrawertycy mogą czuć się niezręcznie przy zawsze zamkniętych w sobie i zamyślonych partnerach, ale również na introwertykach odbijają się konflikty.
Instrukcja obsługi
Jennifer Granneman wstrzeliła się ze swoją publikacją na rynek w momencie, gdy szczególną uwagą obdarza się ludzi wysoko wrażliwych, a ci, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca w głośnym świecie, zyskują pocieszenie w poradnikach psychologicznych. „Sekretne życie introwertyków” jest zestawem wskazówek dla introwertyków oraz dla ekstrawertyków, którzy dzielą z introwertykami codzienność i chcieliby ich lepiej zrozumieć. Autorka rozkłada na czynniki pierwsze zachowania tych, którzy stronią od tłumów i unikają nadmiernego hałasu, wyjaśniając im, że wcale nie muszą podporządkowywać się innym, żeby wieść satysfakcjonujące życie osobiste i zawodowe. Następnie podpowiada, jak to zrobić. „Sekretne życie introwertyków” to bardzo przydatna publikacja, chociaż samo istnienie introwertyków nikogo przecież nie zaskakuje. Tym razem jednak Granneman pomaga się odnaleźć w każdym środowisku i uczy, jak rozmawiać o swoich potrzebach. Sama jest introwertyczką – w ten sposób chce wzbudzić zaufanie czytelników. Rozumie doskonale to wszystko, co pojawia się jako wyzwanie lub zadanie nie do zrealizowania w życiu jej odbiorców – i znajduje proste podpowiedzi umożliwiające właściwą reakcję bez rezygnowania ze swojego komfortu. Kolejne rozdziały tego tomu (obszernego jak na poradnik psychologiczny) zawierają kwestie związane z relacjami z innymi ludźmi. Autorka wyjaśnia, jak bywają postrzegani introwertycy i z jakich powodów – przedstawia fałszywe przekonania oraz sposoby sprostowania krzywdzących opinii. Sprawdza, co dzieje się z introwertykiem, który otrzyma zbyt dużo bodźców („introwertyczny kac” to zjawisko, którego ekstrawertycy raczej nie mają szans doświadczyć ani zrozumieć – warto zatem zastanowić się nad jego kształtem oraz nad sposobami reagowania; znajduje Jennifer Granneman rozwiązania cenne dla wszystkich i przekonuje czytelników, że jeśli są introwertykami, mają do dyspozycji kilka metod regenerowania się i odzyskiwania sił w różnych warunkach. To droga do polepszenia warunków życia – i do pogodzenia się ze swoim charakterem. Osobny temat zajmuje życie towarzyskie: Jennifer Granneman wie, że introwertycy nie czerpią przyjemności z hucznych imprez i small talku – i próbuje to wytłumaczyć odbiorcom. Introwertykom – że wszystko jest w porządku i nie muszą czuć się inni, ekstrawertykom – że introwertycy potrzebują więcej czasu w samotności. Podpowiada autorka, jak wywalczyć sobie przestrzeń do odpoczynku i jak rozwijać życie towarzyskie, gdy jest się introwertykiem – przy okazji może rozbijać mity na temat odludków. Zajmuje się również i to dość obszernie zagadnieniem związków introwertyków z innymi introwertykami albo z ekstrawertykami – sprawdza, kiedy taka relacja nie ma szans powodzenia, a kiedy wystarczy nad nią trochę popracować. Wprowadza oczywiście system ułatwień lekturowych – to między innymi quizy i psychotesty dla czytelników, często bardzo rozbudowane, a ponadto – szare ramki, w których autorka zwraca się do ekstrawertyków, by wyjaśnić im świat z perspektywy introwertyka. Dba o czytelność, o precyzję przedstawianych uwag i o przydatność porad. „Sekretne życie introwertyków” to książka pomocna w procesie samopoznania albo w wyjaśnianiu przyczyn rozmaitych stresów na poziomie międzyludzkich relacji – bo przecież nie tylko ekstrawertycy mogą czuć się niezręcznie przy zawsze zamkniętych w sobie i zamyślonych partnerach, ale również na introwertykach odbijają się konflikty.
czwartek, 10 grudnia 2020
Wendy Mitchell: Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą Alzheimera
Feeria, Łódź 2020.
Znajdowanie siebie
Wendy Mitchell nie sądziła, że spotka ją coś takiego. Aktywna zawodowo i polegająca na swojej fenomenalnej pamięci mama dwóch dorosłych już córek snuła plany dotyczące ciekawych rzeczy do zrobienia na emeryturze, na razie poświęcając się całkowicie pracy. Pewnego dnia jednak zauważyła u siebie niepokojące zjawisko, które charakteryzowała przez podobieństwo do mgły opadającej na mózg. Chociaż ze swoimi obawami podzieliła się z lekarzami, nie znalazła zrozumienia, przynajmniej na początku. A przecież jako pracownica systemu opieki zdrowotnej i tak miała możliwość dotarcia do najlepszych. „Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą Alzheimera” to publikacja bardzo ważna na rynku – jednak nie za sprawą wpisywania się w nurt literatury chorobowej. Owszem, na początku autorka przedstawia swoje zagubienie i konieczność przeorganizowania życia. Uczy się choroby, tego, co demencja przynosi i przekonuje się, że istnieją sposoby na przechytrzenie niektórych objawów. Wendy Mitchell ma dopiero pięćdziesiąt osiem lat, kiedy zostaje zdiagnozowana: nie czuje się stara ani niedołężna, więc chce znaleźć jak najlepszą drogę działania, żeby móc cieszyć się życiem mimo chorego mózgu. I kiedy już uświadomi czytelnikom, jak to jest funkcjonować samodzielnie z chorobą Alzheimera, przenosi się w świat pomocy. Sama zauważa, że nie może liczyć na medyków: zbiera więc informacje na własną rękę, konfrontuje je ze swoimi obserwacjami, zapiski publikuje na blogu. Prowadzi – mimo utraty pracy – bardzo aktywne życie. Angażuje się w szerzenie świadomości na temat choroby i przekonuje ludzi – często tych, którzy zajmują się chorymi – do zmiany językowych przyzwyczajeń. Pokazuje, jak wielką nadzieję można zyskać dzięki zmianie frazeologii i akcentuje konieczność czucia się potrzebnym. Przygląda się parom, w których jedno z małżonków opiekuje się drugim – i wskazuje najczęstsze błędy popełniane w dobrej wierze. Sama nie zgadza się na to, by córki się nią opiekowały. Bezustannie szuka wyzwań dla swojego mózgu, a musi mierzyć się z rozmaitymi komplikacjami. Zapraszana na rozmaite odczyty i konferencje, podróżuje samodzielnie (a przygotowania do drogi wyglądają u niej trochę inaczej niż u ludzi z całkowicie sprawnym umysłem). Zdarzają się jednak momenty, w których musi zabarykadować się w kuchni, żeby zjeść śniadanie – lub te komiczne, kiedy kot córki dostaje więcej ulubionych przysmaków, niż powinien, bo autorka wciąż przypomina sobie, że miała go nakarmić. Przygód jest tu sporo, Wendy Mitchell próbuje jednak przekonać czytelników, że demencja nie musi oznaczać kresu i niesamodzielności. Póki może, szuka dobrych stron funkcjonowania, uczy się sztuczek pozwalających na pokonywanie problemów i nie traci pogody ducha. „Ja, którą kiedyś znałam” to książka inspirująca dla bliskich ludzi chorych – nadaje się jednak również na zwyczajną lekturę, po którą warto sięgnąć, żeby nabrać odpowiedniego dystansu do codziennych zmartwień. Wendy Mitchell zaraża entuzjazmem, podpowiada, co zrobić, żeby życie z chorobą Alzheimera było przynajmniej odrobinę bardziej znośne. Nie skarży się na swój los, czasami wręcz musi się tłumaczyć z pozornie dobrego stanu – nikt, kto ją poznaje, nie wierzy w okrutną chorobę odbierającą wspomnienia. Jednak autorka robi wiele, żeby odbiorcy pojęli jej świat – i żeby nauczyli się funkcjonowania obok chorych. „Ja, którą kiedyś znałam” to zwierzenie bardzo ciekawe także pod kątem literackim.
Znajdowanie siebie
Wendy Mitchell nie sądziła, że spotka ją coś takiego. Aktywna zawodowo i polegająca na swojej fenomenalnej pamięci mama dwóch dorosłych już córek snuła plany dotyczące ciekawych rzeczy do zrobienia na emeryturze, na razie poświęcając się całkowicie pracy. Pewnego dnia jednak zauważyła u siebie niepokojące zjawisko, które charakteryzowała przez podobieństwo do mgły opadającej na mózg. Chociaż ze swoimi obawami podzieliła się z lekarzami, nie znalazła zrozumienia, przynajmniej na początku. A przecież jako pracownica systemu opieki zdrowotnej i tak miała możliwość dotarcia do najlepszych. „Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą Alzheimera” to publikacja bardzo ważna na rynku – jednak nie za sprawą wpisywania się w nurt literatury chorobowej. Owszem, na początku autorka przedstawia swoje zagubienie i konieczność przeorganizowania życia. Uczy się choroby, tego, co demencja przynosi i przekonuje się, że istnieją sposoby na przechytrzenie niektórych objawów. Wendy Mitchell ma dopiero pięćdziesiąt osiem lat, kiedy zostaje zdiagnozowana: nie czuje się stara ani niedołężna, więc chce znaleźć jak najlepszą drogę działania, żeby móc cieszyć się życiem mimo chorego mózgu. I kiedy już uświadomi czytelnikom, jak to jest funkcjonować samodzielnie z chorobą Alzheimera, przenosi się w świat pomocy. Sama zauważa, że nie może liczyć na medyków: zbiera więc informacje na własną rękę, konfrontuje je ze swoimi obserwacjami, zapiski publikuje na blogu. Prowadzi – mimo utraty pracy – bardzo aktywne życie. Angażuje się w szerzenie świadomości na temat choroby i przekonuje ludzi – często tych, którzy zajmują się chorymi – do zmiany językowych przyzwyczajeń. Pokazuje, jak wielką nadzieję można zyskać dzięki zmianie frazeologii i akcentuje konieczność czucia się potrzebnym. Przygląda się parom, w których jedno z małżonków opiekuje się drugim – i wskazuje najczęstsze błędy popełniane w dobrej wierze. Sama nie zgadza się na to, by córki się nią opiekowały. Bezustannie szuka wyzwań dla swojego mózgu, a musi mierzyć się z rozmaitymi komplikacjami. Zapraszana na rozmaite odczyty i konferencje, podróżuje samodzielnie (a przygotowania do drogi wyglądają u niej trochę inaczej niż u ludzi z całkowicie sprawnym umysłem). Zdarzają się jednak momenty, w których musi zabarykadować się w kuchni, żeby zjeść śniadanie – lub te komiczne, kiedy kot córki dostaje więcej ulubionych przysmaków, niż powinien, bo autorka wciąż przypomina sobie, że miała go nakarmić. Przygód jest tu sporo, Wendy Mitchell próbuje jednak przekonać czytelników, że demencja nie musi oznaczać kresu i niesamodzielności. Póki może, szuka dobrych stron funkcjonowania, uczy się sztuczek pozwalających na pokonywanie problemów i nie traci pogody ducha. „Ja, którą kiedyś znałam” to książka inspirująca dla bliskich ludzi chorych – nadaje się jednak również na zwyczajną lekturę, po którą warto sięgnąć, żeby nabrać odpowiedniego dystansu do codziennych zmartwień. Wendy Mitchell zaraża entuzjazmem, podpowiada, co zrobić, żeby życie z chorobą Alzheimera było przynajmniej odrobinę bardziej znośne. Nie skarży się na swój los, czasami wręcz musi się tłumaczyć z pozornie dobrego stanu – nikt, kto ją poznaje, nie wierzy w okrutną chorobę odbierającą wspomnienia. Jednak autorka robi wiele, żeby odbiorcy pojęli jej świat – i żeby nauczyli się funkcjonowania obok chorych. „Ja, którą kiedyś znałam” to zwierzenie bardzo ciekawe także pod kątem literackim.
wtorek, 10 listopada 2020
Wendy Mitchell: Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą Alzheimera
Feeria, Łódź 2020.
Znajdowanie siebie
Wendy Mitchell nie sądziła, że spotka ją coś takiego. Aktywna zawodowo i polegająca na swojej fenomenalnej pamięci mama dwóch dorosłych już córek snuła plany dotyczące ciekawych rzeczy do zrobienia na emeryturze, na razie poświęcając się całkowicie pracy. Pewnego dnia jednak zauważyła u siebie niepokojące zjawisko, które charakteryzowała przez podobieństwo do mgły opadającej na mózg. Chociaż ze swoimi obawami podzieliła się z lekarzami, nie znalazła zrozumienia, przynajmniej na początku. A przecież jako pracownica systemu opieki zdrowotnej i tak miała możliwość dotarcia do najlepszych. „Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą Alzheimera” to publikacja bardzo ważna na rynku – jednak nie za sprawą wpisywania się w nurt literatury chorobowej. Owszem, na początku autorka przedstawia swoje zagubienie i konieczność przeorganizowania życia. Uczy się choroby, tego, co demencja przynosi i przekonuje się, że istnieją sposoby na przechytrzenie niektórych objawów. Wendy Mitchell ma dopiero pięćdziesiąt osiem lat, kiedy zostaje zdiagnozowana: nie czuje się stara ani niedołężna, więc chce znaleźć jak najlepszą drogę działania, żeby móc cieszyć się życiem mimo chorego mózgu. I kiedy już uświadomi czytelnikom, jak to jest funkcjonować samodzielnie z chorobą Alzheimera, przenosi się w świat pomocy. Sama zauważa, że nie może liczyć na medyków: zbiera więc informacje na własną rękę, konfrontuje je ze swoimi obserwacjami, zapiski publikuje na blogu. Prowadzi – mimo utraty pracy – bardzo aktywne życie. Angażuje się w szerzenie świadomości na temat choroby i przekonuje ludzi – często tych, którzy zajmują się chorymi – do zmiany językowych przyzwyczajeń. Pokazuje, jak wielką nadzieję można zyskać dzięki zmianie frazeologii i akcentuje konieczność czucia się potrzebnym. Przygląda się parom, w których jedno z małżonków opiekuje się drugim – i wskazuje najczęstsze błędy popełniane w dobrej wierze. Sama nie zgadza się na to, by córki się nią opiekowały. Bezustannie szuka wyzwań dla swojego mózgu, a musi mierzyć się z rozmaitymi komplikacjami. Zapraszana na rozmaite odczyty i konferencje, podróżuje samodzielnie (a przygotowania do drogi wyglądają u niej trochę inaczej niż u ludzi z całkowicie sprawnym umysłem). Zdarzają się jednak momenty, w których musi zabarykadować się w kuchni, żeby zjeść śniadanie – lub te komiczne, kiedy kot córki dostaje więcej ulubionych przysmaków, niż powinien, bo autorka wciąż przypomina sobie, że miała go nakarmić. Przygód jest tu sporo, Wendy Mitchell próbuje jednak przekonać czytelników, że demencja nie musi oznaczać kresu i niesamodzielności. Póki może, szuka dobrych stron funkcjonowania, uczy się sztuczek pozwalających na pokonywanie problemów i nie traci pogody ducha. „Ja, którą kiedyś znałam” to książka inspirująca dla bliskich ludzi chorych – nadaje się jednak również na zwyczajną lekturę, po którą warto sięgnąć, żeby nabrać odpowiedniego dystansu do codziennych zmartwień. Wendy Mitchell zaraża entuzjazmem, podpowiada, co zrobić, żeby życie z chorobą Alzheimera było przynajmniej odrobinę bardziej znośne. Nie skarży się na swój los, czasami wręcz musi się tłumaczyć z pozornie dobrego stanu – nikt, kto ją poznaje, nie wierzy w okrutną chorobę odbierającą wspomnienia. Jednak autorka robi wiele, żeby odbiorcy pojęli jej świat – i żeby nauczyli się funkcjonowania obok chorych. „Ja, którą kiedyś znałam” to zwierzenie bardzo ciekawe także pod kątem literackim.
Znajdowanie siebie
Wendy Mitchell nie sądziła, że spotka ją coś takiego. Aktywna zawodowo i polegająca na swojej fenomenalnej pamięci mama dwóch dorosłych już córek snuła plany dotyczące ciekawych rzeczy do zrobienia na emeryturze, na razie poświęcając się całkowicie pracy. Pewnego dnia jednak zauważyła u siebie niepokojące zjawisko, które charakteryzowała przez podobieństwo do mgły opadającej na mózg. Chociaż ze swoimi obawami podzieliła się z lekarzami, nie znalazła zrozumienia, przynajmniej na początku. A przecież jako pracownica systemu opieki zdrowotnej i tak miała możliwość dotarcia do najlepszych. „Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą Alzheimera” to publikacja bardzo ważna na rynku – jednak nie za sprawą wpisywania się w nurt literatury chorobowej. Owszem, na początku autorka przedstawia swoje zagubienie i konieczność przeorganizowania życia. Uczy się choroby, tego, co demencja przynosi i przekonuje się, że istnieją sposoby na przechytrzenie niektórych objawów. Wendy Mitchell ma dopiero pięćdziesiąt osiem lat, kiedy zostaje zdiagnozowana: nie czuje się stara ani niedołężna, więc chce znaleźć jak najlepszą drogę działania, żeby móc cieszyć się życiem mimo chorego mózgu. I kiedy już uświadomi czytelnikom, jak to jest funkcjonować samodzielnie z chorobą Alzheimera, przenosi się w świat pomocy. Sama zauważa, że nie może liczyć na medyków: zbiera więc informacje na własną rękę, konfrontuje je ze swoimi obserwacjami, zapiski publikuje na blogu. Prowadzi – mimo utraty pracy – bardzo aktywne życie. Angażuje się w szerzenie świadomości na temat choroby i przekonuje ludzi – często tych, którzy zajmują się chorymi – do zmiany językowych przyzwyczajeń. Pokazuje, jak wielką nadzieję można zyskać dzięki zmianie frazeologii i akcentuje konieczność czucia się potrzebnym. Przygląda się parom, w których jedno z małżonków opiekuje się drugim – i wskazuje najczęstsze błędy popełniane w dobrej wierze. Sama nie zgadza się na to, by córki się nią opiekowały. Bezustannie szuka wyzwań dla swojego mózgu, a musi mierzyć się z rozmaitymi komplikacjami. Zapraszana na rozmaite odczyty i konferencje, podróżuje samodzielnie (a przygotowania do drogi wyglądają u niej trochę inaczej niż u ludzi z całkowicie sprawnym umysłem). Zdarzają się jednak momenty, w których musi zabarykadować się w kuchni, żeby zjeść śniadanie – lub te komiczne, kiedy kot córki dostaje więcej ulubionych przysmaków, niż powinien, bo autorka wciąż przypomina sobie, że miała go nakarmić. Przygód jest tu sporo, Wendy Mitchell próbuje jednak przekonać czytelników, że demencja nie musi oznaczać kresu i niesamodzielności. Póki może, szuka dobrych stron funkcjonowania, uczy się sztuczek pozwalających na pokonywanie problemów i nie traci pogody ducha. „Ja, którą kiedyś znałam” to książka inspirująca dla bliskich ludzi chorych – nadaje się jednak również na zwyczajną lekturę, po którą warto sięgnąć, żeby nabrać odpowiedniego dystansu do codziennych zmartwień. Wendy Mitchell zaraża entuzjazmem, podpowiada, co zrobić, żeby życie z chorobą Alzheimera było przynajmniej odrobinę bardziej znośne. Nie skarży się na swój los, czasami wręcz musi się tłumaczyć z pozornie dobrego stanu – nikt, kto ją poznaje, nie wierzy w okrutną chorobę odbierającą wspomnienia. Jednak autorka robi wiele, żeby odbiorcy pojęli jej świat – i żeby nauczyli się funkcjonowania obok chorych. „Ja, którą kiedyś znałam” to zwierzenie bardzo ciekawe także pod kątem literackim.
czwartek, 3 września 2020
Elaine N. Aron: Naucz się kochać. Wysoka wrażliwość. Ćwiczenia
Feeria, Poznań 2020.
Odkrycia
Elaine N. Aron wchodzi w temat, który coraz bardziej zauważalny jest na rynku poradników do samorozwoju – po podręczniku dotyczącym ludzi wysoko wrażliwych stawia na potężny zestaw ćwiczeń dla przesadnych empatów. „Naucz się kochać. Wysoka wrażliwość. Ćwiczenia” to książka, która robi wrażenie samą swoją objętością – i kierowana jest do ludzi, którzy chcą nad sobą popracować, a i do tych, którzy popracować muszą, bo nadwrażliwość (teraz zwana wysoką wrażliwością) nie pozwala im normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Elaine N. Aron wie doskonale, w jakich sferach potrzebne są zmiany – jednak w kwestii wyboru tematów, ćwiczeń i zadań pozostawia czytelnikom wolną rękę. Można śledzić informacje (w innej formie przedstawione w jej podręczniku), ale można też pominąć je i skupić się na realizowaniu zadań, kolejność również nie jest ważna: wystarczy po prostu uczciwie analizować własne uczucia, można wybierać swoją drogę podążania po tekście. Fakt, że pozostawiane miejsca do wypełnienia trochę rozrzedzają książkę – jednak nie jest ich tyle co w kioskowych publikacjach, pozostaje jeszcze całkiem dużo rzeczowego tekstu, nie ma się więc co bać, że „ćwiczenia” to lektura gorsza czy mniej przydatna w życiu społecznym.
Elaine N. Aron chce, żeby czytelnicy nie mieli problemu z ocenianiem siebie i swoich doświadczeń. Od czasu do czasu może wprowadzać testy, które pokażą, czy w ogóle istnieje konieczność zajęcia się tematem wysokiej wrażliwości, znacznie częściej jednak polega na czytelnych przykładach. Nie oznacza to, że zadania, jakie wyznacza odbiorcom, należą do prostych. Wymaga uważnego zagłębienia się we własnych odczuciach i wspomnieniach – każe przywoływać sytuacje ważne i trudne, a następnie – podążać według przytoczonego schematu i nauczyć się pracować nad sobą. To na odbiorcach spoczywać będzie konieczność przeprowadzania zmian w myśleniu – te zmiany wynikać będą z wniosków wyciąganych po lekturze oraz po ćwiczeniach. Aron ma sporo zaufania do czytelników, ale wie też, że wysoko wrażliwi to ludzie, którzy preferują samodzielną pracę z książką niż choćby spotkania w grupach terapeutycznych (a nawet – sam na sam z terapeutą). Zdaje sobie sprawę z tego, że nie musi specjalnie przekonywać grup czytelników do działania: wysoka wrażliwość utrudnia funkcjonowanie i może nawet wywoływać choroby (na tle psychosomatycznym). Nie straszy, przestrzega, a do tego – odnotowuje charakterystyczne „objawy” problemów. Dzięki temu tom „Wysoka wrażliwość. Ćwiczenia”, mimo że nastawiony na praktyczne zajęcia, pozwoli zrozumieć bliskim osób wysoko wrażliwych, z czym mierzą się na co dzień – i dlaczego stronią od tłumów, hałasów czy imprez. Przyda się taka pomoc tym, którzy rzeczywiście nie wiedzą, co zrobić z własnymi emocjami – a ich bliskich nauczy mądrego postępowania z wysoko wrażliwymi (bo to też sztuka).
Odkrycia
Elaine N. Aron wchodzi w temat, który coraz bardziej zauważalny jest na rynku poradników do samorozwoju – po podręczniku dotyczącym ludzi wysoko wrażliwych stawia na potężny zestaw ćwiczeń dla przesadnych empatów. „Naucz się kochać. Wysoka wrażliwość. Ćwiczenia” to książka, która robi wrażenie samą swoją objętością – i kierowana jest do ludzi, którzy chcą nad sobą popracować, a i do tych, którzy popracować muszą, bo nadwrażliwość (teraz zwana wysoką wrażliwością) nie pozwala im normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Elaine N. Aron wie doskonale, w jakich sferach potrzebne są zmiany – jednak w kwestii wyboru tematów, ćwiczeń i zadań pozostawia czytelnikom wolną rękę. Można śledzić informacje (w innej formie przedstawione w jej podręczniku), ale można też pominąć je i skupić się na realizowaniu zadań, kolejność również nie jest ważna: wystarczy po prostu uczciwie analizować własne uczucia, można wybierać swoją drogę podążania po tekście. Fakt, że pozostawiane miejsca do wypełnienia trochę rozrzedzają książkę – jednak nie jest ich tyle co w kioskowych publikacjach, pozostaje jeszcze całkiem dużo rzeczowego tekstu, nie ma się więc co bać, że „ćwiczenia” to lektura gorsza czy mniej przydatna w życiu społecznym.
Elaine N. Aron chce, żeby czytelnicy nie mieli problemu z ocenianiem siebie i swoich doświadczeń. Od czasu do czasu może wprowadzać testy, które pokażą, czy w ogóle istnieje konieczność zajęcia się tematem wysokiej wrażliwości, znacznie częściej jednak polega na czytelnych przykładach. Nie oznacza to, że zadania, jakie wyznacza odbiorcom, należą do prostych. Wymaga uważnego zagłębienia się we własnych odczuciach i wspomnieniach – każe przywoływać sytuacje ważne i trudne, a następnie – podążać według przytoczonego schematu i nauczyć się pracować nad sobą. To na odbiorcach spoczywać będzie konieczność przeprowadzania zmian w myśleniu – te zmiany wynikać będą z wniosków wyciąganych po lekturze oraz po ćwiczeniach. Aron ma sporo zaufania do czytelników, ale wie też, że wysoko wrażliwi to ludzie, którzy preferują samodzielną pracę z książką niż choćby spotkania w grupach terapeutycznych (a nawet – sam na sam z terapeutą). Zdaje sobie sprawę z tego, że nie musi specjalnie przekonywać grup czytelników do działania: wysoka wrażliwość utrudnia funkcjonowanie i może nawet wywoływać choroby (na tle psychosomatycznym). Nie straszy, przestrzega, a do tego – odnotowuje charakterystyczne „objawy” problemów. Dzięki temu tom „Wysoka wrażliwość. Ćwiczenia”, mimo że nastawiony na praktyczne zajęcia, pozwoli zrozumieć bliskim osób wysoko wrażliwych, z czym mierzą się na co dzień – i dlaczego stronią od tłumów, hałasów czy imprez. Przyda się taka pomoc tym, którzy rzeczywiście nie wiedzą, co zrobić z własnymi emocjami – a ich bliskich nauczy mądrego postępowania z wysoko wrażliwymi (bo to też sztuka).
piątek, 7 sierpnia 2020
Achim Gruber: Dramat zwierząt domowych
Feeria, Łódź 2020.
Cierpienie
Trudno ze spokojem śledzić opowieść Achima Grubera, który jako weterynarz i patolog zwierzęcy zajmuje się przedstawianiem rozmaitych rodzajów krzywd, jakie ludzie – świadomie i nieświadomie – wyrządzają swoim pupilom. „Dramat zwierząt domowych” to książka bardzo obszerna, a do tego przeładowana przykładami ludzkiej bezmyślności lub tragedii rozgrywających się w najbliższym otoczeniu. Autor wiele razy będzie czytelnikom przypominał, że sam kocha zwierzęta – i emocje w swojej pracy musi wyłączyć, bo nie sprawia mu przyjemności odnajdowanie kolejnych śladów zaniedbań ze strony właścicieli. Jednocześnie dobitnie pokazuje, że niektórzy zwierząt mieć nie powinni, bo nie są w stanie opiekować się nimi właściwie, nawet jeśli we własnym mniemaniu robią wszystko, co trzeba.
Gruber zabiera czytelników ze sobą nie tylko na salę, w której przeprowadza sekcje zwłok. Bywa w domach, w których całe stada zwierząt po śmierci właścicieli zaczynają zjadać się nawzajem żywcem. Sprawdza, do czego doprowadzają hodowcy i miłośnicy poszczególnych ras (zwykle dążenie do osiągnięcia jakiegoś efektu wiąże się z krzywdzeniem całej rasy, mutacjami groźnymi dla życia albo wyjątkowo utrudniającymi funkcjonowanie – o tym jednak ludzie rzadko myślą). Opisuje rozmaite choroby zwierząt. Czasami pokazuje nieszczęśliwe wypadki, w których czworonożni bohaterowie tracą życie – i nie da się im w żaden sposób pomóc. Znacznie częściej jednak interesują go sytuacje, w których cierpieniu dałoby się zapobiec, gdyby właściciele w porę zareagowali. Dowiedzą się zatem odbiorcy, dlaczego dziecko z opryszczką pod żadnym pozorem nie może całować szynszyli. Dowiedzą się, dlaczego należy zakazać zwłaszcza seniorom dzielenia się ze zwierzętami swoimi lekami – nawet jeśli te przepisane przez weterynarza są dużo droższe, a pies ma podobne dolegliwości, tego typu kombinacje kończą się zwykle wielkim dramatem. Dowiedzą się wreszcie, dlaczego nie należy lekceważyć sygnałów ostrzegawczych zmian na skórze i pod skórą, dziwnych guzów, zniekształceń czy wyprysków. Jakby tego było mało, autor wyjaśnia, dlaczego nie wolno lekceważyć przepisów dotyczących przywożenia zwierząt zza granicy: przytacza opowieść o ludziach, którzy zaopiekowali się bezdomnym psem, tyle że zamiast wykonać szereg szczepień i odbyć wymaganą prawnie kwarantannę, postanowili kupić potrzebne dokumenty. Finał tej historii szokuje i pokazuje, jak wiele cierpień można by uniknąć, gdyby nie ludzkie zaniedbania.
Achim Gruber ma w zanadrzu całkiem dużo oskarżeń kierowanych w stronę ludzi, którzy deklarują, że kochają zwierzęta. Jego praca polega na odkrywaniu kolejnych zaprzeczeń tych przekonań – i pokazuje jednoznacznie, dlaczego niektórzy nie powinni mieć psa czy kota. „Dramat zwierząt domowych” to książka, która w pewnym stopniu wpisuje się w modę na reportaże medyczne czy opowieści o chorobach – pełno ich dzisiaj na rynku, chociaż do tej pory dotyczyły przede wszystkim ludzi. Teraz czas na przyjrzenie się uciążliwościom, jakie muszą znosić czworonożni pupile, gdy trafią w ręce nieodpowiedzialnych albo nieświadomych ludzi. Autor napisał tę książkę z buntu – i dobrze, żeby wieść o niej się szerzyła.
Cierpienie
Trudno ze spokojem śledzić opowieść Achima Grubera, który jako weterynarz i patolog zwierzęcy zajmuje się przedstawianiem rozmaitych rodzajów krzywd, jakie ludzie – świadomie i nieświadomie – wyrządzają swoim pupilom. „Dramat zwierząt domowych” to książka bardzo obszerna, a do tego przeładowana przykładami ludzkiej bezmyślności lub tragedii rozgrywających się w najbliższym otoczeniu. Autor wiele razy będzie czytelnikom przypominał, że sam kocha zwierzęta – i emocje w swojej pracy musi wyłączyć, bo nie sprawia mu przyjemności odnajdowanie kolejnych śladów zaniedbań ze strony właścicieli. Jednocześnie dobitnie pokazuje, że niektórzy zwierząt mieć nie powinni, bo nie są w stanie opiekować się nimi właściwie, nawet jeśli we własnym mniemaniu robią wszystko, co trzeba.
Gruber zabiera czytelników ze sobą nie tylko na salę, w której przeprowadza sekcje zwłok. Bywa w domach, w których całe stada zwierząt po śmierci właścicieli zaczynają zjadać się nawzajem żywcem. Sprawdza, do czego doprowadzają hodowcy i miłośnicy poszczególnych ras (zwykle dążenie do osiągnięcia jakiegoś efektu wiąże się z krzywdzeniem całej rasy, mutacjami groźnymi dla życia albo wyjątkowo utrudniającymi funkcjonowanie – o tym jednak ludzie rzadko myślą). Opisuje rozmaite choroby zwierząt. Czasami pokazuje nieszczęśliwe wypadki, w których czworonożni bohaterowie tracą życie – i nie da się im w żaden sposób pomóc. Znacznie częściej jednak interesują go sytuacje, w których cierpieniu dałoby się zapobiec, gdyby właściciele w porę zareagowali. Dowiedzą się zatem odbiorcy, dlaczego dziecko z opryszczką pod żadnym pozorem nie może całować szynszyli. Dowiedzą się, dlaczego należy zakazać zwłaszcza seniorom dzielenia się ze zwierzętami swoimi lekami – nawet jeśli te przepisane przez weterynarza są dużo droższe, a pies ma podobne dolegliwości, tego typu kombinacje kończą się zwykle wielkim dramatem. Dowiedzą się wreszcie, dlaczego nie należy lekceważyć sygnałów ostrzegawczych zmian na skórze i pod skórą, dziwnych guzów, zniekształceń czy wyprysków. Jakby tego było mało, autor wyjaśnia, dlaczego nie wolno lekceważyć przepisów dotyczących przywożenia zwierząt zza granicy: przytacza opowieść o ludziach, którzy zaopiekowali się bezdomnym psem, tyle że zamiast wykonać szereg szczepień i odbyć wymaganą prawnie kwarantannę, postanowili kupić potrzebne dokumenty. Finał tej historii szokuje i pokazuje, jak wiele cierpień można by uniknąć, gdyby nie ludzkie zaniedbania.
Achim Gruber ma w zanadrzu całkiem dużo oskarżeń kierowanych w stronę ludzi, którzy deklarują, że kochają zwierzęta. Jego praca polega na odkrywaniu kolejnych zaprzeczeń tych przekonań – i pokazuje jednoznacznie, dlaczego niektórzy nie powinni mieć psa czy kota. „Dramat zwierząt domowych” to książka, która w pewnym stopniu wpisuje się w modę na reportaże medyczne czy opowieści o chorobach – pełno ich dzisiaj na rynku, chociaż do tej pory dotyczyły przede wszystkim ludzi. Teraz czas na przyjrzenie się uciążliwościom, jakie muszą znosić czworonożni pupile, gdy trafią w ręce nieodpowiedzialnych albo nieświadomych ludzi. Autor napisał tę książkę z buntu – i dobrze, żeby wieść o niej się szerzyła.
wtorek, 28 lipca 2020
Judith Orloff: Empatia. Poradnik dla wrażliwych
Feeria, Łódź 2020.
Reakcje
Kiedy media z upodobaniem podkreślają znieczulicę społeczną, kiedy szereg katastrof coraz bardziej odbiera ludziom umiejętność współczucia innym, niektórzy walczą o uznanie wysokowrażliwości za chorobę, a przynajmniej – uciążliwość odbierającą radość życia. Empaci według Judith Orloff nie są ludźmi, którym łatwo jest funkcjonować w społeczeństwie. Każdy pobyt w tłumie, w zatłoczonym lub hałaśliwym miejscu, kończy się dla nich cierpieniem. Każde spotkanie z osobą, która ma kłopoty – owocuje przejęciem cudzych zmartwień i trosk, a w konsekwencji – brakiem umiejętności cieszenia się życiem. Juidth Orloff sama jest dzieckiem lekarzy i osobą wysokowrażliwą, tyle tylko, że przez czas jej dojrzewania nikt nie traktował empatów jako osób, którym należy się specjalna uwaga czy opieka. Teraz autorka tworzy poradnik dla osób empatycznych i dla ich otoczenia. „Empatia. Poradnik dla wrażliwych” to książka kierowana do tych czytelników, którzy nie potrafią sobie poradzić z przejmowaniem uczuć innych, nie wypracowali jak dotąd mechanizmów obronnych i działają na własną niekorzyść.
Autorka zajmuje się wskazywaniem charakterystycznych rodzajów empatii, pozwala odbiorcom dokonywać autoanaliz – wprowadza szereg testów, które pozwalają w prosty sposób określić, czy czytelnicy są podatni na jakiś szczególny rodzaj bodźców. Dążenie do odkrywania siebie ma tu znaczenie – dzięki fachowej autodiagnozie łatwiej będzie podjąć kroki prowadzące do ograniczania wpływów z zewnątrz. Orloff prowadzi czytelników przez meandry empatii i wyzwań, jakie wywołuje w codziennym życiu. Tłumaczy, dlaczego niektórzy potrzebują ciszy i odpoczynku nawet od najbliższej osoby, kiedy uciekają od znajomych i jak regenerują siły. To wskazówki, które warto wykorzystać, kiedy ktoś charakteryzuje się wysoką dozą empatii i cierpi, gdy znajdzie się w bardziej ekspansywnym towarzystwie. Poza tym Judith Orloff pragnie szerzyć świadomość na temat empatii – nie zawsze „towarzyskość” jest pożądaną cechą, nie zawsze bycie odludkiem to własny wybór – czasami ucieczka od męczących okoliczności.
W tej książce znajdzie się całkiem sporo podpowiedzi dotyczących zachowania empatów. Autorka pokaże, jak bronić się przed wampirami energetycznymi i złym samopoczuciem w tłumie. Przeanalizuje życie empatów w związkach oraz w zakładanych przez nich rodzinach, wyjaśni również, jak traktować dzieci z empatią. Ocenia empatów w pracy i w związku z uzależnieniami. Stara się jak najpełniej przedstawić temat i sprawić, że czytelnicy zrozumieją osoby wysokowrażliwe (a jeśli sami do nich należą – znajdą ratunek przed przebodźcowaniem). Momentami ta książka wydaje się zbyt upraszczana czy wręcz naiwna – ale ma to związek z poszukiwaniami właściwych rozwiązań. Judith Orloff zamierza uświadamiać społeczeństwo, przygotowywać na obecność empatów – tak, by ograniczać przykrości i zapewniać komfort w codziennym życiu osobom, które „za dużo myślą i czują”. Ta książka jest poradnikiem, a jednocześnie – naświetla problem, który do niedawna w świadomości czytelników w ogóle nie istniał. Empatia jako schorzenie utrudniające relacje z innymi to temat warty zgłębienia.
Reakcje
Kiedy media z upodobaniem podkreślają znieczulicę społeczną, kiedy szereg katastrof coraz bardziej odbiera ludziom umiejętność współczucia innym, niektórzy walczą o uznanie wysokowrażliwości za chorobę, a przynajmniej – uciążliwość odbierającą radość życia. Empaci według Judith Orloff nie są ludźmi, którym łatwo jest funkcjonować w społeczeństwie. Każdy pobyt w tłumie, w zatłoczonym lub hałaśliwym miejscu, kończy się dla nich cierpieniem. Każde spotkanie z osobą, która ma kłopoty – owocuje przejęciem cudzych zmartwień i trosk, a w konsekwencji – brakiem umiejętności cieszenia się życiem. Juidth Orloff sama jest dzieckiem lekarzy i osobą wysokowrażliwą, tyle tylko, że przez czas jej dojrzewania nikt nie traktował empatów jako osób, którym należy się specjalna uwaga czy opieka. Teraz autorka tworzy poradnik dla osób empatycznych i dla ich otoczenia. „Empatia. Poradnik dla wrażliwych” to książka kierowana do tych czytelników, którzy nie potrafią sobie poradzić z przejmowaniem uczuć innych, nie wypracowali jak dotąd mechanizmów obronnych i działają na własną niekorzyść.
Autorka zajmuje się wskazywaniem charakterystycznych rodzajów empatii, pozwala odbiorcom dokonywać autoanaliz – wprowadza szereg testów, które pozwalają w prosty sposób określić, czy czytelnicy są podatni na jakiś szczególny rodzaj bodźców. Dążenie do odkrywania siebie ma tu znaczenie – dzięki fachowej autodiagnozie łatwiej będzie podjąć kroki prowadzące do ograniczania wpływów z zewnątrz. Orloff prowadzi czytelników przez meandry empatii i wyzwań, jakie wywołuje w codziennym życiu. Tłumaczy, dlaczego niektórzy potrzebują ciszy i odpoczynku nawet od najbliższej osoby, kiedy uciekają od znajomych i jak regenerują siły. To wskazówki, które warto wykorzystać, kiedy ktoś charakteryzuje się wysoką dozą empatii i cierpi, gdy znajdzie się w bardziej ekspansywnym towarzystwie. Poza tym Judith Orloff pragnie szerzyć świadomość na temat empatii – nie zawsze „towarzyskość” jest pożądaną cechą, nie zawsze bycie odludkiem to własny wybór – czasami ucieczka od męczących okoliczności.
W tej książce znajdzie się całkiem sporo podpowiedzi dotyczących zachowania empatów. Autorka pokaże, jak bronić się przed wampirami energetycznymi i złym samopoczuciem w tłumie. Przeanalizuje życie empatów w związkach oraz w zakładanych przez nich rodzinach, wyjaśni również, jak traktować dzieci z empatią. Ocenia empatów w pracy i w związku z uzależnieniami. Stara się jak najpełniej przedstawić temat i sprawić, że czytelnicy zrozumieją osoby wysokowrażliwe (a jeśli sami do nich należą – znajdą ratunek przed przebodźcowaniem). Momentami ta książka wydaje się zbyt upraszczana czy wręcz naiwna – ale ma to związek z poszukiwaniami właściwych rozwiązań. Judith Orloff zamierza uświadamiać społeczeństwo, przygotowywać na obecność empatów – tak, by ograniczać przykrości i zapewniać komfort w codziennym życiu osobom, które „za dużo myślą i czują”. Ta książka jest poradnikiem, a jednocześnie – naświetla problem, który do niedawna w świadomości czytelników w ogóle nie istniał. Empatia jako schorzenie utrudniające relacje z innymi to temat warty zgłębienia.
środa, 24 czerwca 2020
Leigh Sales: Dzień, który zmienił wszystko
Feeria, Łódź 2020.
Wypadki
Leigh Sales wie, że w każdej chwili może zdarzyć się coś, co diametralnie zmieni egzystencję, odwróci losy człowieka i pokaże mu jego słabości. Ponadto czuje się w obowiązku przedstawiać odbiorcom wiadomości, do których sami nie dotrą. Jednocześnie nie zamierza pracować na łatkę hieny dziennikarskiej: podkreśla własną wrażliwość i delikatność, wyczulenie na krzywdę innych prezentuje niemal przesadnie. Ma też tendencję do powtarzania koszmarnego „jak już wspominałam” (czytelnicy niekoniecznie muszą cierpieć na zaniki pamięci, jeśli coś w tomie padło, to to skojarzą, a jeśli autorce zależy na zaakcentowaniu danego motywu, są lepsze metody na narrację). „Dzień, który zmienił wszystko” to opowieść biegnąca dwiema drogami.
Po pierwsze: Leigh Sales szuka ludzi poszkodowanych przez nieszczęśliwe wypadki, ataki innych, choroby lub katastrofy. Niektórzy sami doświadczają rozmaitych przykrości, inni bohaterowie tracą członków rodziny i zostają z bólem nie do ukojenia. Leigh Sales zbiera tematy wszędzie. Zainteresuje ją między innymi atak terrorystyczny (zakładnicy w pewnej kawiarni), nagła powódź, zagubienie w górach, szybko postępujący nowotwór u współmałżonka, ale też atak chorego psychicznie nożownika z najbliższej rodziny czy nieszczęśliwy wypadek podczas surfowania. Autorka spotyka się z ludźmi, którzy ucierpieli w wydarzeniach bezpośrednio – albo stracili kogoś bliskiego. Czasami ich kolejne losy zaprzeczają wręcz rachunkowi prawdopodobieństwa (kiedy po jednym nieszczęściu następuje kolejne, z innej strefy). Sales nie opisuje sytuacji bez końca, a kiedy spotka się z rozmówcami – zadaje im tylko kilka konwencjonalnych lub osobistych pytań – często oczywistych. Niby – żeby zaspokoić ciekawość odbiorców, jednak brakuje tu chęci do zgłębiania tematu. Autorka bardziej zajmować się będzie podbudową naukową czy otoczką tragedii niż jej istotą. Poprzestaje na kilku komentarzach. Dba jednak też o to, żeby czytelnicy pamiętali, że jest osobą wrażliwą i empatyczną: podkreśla bez przerwy, jak trudno jej się przełamać, żeby zadać niedyskretne pytanie, albo – jak łamie jej się głos, podczas gdy naprawdę cierpiący pozostają niewzruszeni. To trochę zbędne wstawki, można by się bez nich obyć.
Bardzo mocno skupia się Leigh Sales na tym, co po drugie: na powinnościach dziennikarza, który dociera do poszkodowanego i pozwala mu opowiedzieć jego własną wersję historii. Wiele razy powraca do kwestii etyki zawodu i do własnych wyborów w obliczu czyjejś traumy. Pisze o tym tak dużo, że sprawia wrażenie, jakby chciała czytelników nauczyć zawodu. „Dzień, który zmienił wszystko” momentami wydaje się przez te przeskoki chaotyczny. Leigh Sales znajduje sporo ważnych i ciekawych wiadomości pobocznych: omawia zachowanie polityka, który niesie pokrzepienie australijskiej społeczności, przedstawia policjanta i księdza, którzy bez wahania i namysłu zapewnili wsparcie wdowie po zamordowanym i pozwolili zrozumieć, co w takiej sytuacji jest ważne. Można z tej publikacji sporo wyczytać, ale informacje i komentarze są porozrzucane, trudno na nie wpaść bez ponownego śledzenia zawartości poszczególnych rozdziałów. Leigh Sales pisze tak, by przyciągnąć odbiorców tematem i aby rozbudzić pragnienie tekstu przez zróżnicowanie kolejnych przypadków. To pozycja, która automatycznie przypomina, żeby cieszyć się każdą chwilą i doceniać to, co się ma – bo błyskawicznie można to stracić.
Wypadki
Leigh Sales wie, że w każdej chwili może zdarzyć się coś, co diametralnie zmieni egzystencję, odwróci losy człowieka i pokaże mu jego słabości. Ponadto czuje się w obowiązku przedstawiać odbiorcom wiadomości, do których sami nie dotrą. Jednocześnie nie zamierza pracować na łatkę hieny dziennikarskiej: podkreśla własną wrażliwość i delikatność, wyczulenie na krzywdę innych prezentuje niemal przesadnie. Ma też tendencję do powtarzania koszmarnego „jak już wspominałam” (czytelnicy niekoniecznie muszą cierpieć na zaniki pamięci, jeśli coś w tomie padło, to to skojarzą, a jeśli autorce zależy na zaakcentowaniu danego motywu, są lepsze metody na narrację). „Dzień, który zmienił wszystko” to opowieść biegnąca dwiema drogami.
Po pierwsze: Leigh Sales szuka ludzi poszkodowanych przez nieszczęśliwe wypadki, ataki innych, choroby lub katastrofy. Niektórzy sami doświadczają rozmaitych przykrości, inni bohaterowie tracą członków rodziny i zostają z bólem nie do ukojenia. Leigh Sales zbiera tematy wszędzie. Zainteresuje ją między innymi atak terrorystyczny (zakładnicy w pewnej kawiarni), nagła powódź, zagubienie w górach, szybko postępujący nowotwór u współmałżonka, ale też atak chorego psychicznie nożownika z najbliższej rodziny czy nieszczęśliwy wypadek podczas surfowania. Autorka spotyka się z ludźmi, którzy ucierpieli w wydarzeniach bezpośrednio – albo stracili kogoś bliskiego. Czasami ich kolejne losy zaprzeczają wręcz rachunkowi prawdopodobieństwa (kiedy po jednym nieszczęściu następuje kolejne, z innej strefy). Sales nie opisuje sytuacji bez końca, a kiedy spotka się z rozmówcami – zadaje im tylko kilka konwencjonalnych lub osobistych pytań – często oczywistych. Niby – żeby zaspokoić ciekawość odbiorców, jednak brakuje tu chęci do zgłębiania tematu. Autorka bardziej zajmować się będzie podbudową naukową czy otoczką tragedii niż jej istotą. Poprzestaje na kilku komentarzach. Dba jednak też o to, żeby czytelnicy pamiętali, że jest osobą wrażliwą i empatyczną: podkreśla bez przerwy, jak trudno jej się przełamać, żeby zadać niedyskretne pytanie, albo – jak łamie jej się głos, podczas gdy naprawdę cierpiący pozostają niewzruszeni. To trochę zbędne wstawki, można by się bez nich obyć.
Bardzo mocno skupia się Leigh Sales na tym, co po drugie: na powinnościach dziennikarza, który dociera do poszkodowanego i pozwala mu opowiedzieć jego własną wersję historii. Wiele razy powraca do kwestii etyki zawodu i do własnych wyborów w obliczu czyjejś traumy. Pisze o tym tak dużo, że sprawia wrażenie, jakby chciała czytelników nauczyć zawodu. „Dzień, który zmienił wszystko” momentami wydaje się przez te przeskoki chaotyczny. Leigh Sales znajduje sporo ważnych i ciekawych wiadomości pobocznych: omawia zachowanie polityka, który niesie pokrzepienie australijskiej społeczności, przedstawia policjanta i księdza, którzy bez wahania i namysłu zapewnili wsparcie wdowie po zamordowanym i pozwolili zrozumieć, co w takiej sytuacji jest ważne. Można z tej publikacji sporo wyczytać, ale informacje i komentarze są porozrzucane, trudno na nie wpaść bez ponownego śledzenia zawartości poszczególnych rozdziałów. Leigh Sales pisze tak, by przyciągnąć odbiorców tematem i aby rozbudzić pragnienie tekstu przez zróżnicowanie kolejnych przypadków. To pozycja, która automatycznie przypomina, żeby cieszyć się każdą chwilą i doceniać to, co się ma – bo błyskawicznie można to stracić.
sobota, 13 lipca 2019
Louise O'Neill: Lepsza niż ja
Feeria, Poznań 2019.
Targowisko próżności
Bohaterka i narratorka tej opowieści, freida (imiona wszystkich jałówek – nastoletnich dziewczyn hodowanych dla przyjemności Dziedziców pisze się małymi literami) przekonuje się, jak okrutny i bezduszny jest świat, w którym panuje kult idealnie pięknych ciał. Dziewczyny, które wylęgają się tego samego dnia, przebywają we własnym towarzystwie non stop, dopóki nie będą gotowe, by wpaść w ręce nastoletnich chłopców. Kiedy zaczynają rywalizować o ich względy, stają się okrutne. Żadna nie zastanawia się nad sensem takich działań: ich przeznaczenie to bycie przykładną żoną, ognistą kochanką albo kompletnie nudną guwernantką. Ta pierwsza ma rodzić synów – przyszłych Dziedziców. Ta druga – dostarczać radości z seksu. Ta trzecia będzie wychowywać kolejne pokolenia jałówek. Jeśli któraś z dziewczyn nie nadaje się do żadnej roli, trafi do Podziemia, skąd nie ma ucieczki. Chociaż jednej z jałówek wybacza się znacznie więcej niż pozostałym. Korzysta na tym freida, bo to jej najlepsza przyjaciółka zdobywa specjalne względy. Tyle tylko, że freida znajduje się w punkcie przełomowym: jej przyjaźń przestaje istnieć, koleżanki coraz bardziej dokuczają, a sama bohaterka zakochuje się w jednym z Dziedziców (oczywiście tym najprzystojniejszym). Teraz reguły funkcjonowania w tej rzeczywistości okazują się trudne do przejścia.
Louise O’Neill uświadamia nastoletnim odbiorczyniom, do czego prowadzi ciągła pogoń za pięknem i poprawianie urody za wszelką cenę. Tutaj dziewczyny – połączone wspólnym niewesołym w końcu losem – potrafią zgotować sobie nawzajem piekło. Wystarczy, że któraś odrobinę wyłamie się z kanonu, wyzna, że lubi słodycze albo pozwoli sobie na smutek – a już traci punkty w wyścigu. Nie ma miejsca na współczucie ani na ludzkie odruchy, promowane są za to samolubność czy wytykanie innym wad. Prowadzi to do gigantycznych kompleksów i do samotności, nic dziwnego, że freida chce szukać ocalenia w ramionach chłopaka – i decyduje się na bardzo desperackie rozwiązania. Jest tom „Lepsza niż ja” ponurym wieszczeniem, pokazaniem, co może się stać, jeśli nastolatki się nie opamiętają. Niby rzeczywistość po katastrofie wydaje się przesadzona i niewiarygodna, a jednak daje się wyczytać w tekście ostrą satyrę na znaną odbiorczyniom codzienność – i na mechanizmy funkcjonujące w grupach młodzieżowych. Autorka zmusza czytelniczki do refleksji i pokazuje, że nie zawsze warto poświęcać własne ideały.
Wszystko byłoby świetnie, bo i akcja układa się ciekawie, i charaktery odnoszą się do możliwych do zaobserwowania we własnym otoczeniu – a jednak Louise O’Neill przegrywa na ostatniej prostej, bo nie ma pomysłu na przekonujące rozwiązanie intrygi. To, co wybiera, wydaje się ucieczką przy zbytnim zagmatwaniu opowieści. Owszem, jest nietypowe, bo czytelniczki na pewno spodziewają się innego zwrotu akcji – ale z konstrukcyjnego punktu widzenia to pójście na łatwiznę. Nie pasuje do konwencji, a poza tym – nie przynosi odpowiedzi na pytania, jakie pojawią się na pewno podczas lektury. O’Neill zachowuje się tak, jakby przerwała nagle rozmowę z odbiorczyniami i zostawiła je z niewesołymi refleksjami po lekturze.
Targowisko próżności
Bohaterka i narratorka tej opowieści, freida (imiona wszystkich jałówek – nastoletnich dziewczyn hodowanych dla przyjemności Dziedziców pisze się małymi literami) przekonuje się, jak okrutny i bezduszny jest świat, w którym panuje kult idealnie pięknych ciał. Dziewczyny, które wylęgają się tego samego dnia, przebywają we własnym towarzystwie non stop, dopóki nie będą gotowe, by wpaść w ręce nastoletnich chłopców. Kiedy zaczynają rywalizować o ich względy, stają się okrutne. Żadna nie zastanawia się nad sensem takich działań: ich przeznaczenie to bycie przykładną żoną, ognistą kochanką albo kompletnie nudną guwernantką. Ta pierwsza ma rodzić synów – przyszłych Dziedziców. Ta druga – dostarczać radości z seksu. Ta trzecia będzie wychowywać kolejne pokolenia jałówek. Jeśli któraś z dziewczyn nie nadaje się do żadnej roli, trafi do Podziemia, skąd nie ma ucieczki. Chociaż jednej z jałówek wybacza się znacznie więcej niż pozostałym. Korzysta na tym freida, bo to jej najlepsza przyjaciółka zdobywa specjalne względy. Tyle tylko, że freida znajduje się w punkcie przełomowym: jej przyjaźń przestaje istnieć, koleżanki coraz bardziej dokuczają, a sama bohaterka zakochuje się w jednym z Dziedziców (oczywiście tym najprzystojniejszym). Teraz reguły funkcjonowania w tej rzeczywistości okazują się trudne do przejścia.
Louise O’Neill uświadamia nastoletnim odbiorczyniom, do czego prowadzi ciągła pogoń za pięknem i poprawianie urody za wszelką cenę. Tutaj dziewczyny – połączone wspólnym niewesołym w końcu losem – potrafią zgotować sobie nawzajem piekło. Wystarczy, że któraś odrobinę wyłamie się z kanonu, wyzna, że lubi słodycze albo pozwoli sobie na smutek – a już traci punkty w wyścigu. Nie ma miejsca na współczucie ani na ludzkie odruchy, promowane są za to samolubność czy wytykanie innym wad. Prowadzi to do gigantycznych kompleksów i do samotności, nic dziwnego, że freida chce szukać ocalenia w ramionach chłopaka – i decyduje się na bardzo desperackie rozwiązania. Jest tom „Lepsza niż ja” ponurym wieszczeniem, pokazaniem, co może się stać, jeśli nastolatki się nie opamiętają. Niby rzeczywistość po katastrofie wydaje się przesadzona i niewiarygodna, a jednak daje się wyczytać w tekście ostrą satyrę na znaną odbiorczyniom codzienność – i na mechanizmy funkcjonujące w grupach młodzieżowych. Autorka zmusza czytelniczki do refleksji i pokazuje, że nie zawsze warto poświęcać własne ideały.
Wszystko byłoby świetnie, bo i akcja układa się ciekawie, i charaktery odnoszą się do możliwych do zaobserwowania we własnym otoczeniu – a jednak Louise O’Neill przegrywa na ostatniej prostej, bo nie ma pomysłu na przekonujące rozwiązanie intrygi. To, co wybiera, wydaje się ucieczką przy zbytnim zagmatwaniu opowieści. Owszem, jest nietypowe, bo czytelniczki na pewno spodziewają się innego zwrotu akcji – ale z konstrukcyjnego punktu widzenia to pójście na łatwiznę. Nie pasuje do konwencji, a poza tym – nie przynosi odpowiedzi na pytania, jakie pojawią się na pewno podczas lektury. O’Neill zachowuje się tak, jakby przerwała nagle rozmowę z odbiorczyniami i zostawiła je z niewesołymi refleksjami po lekturze.
piątek, 21 czerwca 2019
Menno Schilthuizen: Ewolucja w miejskiej dżungli. Jak zwierzęta i rośliny dostosowują się do życia wśród nas
Feeria, Łódź 2019.
Przemiany natury
Przestrzeń miejska nie wydaje się terenem najbardziej sprzyjającym rozwojowi fauny i flory, to zwykle działalność człowieka powiązana z niszczeniem natury albo przynajmniej modyfikowaniem jej kształtu. Jednak zwierzęta i rośliny nie zamierzają się łatwo poddawać. Obecność człowieka, chociaż bywa trudna do zniesienia i wiąże się z licznymi uciążliwościami, ma też sporą zaletę: możliwość stosunkowo łatwego wyżywienia się. Nic dziwnego, że kolejne gatunki zwierząt i roślin przystosowują się do warunków panujących w aglomeracjach, a cechy wypracowane w jednym pokoleniu powracają w kolejnych już jako wrodzona modyfikacja. Takie zmiany mogą nawet doprowadzić do powstania zupełnie odrębnego niż wyjściowy gatunku. Menno Schilthuizen na warsztat bierze właśnie mechanizmy przystosowawcze oraz przemiany, jakim – pod niezamierzonym wpływem człowieka – podlegają przedstawiciele fauny i flory. Tom „Ewolucja w miejskiej dżungli” może przykuwać uwagę okładką, ale dla szerokiego grona odbiorców będzie jednak nieco zbyt hermetyczny, napisany językiem o wysokim stopniu specjalizacji i w dodatku z nastawieniem na prowadzone badania, a nie na widoczne dla przeciętnego człowieka efekty tych badań. Nie może być inaczej, jeśli na przykład niektóre chrząszcze (opisywane przez autora) mają po kilka milimetrów i zamieszkują wyłącznie w głębi mrowisk – albo gdy w grę wchodzi ocena zmiany koloru skrzydeł u ciem. Zwykły odbiorca nie ma szansy dowiedzieć się dzięki obserwacjom, jak przyroda dostosowuje się do warunków narzucanych przez człowieka, nawet po lekturze tego bardzo ciekawego tomu. Menno Schilthuizen rzadko odnosić się będzie do zwierząt oglądanych na co dzień, nie interesują go też żadne anegdoty powiązane ze współistnieniem ludzi i zwierząt. Bo obecność komarów na stacji metra – chociaż to niezbity dowód na zdolności przystosowawcze owadów – do wiadomości medialnych nie należy. Sporo stron trzeba będzie przerzucić, żeby znaleźć informację, którą da się przełożyć na własne spostrzeżenia – ale warto. „Ewolucja w miejskiej dżungli” pokazuje człowiekowi, że niezależnie od działań, jakie podejmuje, przyroda prawdopodobnie go przechytrzy. Za to kiedy uzyska się tajny kod do odczytywania znaków – można choćby dowiedzieć się, co decyduje o kolorze piór miejskich gołębi.
Śledzi Menno Schilthuizen kolejne tropy, na jakie wpadają uczeni, rejestruje ich osiągnięcia, żeby przy okazji przyjrzeć się pomysłom zwierząt i roślin, często bardzo imponującym. Przedstawia odbiorcom całe zbiory danych, nie ma miejsca na to, żeby każdy gatunek rozpatrywać osobno, skoro ewolucja trwa i rozgrywa się na oczach czytelników. Autor podpowiada, w jaką stronę kierować wzrok, żeby czegoś się dowiedzieć. Zapewnia sporo ciekawostek naukowych i trochę nawet szkoda, że nie zdecydował się na podejście popularyzatorskie – to przyniosłoby mu sławę u większego grona czytelników. „Ewolucja w miejskiej dżungli” to przecież publikacja mimo wszystko rozbudzająca wyobraźnię.
Przemiany natury
Przestrzeń miejska nie wydaje się terenem najbardziej sprzyjającym rozwojowi fauny i flory, to zwykle działalność człowieka powiązana z niszczeniem natury albo przynajmniej modyfikowaniem jej kształtu. Jednak zwierzęta i rośliny nie zamierzają się łatwo poddawać. Obecność człowieka, chociaż bywa trudna do zniesienia i wiąże się z licznymi uciążliwościami, ma też sporą zaletę: możliwość stosunkowo łatwego wyżywienia się. Nic dziwnego, że kolejne gatunki zwierząt i roślin przystosowują się do warunków panujących w aglomeracjach, a cechy wypracowane w jednym pokoleniu powracają w kolejnych już jako wrodzona modyfikacja. Takie zmiany mogą nawet doprowadzić do powstania zupełnie odrębnego niż wyjściowy gatunku. Menno Schilthuizen na warsztat bierze właśnie mechanizmy przystosowawcze oraz przemiany, jakim – pod niezamierzonym wpływem człowieka – podlegają przedstawiciele fauny i flory. Tom „Ewolucja w miejskiej dżungli” może przykuwać uwagę okładką, ale dla szerokiego grona odbiorców będzie jednak nieco zbyt hermetyczny, napisany językiem o wysokim stopniu specjalizacji i w dodatku z nastawieniem na prowadzone badania, a nie na widoczne dla przeciętnego człowieka efekty tych badań. Nie może być inaczej, jeśli na przykład niektóre chrząszcze (opisywane przez autora) mają po kilka milimetrów i zamieszkują wyłącznie w głębi mrowisk – albo gdy w grę wchodzi ocena zmiany koloru skrzydeł u ciem. Zwykły odbiorca nie ma szansy dowiedzieć się dzięki obserwacjom, jak przyroda dostosowuje się do warunków narzucanych przez człowieka, nawet po lekturze tego bardzo ciekawego tomu. Menno Schilthuizen rzadko odnosić się będzie do zwierząt oglądanych na co dzień, nie interesują go też żadne anegdoty powiązane ze współistnieniem ludzi i zwierząt. Bo obecność komarów na stacji metra – chociaż to niezbity dowód na zdolności przystosowawcze owadów – do wiadomości medialnych nie należy. Sporo stron trzeba będzie przerzucić, żeby znaleźć informację, którą da się przełożyć na własne spostrzeżenia – ale warto. „Ewolucja w miejskiej dżungli” pokazuje człowiekowi, że niezależnie od działań, jakie podejmuje, przyroda prawdopodobnie go przechytrzy. Za to kiedy uzyska się tajny kod do odczytywania znaków – można choćby dowiedzieć się, co decyduje o kolorze piór miejskich gołębi.
Śledzi Menno Schilthuizen kolejne tropy, na jakie wpadają uczeni, rejestruje ich osiągnięcia, żeby przy okazji przyjrzeć się pomysłom zwierząt i roślin, często bardzo imponującym. Przedstawia odbiorcom całe zbiory danych, nie ma miejsca na to, żeby każdy gatunek rozpatrywać osobno, skoro ewolucja trwa i rozgrywa się na oczach czytelników. Autor podpowiada, w jaką stronę kierować wzrok, żeby czegoś się dowiedzieć. Zapewnia sporo ciekawostek naukowych i trochę nawet szkoda, że nie zdecydował się na podejście popularyzatorskie – to przyniosłoby mu sławę u większego grona czytelników. „Ewolucja w miejskiej dżungli” to przecież publikacja mimo wszystko rozbudzająca wyobraźnię.
Subskrybuj:
Posty (Atom)