Są takie książki, których specjalnie polecać nie trzeba, gdyż i tak znajdą swoich czytelników. Tajemnica pani Ming jest jedną z nich. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale chyba niewielu jest moli książkowych, którzy nigdy nie zetknęli się z twórczością Erica-Emmanuela Schmitta.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadania. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 18 lutego 2014
czwartek, 21 marca 2013
Książka która przedstawia to, czego opisać się nie da (Wśród swoich - Amos Oz)
Tytuł: Wśród swoich
Autor: Amos Oz
Wydawnictwo: Rebis (dziękuję!)
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 150
Książka Amosa Oza Wśród swoich to moje pierwsze zetknięcie z prozą tego izraelskiego pisarza, który często wymieniany jest jako kandydat do Nagrody Nobla. Przyznaję: pierwsze strony nie zachwyciły mnie. Oszczędny język, bardzo przeciętni bohaterowie, codziennie sytuacje. Skąd więc entuzjastyczne opinie osób, które pisarstwem Oza się zachwycają? Ano własnie stąd, właśnie dlatego!
Narratorem każdego z ośmiu opowiadań umieszczonych w Wśród swoich, jest mieszkaniec kibicu, w którym rozgrywają się wydarzenia. Z jednej strony jest on obserwatorem życia w zamkniętej społeczności, z drugiej zaś ma wgląd w psychikę przedstawionych osób. A tam, pod pozorem zwyczajności, rozgrywają się prawdziwe ludzkie dramaty, mimo iż nie zostały one nazwane i ubrane w wielkie słowa.
Bo czy nie jest dramatem sytuacja, kiedy jedyna córka opuszcza ojca i wiąże się z dużo starszym mężczyzną, którego cała sytuacja zdaje lekko bawić? Czy tak można?
Czy można osądzać ojca, który rzuca się na małe dziecko... aby w jakiś sposób zrekompensować krzywdę, którą wyrządzono jego synkowi?
Czy nie jest dramatyczną miłość dwojga starszych ludzi, którzy boją się nawet dotknąć? Czy potrzeba wielkich słów, aby opisać uczucia kobiety, którą mąż po wielu latach wspólnego życia zostawił dla innej?
Bohaterowie Oza żyją w kibucu, gdzie pracuje się dla dobra wszystkich, wszystkie decyzje podejmowane są wspólnie, wszyscy się znają. Ludzie przynależą do grupy, nie powinni więc czuć się samotni i opuszczeni. Tymczasem właśnie tak jest. Będąc "wśród swoich", tak naprawdę z nikim nie można wejść z głębsze relacje - bo przecież zawsze istnieje ryzyko, że nie zostanie się zrozumianym, albo ta druga osoba odejdzie.
Zupełnie szczerze przyznaję, że nie potrafię opisać nastroju panującego w tej książce. Nastrój ten jednak sprawił, że jak tylko będę w stanie pójść do biblioteki o własnych siłach, to właśnie po powieści Oza. To jest tak: niby nic się nie dzieje, niby opisywani ludzie są zwyczajni do bólu, ani dobrze, ani źli i spotykają ich rzeczy, które przydarzają się setkom osób codziennie - jednak opisane zostały tak, że ja momentami miałam gęsią skórkę na rękach... z przejęcia? Żalu?
Co więcej: kibuc, lata pięćdziesiąte, bohaterowie w większości starsi ode mnie, a ja specjalnie tych różnic nie czułam. Oz pisze bowiem o rzeczach uniwersalnych, które dzieją się "wszędzie", "każdemu" i "zawsze". I może właśnie na tym polega jego geniusz? Na umiejętności snucia prostych, uniwersalnych opowieści?
Dla mnie Wśród swoich to ogromne odkrycie i jedna z tych książek, o których się nie zapomina. Naprawdę warto sięgnąć.
sobota, 7 stycznia 2012
Opowiadania pełne obsesji (Trucicielka - E.E. Schmitt)
"Trucicielka" trochę oszukuje. A właściwie nie tyle oszukuje sama książka, co wydawca. Na okładce bowiem nie ma słowa o tym, że jest to zbiór opowiadań. No dobrze: jest napisane, że książka otrzymała nagrodę w kategorii "Le Prix de la Nouvelle 2010", ale jakoś mi to umknęło. Wspomina się również, że "obsesja towarzyszy wszystkim bohaterom opowiedzianych w "Trucicielce" historii", ale przecież stwierdzenie to nie jest jednoznaczne z tym, że będziemy mieć do czynienia z opowiadaniami. A piszę to nie dlatego, żeby ponarzekać, bo mnie książka rozczarowała, nie! Nie dajcie się po prostu nabrać: to nie jest powieść!
Zawartość "Trucicielki" bardzo trafnie charakteryzuje zdanie, które już przepisałam: faktycznie, główną bohaterką czterech opowiadań jest właśnie obsesja, przejawiająca się w różny sposób u różnych ludzi. Obsesja ta rodzi się zarówno z próżności (tak jest w tytułowym opowiadaniu), jak i ze strachu przed utratą członka rodziny ("Powrót"). Może sprawić, że człowiek pod wpływem pewnych wydarzeń z przeszłości staje się skrajnym altruistą lub przeciwnie: ze "złotego dziecka" przeradza si w egoistę, którego nie interesuje nikt ani nic.
Jak to zwykle u Schmitta bywa, wszystkie opowiedziane historie mają swoje drugie dno. Trucicielka, która rzekomo zabiła swoich trzech mężów i kochanka, wcale nie jest piękną famme fatale, lecz nieszczęśliwą kobietą, która próbuje zrobić wrażenie młodym księdzu. Ojciec czterech córek, który pracuje dla nich w pocie czoła i któremu wydaje się, że są całym jego życiem, nagle uświadamia sobie, że tak naprawdę ich nie zna i, co gorsza, nie kocha ich tak samo, lecz ma swoje faworytki. Dalej: pewny siebie chłopak z próżności nie pomaga przyjacielowi, gdy ten tonie, lecz potem przez całe życie służy innym i jest gotowy przyjąć pokutę. Ten zaś, który uchodził za anioła, zmienia się w odrażającą kreaturę. Ostatnie opowiadanie zaś pokazuje, że pod pozorem chłodu i braku uczuć, może kryć się miłość tak wielka, że aż nieprawdopodobna.
Dla mnie jednak najciekawsze było kilka ostatnich stron "Trucicielki", gdzie autor zamieszcza fragmenty swojego dziennika. Opowiada w nim, jak poszczególne opowiadania powstawały - a dla mnie jest zawsze ogromną frajdą móc podpatrzeć autora niejako przy pracy - uwielbiam takie dopiski w stylu "jak pisać/jak pisałem".
Wiem, że "Trucicielki" nie muszę polecać, gdyż autor ma w Polsce grono swoich wiernych fanów, którzy z pewnością po tę książkę sięgną. Dla mnie na pewno jest to zachęta, by sięgnąć po kolejne pozycje tego pisarza, który mocno mnie do siebie zraził "Małymi zbrodniami małżeńskimi" - miło wiedzieć, że Schmitt potrafi pisać też całkiem przyjemnie.
E.E. Schmitt, Trucicielka, Znak Literanova, 2011, s. 246.
Etykiety:
do przemyślenia,
krótka forma,
on pisze - europa,
opowiadania
poniedziałek, 2 stycznia 2012
Jak znaleźć męża? (M. Samozwaniec - Tylko dla dziewcząt)
Jednym z moich postanowień noworocznych - a w tym roku zabrałam się za ich spisanie niezwykłe skrupulatnie, mam nadzieję, że równie skrupulatnie będę je realizować - jest plan, by czytać w sposób bardziej uporządkowany, zapoznać się w końcu z tymi książkami, które chcę przeczytać od dawna, a które dziwnym trafem nie wpadają mi w ręce, wreszcie: mam kilku takich pisarzy, których nazwiska są mi znane... i nic poza tym. Dlatego też podeszłam do sprawy metodycznie: spisałam sobie owe nazwiska, spisałam sobie tytuły... i zaczynam!
A zaczynam od Magdaleny Samozwaniec, której dwie książki w ubiegłym roku przeczytałam i które bardzo mi się podobały. Kolejny powód jest taki, że Ania zna twórczość satyryczki lepiej niż ja i bardzo mnie denerwuje, gdy powołuje się na nią w rozmowach. Ale do rzeczy :)
"Tylko dla dziewcząt" to zbiór opowiadań/felietonów wydanych w 1966 roku, w których Magdalena Samozwaniec porusza, jak sam tytuł wskazuje, kwestie dla dziewcząt najważniejsze. Czyli? Czyli złapanie męża, oczywiście! Ubawiłam się przy tym fantastycznie, bo chociaż dziewczęciem już, stety - niestety, nie jestem (ba! kiedyś uchodziłabym za starą pannę!), to łapanie męża jeszcze przede mną - chociaż jeden chętny, od lat ten sam, już jest :)
"Ciocia" Samozwaniec radzi: uważaj na teściową! Nie bagatelizuj hipochondrii ukochanego! Sprawdź, czy przypadkiem gruchantowi nie pocą mu się ręce, bo przecież potem będzie cię tą ręką dotykał! I tak dalej. Nie byłaby jedna autorka satyryczką, gdyby nie pokazała, jak same panny do usidlenia kawalera się zabierają. A że przy tym wychodzą na jaw takie ich cechy jak chciwość, zazdrość, małostkowość - tym śmieszniej! Jednocześnie możemy prześledzić, jak do podbojów podchodzono kiedyś, a jak w czasach autorce współczesnych. Jedno jest pewne: o ileż to wszystko byłoby prostsze, gdyby nie "mamusie" i ich odwieczne "za moich czasów...".
Nie da się ukryć, że "Tylko dla dziewcząt" nieco się zestarzało, że zmieniły się realia, a i podejście do małżeństwa współczesnych panien na wydaniu mocno różni się od tego sprzed kilkudziesięciu lat. Nie zmienia faktu to jednak faktu, że książkę, przy lampce wina, dla odprężenia, czyta się świetnie, a przy okazji można sobie poczytać o czasach, w których "randkowały" nasze mamy. Pouczające doświadczenie, bo gdy kilka fragmentów przeczytałam mojej, ta wzruszyła ramionami i zapytała: "No i co cię tak dziwi?".
M. Samozwaniec, Tylko dla dziewcząt, wyd. GLOB, 1990, s. 215.
Etykiety:
być kobietą,
czytadło,
do śmiechu,
literatura polska,
opowiadania
środa, 28 grudnia 2011
wrocLOVE! (Komu książkę, komu?)
Napisz opowiadanie na zadany temat. Takie polecenie bardziej kojarzy mi się ze szkołą, niż z literaturą, ale w przypadku tej książki właśnie tak było. Kilkunastu autorów i jeden wspólny cel: napisać tekst, który będzie opowiadał o miłości i o Wrocławiu. Temat, na pierwszy rzut oka, ograny do bólu. Co z tego, że we Wrocławiu, skoro przecież nie jest tak, że inaczej kocha się we Wrocławiu, inaczej w Poznaniu, a jeszcze inaczej w Jeleniej Górze. Pomysł więc mocno ryzykowny, aleee... No właśnie: dzięki temu "ale" książka się broni. A chodzi tu o dobór autorów.
Stefan Chwin, Inga Iwasiów, Ignacy Karpowicz, Wojciech Kuczok, Maciej Malicki, Łukasz Orbitowski, debiutująca Joanna Pachla, Edward Pasewicz, Andrzej Pilipiuk, Mara Syrwid, Grin-Grzegorzewska-Świetlicki, Krzysztof Varga, Andrzej Ziemiański. I chociaż patrząc na na tę listę odzywa się we mnie feministka i mam ochotę zapytać: czemu w tym gronie tak mało kobiet?, to przyznać trzeba, że nazwiska te robią wrażenie.
I teraz tak: mam pewne swoje przyzwyczajenia literackie, mam rzeczy, które w opowiadaniach lubię bardziej lub mniej, dlatego też nie ukrywam, że dla mnie ten tom jest mocno nierówny. Na wstępie zraził mnie Stefan Chwin, który napisał tekst ckliwy i w gruncie rzeczy banalny - jak nie on. Dalej było już lepiej: opowiadanie Ingi Iwasiów o Annie Kowalskiej, Marii Dąbrowskiej i tajemniczej Marcie - mocno na plus. Ignacy Karpowicz... czy ja wiem? Pomysł ciekawy, świetnie napisane... ale scena łóżkowa z szesnastolatkiem - no jakoś nie. Wojciech Kuczok - TAK. Uwielbiam styl tego autora, który tutaj, w skondensowanej formie, wypada super. Maciej Malicki - świetna wycieczka po mieście, można poczuć klimat Wrocławia, tym bardziej, jeśli miasta się nie zna. Łukasz Orbitowski - rewelacja! Dla mnie "Oddana" jest najlepszym testem w całym tym zbiorze.
I tak dalej. Raz lepiej, raz gorzej - ale jak piszę: to tylko moja subiektywna ocena. Czytałam sporo recenzji książki i to, co mi przeszkadza, innym się podoba.
I tak sobie myślę, że bardzo chętnie się książką podzielę. Szczególnie polecam tym zakochanym, również we Wrocławiu. Zadanie konkursowe? Nie ma. Proszę tylko zdeklarować chęć posiadania w komenatarzu. Konkurs rozwiążę w piątek, ok. powiedzmy, 12. Zatem: komu książkę, komu? :)
Etykiety:
konkurs,
opowiadania
czwartek, 18 sierpnia 2011
Opowieści o smutnych ludziach (Czerwona róża, biała róża - Eileen Chang)
Opowiadań Eileen Chang nie czyta się łatwo, chociaż, paradoksalnie, słowa, jakie do nich pasują, to "prostota", "minimalizm", "przemilczenia". O Eileen Chang było głośno kilka lat temu, kiedy to Ang Lee nakręcił film "Ostrożnie, pożądanie" - właśnie na podstawie jej opowiadania.
Zawsze mam pewien problem, by napisać o opowiadaniach, gdyż trudno streszczać fabułę każdego z nich osobna (tym bardziej, że w przypadku tomu "Czerwona róża, biała róża" fabuła jest szczątkowa), a potem dopisać kilka słów podsumowania. Zawsze więc staram się poszukać czegoś, co je łączy - i tym razem się to udało: są to smutni ludzie. Tak, wiem, nie brzmi to dobrze, ale u Eileen Chang nie ma jednej osoby, która byłaby zadowolona z życia. Mężczyźni są słabi, kobiety uzależnione od ich zmiennych humorów. Stara kultura i stare tradycje zostają wypierane przez nowe, które z jednej strony kusi, z drugiej zaś wydaje się obce, dziwne, egzotyczne.
Eileen Chang, niczym nasz swojski Mickiewicz w "Panu Tadeuszu", opisuje świat, którego już prawie nie ma, ale to nowe na dobre jeszcze się nie zadomowiło. Chińczycy zostają bez masek, które zakładali przez wieki, autorka pokazuje ich "nagich". I cóż? Okazuje się, że są małymi, zagubionymi, niepewnymi ludźmi, którzy zupełnie nie potrafią się odnaleźć w nowym świecie.
Każde opowiadanie to wiele historii, ludzie bowiem spotykają się i rozmawiają ze sobą: na nieudanym weselu, w poczekalni u masażysty, w domu mężczyzny, który co noc sprowadza sobie inną kobietę. I z historii tych bije beznadzieja, poczucie bezsensu i przede wszystkim ogromna samotność doświadczana w wielotysięcznym mieście.
Polecam, gdyż opowiadania te łączą w sobie dwie skrajności: z jednej strony niedomówienia, surowe opisy, minimalistyczny język, z drugiej strony zaś, obrazy te są tak sugestywne, tak boleśnie realistyczne, że niemalże bolą.
Polecam raz jeszcze, wymagającym czytelnikom, którzy w książkach nie szukają tylko rozrywki. Może nie jest to idealna książka na plażę, ale na pewno jest to książka, którą warto znać. Ja sięgnęłam po nią również dlatego, iż pochodzi z serii "Nowy Kanon" wydawany przez W.A.B, który bardzo sobie cenię.
E. Chang, "Czerwona róża, biała róża", W.A.B, Warszawa 2009, s. 293.
Książkę "Czerwona róża, biała róża" otrzymałam od księgarni internetowej Prus24.pl
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
A magii w tym za grosz, o! ("Czarodziej" - Vladimir Nabokov)
To, że Nabokov wielkim pisarzem był, to jedna kwestia. Natomiast to, że "Czarodziej" mnie JEDNAK nie zachwycił, to kwestia numer dwa. Upłynęło kilka dni, odkąd skończyłam czytać "Czarodzieja" i z pewnego dystansu czasowego mam odwagę to przyznać: nie zachwycił.
"Czarodziej" to taka swoista zapowiedź "Lolity". Tu też mamy podstarzałego erotomana gustującego w małych dziewczynkach, który poślubia schorowaną wdowę, aby być bliżej jej mocno nieletniej córki. Owszem: doceniam kunszt, z jakim Nabokov przedstawia Kordelię, doceniam zdolność do ujęcia szczegółów. Doceniam sposób, w jaki autor przestawia chore uczucie lęgnące się w głowie głównego bohatera. Ostatnia scena, w której pedofil, leżąc nad półnagim dzieckiem, spłoszony jego krzykiem, uświadamia sobie, jak wielką krzywdę chciał wyrządzić, także robi wrażenie i na długo zapada w pamięć. Doceniam także to, że opowieść ta, mimo tematyki, jest jednak dość subtelna i w którymś momencie, co już zupełnie mi się nie podoba, zaczęłam nawet współczuć bohaterowi.
Mimo to jednak... "Czarodziej" nie zachwycił. Zadałam sobie bowiem proste pytanie: jakbym oceniła tę książkę, gdyby na okładce nie widniało nazwisko "Nabokov". Ano właśnie. Powiedziałabym, że jest to mimo wszystko opowiadanie ciekawe, lecz stanowiące zaledwie preludium do czegoś większego. Powiedziałabym również, że od tej ostatniej, zapadającej w pamięć sceny, jednak mnie odrzuca za każdym razem, gdy widzę starego satyra nad niewinną dziewczynką...
Cóż, czytam właśnie "Maszeńkę" i ta podoba mi się o wiele bardziej. Widocznie z "tą" tematyką poruszaną przez Nabokova nadal mi mocno nie po drodze i zwyczajnie nie potrafię się do niej przekonać.
V. Nabokov, Czarodziej, MUZA, Warszawa 2006, s. 111.
Etykiety:
klasyka,
na jeden wieczór,
opowiadania,
vladimir nabokov
wtorek, 26 lipca 2011
Kobieta bez retuszu (Naga - Izabela Szolc)
Pierwsza refleksja po przeczytaniu "Nagiej" jest następująca: jak autorka, która pisze taką książkę, mogła wcześniej pisać kryminały? Skąd to pytania? W "Nagiej" bowiem praktycznie nie ma fabuły, przedmiotem opisu są stany, uczucia, konkretne reakcje na konkretne wydarzenia. Jest to książka opisująca bardziej to, co wewnętrzne, niż to, co można zobaczyć. Jak więc autorka poradziła sobie z kryminałem, gdzie przecież wszystko zasadza się na odpowiednio skonstruowanej fabule? Nie wiem, ale chciałabym to sprawdzić, sięgając po "Cichego zabójcę".
"Naga" to zbiór opowiadań pisanych z punktu widzenia kobiety o niej samej. Rzadko podejmuję się interpretacji tytułu, ale tutaj ta narzuciła mi się sama: "nagie" są wszystkie bohaterki Izabeli Szolc, jednak nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Autorka portretuje je w sytuacjach najbardziej intymnych, takich jak poród czy rozpacz po stracie bliskiej osoby, przedstawia emocje, które niechętnie się ujawnia: złość, histerię, rozpacz. Pokazuje kobietę "bez retuszu", taką, jaka jest ona naprawdę w momentach, kiedy nikt nie patrzy, kiedy jest sama ze sobą, kiedy wsłuchuje się w swoje wnętrze. Jednocześnie jej bohaterki można nazwać wyzwolonymi: bez skrępowania mówią o nienawiści do matki czy partnera, wiele opowieści snuje się wokół ich własnego ciała. Szolc pokazuje również kobiety w rolach, w których obsadza je samo życie, świadczą o tym chociażby tytuły: "Wdowa", "Matka", "Kochanka", "Zgwałcona".
Przyznaję, że nie wszystkie opowiadania czytało mi się tak samo dobrze, ale warto sięgnąć po ten zbiór chociażby dla jednego tekstu: "Wdowy". Nie jest łatwo pisać o tym, co przeżywa kobieta po stracie ukochanego męża, który był dla niej najbliższą osobą na świecie. Tym bardziej nie jest łatwo, jeśli postaci te nazywają się Maria Skłodowska-Curie i Piotr Curie. Dla mnie jest to prawdziwa perełeczka i jednocześnie tekst, który wyzwolił prawdziwe wzruszenie.
Oczywiście polecam, szczególnie tym, którzy lubią prawdziwe emocje w literaturze. "Naga", mimo niewielkie objętości, nie jest książką, którą można przeczytać w godzinę. Co jest na pewno: na długo zostaje w głowie.
PS Kto czytał "Cichego zabójcę" ręka do góry! Jak wrażenia po lekturze?
I. Szolc, Naga, AMEA, Liszki 2010, s. 154.
Etykiety:
być kobietą,
ona pisze - polska,
opowiadania
środa, 23 lutego 2011
Z miłości do Mazur (Oplątani Mazurami - Katarzyna Enerlich)
Istnieje pewna legenda, która mówi o tym, że po mazurskich jeziorach, w olchowej łódce, pływa Czarodziejka Jezior. Oplata ona nitkami babiego lata serca tych, którzy zawitają w te strony. Stąd miłość do Mazur jest czymś stałym, czego nie sposób ot tak się pozbyć. Ludzie raz związani z Mazurami, nigdy się od tego uczucia nie uwolnią i zawsze będą wracać. Są po prostu oplątani Mazurami.
Od razu powiem, że ja do tych osób z pewnością nie należę. Jestem domatorką, która niechętnie rusza się gdzieś dalej, a jeśli już zdarzy mi się wyjechać na wakacje, to najchętniej nad morze, gdzie przez tydzień wyleguję się na ciepłym piasku (z książką, oczywiście). Na Mazurach nie byłam nigdy - może i wstyd, ale tak jest.
Kiedy zaczęłam czytać "Oplątanych Mazurami", w pierwszej chwili nieco mina mi zrzedła. Pomyślałam bowiem, że książka będzie o tym, jak to kiedyś na Mazurach dobrze się żyło, natomiast teraz przyszedł okrutny XXI wiek, wszystko się zmienia, stare dobre czasy odchodzą, a przychodzi nowe i złe. Na szczęście tak nie jest. Książka liczy sobie 125 stron, a opowiadań zawiera 18. Łatwo więc się domyślić, że są to króciutkie teksty opowiadające o wydarzeniach, które rozegrały lub rozgrywają się współcześnie w tamtych stronach oraz o ludziach, którzy kiedyś tam żyli lub żyją obecnie.
Książka jest wynikiem współpracy autorki z regionalistami: Ryszardem Bitowtem oraz Robertem Wróblem, a także jej własnej pracy reporterskiej. Jednak "Oplątani Mazurami" to ani zbiór reportaży, ani zbiór legend. Katarzyna Enerlich zaznacza, że część wydarzeń rozegrała się naprawdę, część jest zmyślona. Jednak co jest prawdą, a co fikcją - tego do końca nie wiemy. I dobrze.
Mimo iż teksty mają często bardzo dokładnie sprecyzowane miejsce, w którym się rozgrywają, w moim odczuciu są to opowieści uniwersalne, które mogą zdarzyć się "wszędzie i zawsze". Uniwersalne są bowiem doświadczenia i emocje bohaterów. Jednocześnie są na tyle wyraziste, że... no właśnie.
Zdarzyło mi się coś dziwnego, gdyż przyśniło mi się opowiadanie "Słoneczniki". Śniłam, że wędruję po jakiś mokradłach i natrafiam na kolejne sztuki damskiej odzieży. W jednym miejscu znalazłam rękaw niebieskiej sukienki (tak jak w opowiadaniu), gdzie indziej fragment poszarpanej koronki i z każdym krokiem bałam się coraz bardziej, gdyż wiedziałam, że gdzieś we mgle znajduje się ich właścicielka. Bardzo mnie ten sen zmęczył, ale jednocześnie jest dowodem na to, jak silnie te teksty "przeżyłam".
Polecam - wbrew pozorom Katarzyna Enerlich opisuje także mnie straszne historie :)
K. Enerlich, Oplątani Mazurami, wyd. MG, 2011 r, s. 125.
niedziela, 2 stycznia 2011
Opowiadania kryminalno - moralne (Między prawem a sprawiedliwości - Paweł Pollak)
Jakiś czas temu "nawróciłam się" na powieści kryminalne. Wcześniej nie lubiłam tego typu książek i w sumie do tej pory mogę na palcach jednej ręki (czy: u jednej ręki?) policzyć, ile ich przeczytałam. No, wyjątkiem jest Chmielewska, którą połknęłam prawie całą, ale tutaj akurat decydujący był aspekt humorystyczny jej książek, a nie kryminalny. Natomiast ostatnio, za sprawą recenzji czytanych na blogach i pewnej wypowiedzi mojej przyjaciółki Magdaleny, ogromnie ciągnie mnie do lektur, w których są zwłoki, prosektorium, ekipa śledcza, dochodzenie, sala sądowa, wyrok... Książka Pawła Pollaka idealnie wpasowała się w te moje preferencje i przeczytałam ją z prawdziwą przyjemnością.
Przede wszystkim, co zaznaczam od razu, "Między prawem a sprawiedliwością" to nie powieść, a cztery opowiadania. Autor podjął się, moim zdaniem, karkołomnego zadania, gdyż mierzy się z kontrowersyjnymi i sensacyjnymi tematami, znanymi z pierwszych stron gazet takich jak "Fakt".
Akcja opowiadań dzieje się w Nowym Jorku. Ich stałymi bohaterami są policjanci, adwokaci, prokuratorzy, którzy starają się rozwikłać sprawy dotyczące eutanazji, świadomego zarażania wirusem HIV, handlem organami, kazirodczymi związkami... itd.
W każdej sprawie zapada wyrok, jednak ze względu na ich charakter, ten wcale nie wydaje się słuszny i sprawiedliwy. Bo czy można jednoznacznie potępić człowieka, który zepchnął z balkonu jedną osobą, by ocalić życie innym? Z drugiej strony: czy miał prawo dokonać tego arbitralnego wyboru? Albo czy fakt, iż psychopata, który więził, gwałcił i zabijał swoje córki, na koniec rozumie swój błąd i szczerze żałuje, stanowi dla niego jakiekolwiek usprawiedliwienie?
Autor nie odpowiada na te pytania, zostawia z nimi czytelnika, który, jak ja, nie zawsze godzi się z wyrokami, gdyż te balansują właśnie między tytułowym "prawem a sprawiedliwością". Ale też podoba mi się to, że Paweł Pollak pokazuje, co dzieje się z jego bohaterami po wyjściu z sali sądowej - i te zakończenia zawsze były dla mnie zaskoczeniem.
Jeśli miałabym krótko scharakteryzować zawartość tomu, to określiłabym ją jako "opowiadania kryminalno - moralne", które z jednej strony wstrząsają czytelnikiem przedstawionymi sytuacjami, ale z drugiej strony skłaniają do zadumy i weryfikacji swoich dotychczasowych poglądów.
Bardzo polecam!
***
Jak już pewnie zauważyliście, dziś zamiast okładki książki, pojawia się zdjęcie autora, którego miałam przyjemność poznać i od którego otrzymałam egzemplarz - z autografem! Panie Pawle, bardzo dziękuję!
PS A strona autora znajduje się TU.
P. Pollak, Między prawem a sprawiedliwością, wyd. Branta, Bydgoszcz 2010, s. 376.
Przede wszystkim, co zaznaczam od razu, "Między prawem a sprawiedliwością" to nie powieść, a cztery opowiadania. Autor podjął się, moim zdaniem, karkołomnego zadania, gdyż mierzy się z kontrowersyjnymi i sensacyjnymi tematami, znanymi z pierwszych stron gazet takich jak "Fakt".
Akcja opowiadań dzieje się w Nowym Jorku. Ich stałymi bohaterami są policjanci, adwokaci, prokuratorzy, którzy starają się rozwikłać sprawy dotyczące eutanazji, świadomego zarażania wirusem HIV, handlem organami, kazirodczymi związkami... itd.
W każdej sprawie zapada wyrok, jednak ze względu na ich charakter, ten wcale nie wydaje się słuszny i sprawiedliwy. Bo czy można jednoznacznie potępić człowieka, który zepchnął z balkonu jedną osobą, by ocalić życie innym? Z drugiej strony: czy miał prawo dokonać tego arbitralnego wyboru? Albo czy fakt, iż psychopata, który więził, gwałcił i zabijał swoje córki, na koniec rozumie swój błąd i szczerze żałuje, stanowi dla niego jakiekolwiek usprawiedliwienie?
Autor nie odpowiada na te pytania, zostawia z nimi czytelnika, który, jak ja, nie zawsze godzi się z wyrokami, gdyż te balansują właśnie między tytułowym "prawem a sprawiedliwością". Ale też podoba mi się to, że Paweł Pollak pokazuje, co dzieje się z jego bohaterami po wyjściu z sali sądowej - i te zakończenia zawsze były dla mnie zaskoczeniem.
Jeśli miałabym krótko scharakteryzować zawartość tomu, to określiłabym ją jako "opowiadania kryminalno - moralne", które z jednej strony wstrząsają czytelnikiem przedstawionymi sytuacjami, ale z drugiej strony skłaniają do zadumy i weryfikacji swoich dotychczasowych poglądów.
Bardzo polecam!
***
Jak już pewnie zauważyliście, dziś zamiast okładki książki, pojawia się zdjęcie autora, którego miałam przyjemność poznać i od którego otrzymałam egzemplarz - z autografem! Panie Pawle, bardzo dziękuję!
PS A strona autora znajduje się TU.
P. Pollak, Między prawem a sprawiedliwością, wyd. Branta, Bydgoszcz 2010, s. 376.
niedziela, 14 listopada 2010
Jedna noga nad przepaścią, a druga na ziemi (Eksploratorzy przepaści - Enrique Vila-Matas)
Na Targach Książki spotkałam się z opinią Pani z jednego z wydawnictw, że opowiadania to gatunek, który pasuje do naszych "żyj szybko" czasów. Są krótkie, czasem wystarczy kwadrans, by je przeczytać i nie są aż tak wymagające jak np. powieść.
Ja do opowiadań mam stosunek mieszany, chociaż od jakieś czasu zaczynam się do nich przekonywać: teraz np. oprócz "Wiwisekcji", czytam świetne opowiadania Pawła Pollaka, a dosłownie kilka minut temu skończyłam zbiór "Eksploratorzy przepaści" Enrique Vila - Matas. I dochodzę do wniosku, że w tym akurat przypadku forma opowiadania jest jak najbardziej wskazana, gdyż nie sądzę, abym dokończyła tą książkę, gdyby była powieścią.
Autor powiązał wszystkie opowiadania z tej książki jedną myślą główną: ich bohaterowie stoją nad "przepaścią", za którą nie ma już nic, albo, jak kto woli, za którą znajduje się pustka. Są to więc osoby, które stykają się z chorobą, które mają za sobą lub czeka ich operacja, to osoby, którym kiedyś przepowiedziano śmierć i teraz robią wszystko, aby "odczarować" przepowiednię lub są to ludzie samotni w kosmosie (dosłownie).
Mam zakodowaną w głowie pewną grupę tematów, które uważam za "śliskie" i czasem zdarza mi się obserwować, jak pisarz się na nich, brzydko mówiąc, wywala. Za takie tematy uważam np. wszelkie wątki "przełomowe" w życiu bohatera, po których już nigdy nic nie będzie takie samo. Czasem ma być patetycznie, a wychodzi kiczowato... Jednak autorowi "Eksploratorów przepaści" nic takiego się nie zdarza. Po pierwsze dlatego, że zdaje się jak ognia unikać patosu: jego bohaterowie to szarzy ludzie, którzy czasem sami sobie się dziwią, że nachodzą ich takie, a nie inne myśli, czują się zdziwieni faktem, że nagle ich życie się przełamuje i dopuszczają do głosu coś, co wcześniej było głęboko ukryte. Po drugie zaś używa ironii, a zabieg ten, stosowany w granicach rozsądku, bardzo lubię.
Dlatego też bardzo dobrze oceniam te opowiadania i polecam wszystkim zabieganym do czytania w tramwaju, w kolejce w sklepie czy w poczekalni do lekarza :)
Ja do opowiadań mam stosunek mieszany, chociaż od jakieś czasu zaczynam się do nich przekonywać: teraz np. oprócz "Wiwisekcji", czytam świetne opowiadania Pawła Pollaka, a dosłownie kilka minut temu skończyłam zbiór "Eksploratorzy przepaści" Enrique Vila - Matas. I dochodzę do wniosku, że w tym akurat przypadku forma opowiadania jest jak najbardziej wskazana, gdyż nie sądzę, abym dokończyła tą książkę, gdyby była powieścią.
Autor powiązał wszystkie opowiadania z tej książki jedną myślą główną: ich bohaterowie stoją nad "przepaścią", za którą nie ma już nic, albo, jak kto woli, za którą znajduje się pustka. Są to więc osoby, które stykają się z chorobą, które mają za sobą lub czeka ich operacja, to osoby, którym kiedyś przepowiedziano śmierć i teraz robią wszystko, aby "odczarować" przepowiednię lub są to ludzie samotni w kosmosie (dosłownie).
Mam zakodowaną w głowie pewną grupę tematów, które uważam za "śliskie" i czasem zdarza mi się obserwować, jak pisarz się na nich, brzydko mówiąc, wywala. Za takie tematy uważam np. wszelkie wątki "przełomowe" w życiu bohatera, po których już nigdy nic nie będzie takie samo. Czasem ma być patetycznie, a wychodzi kiczowato... Jednak autorowi "Eksploratorów przepaści" nic takiego się nie zdarza. Po pierwsze dlatego, że zdaje się jak ognia unikać patosu: jego bohaterowie to szarzy ludzie, którzy czasem sami sobie się dziwią, że nachodzą ich takie, a nie inne myśli, czują się zdziwieni faktem, że nagle ich życie się przełamuje i dopuszczają do głosu coś, co wcześniej było głęboko ukryte. Po drugie zaś używa ironii, a zabieg ten, stosowany w granicach rozsądku, bardzo lubię.
Dlatego też bardzo dobrze oceniam te opowiadania i polecam wszystkim zabieganym do czytania w tramwaju, w kolejce w sklepie czy w poczekalni do lekarza :)
Etykiety:
literatura europejska,
opowiadania
poniedziałek, 26 lipca 2010
Siedem kobiet w różnym wieku (Siedem kobiet - Rebecca Miller)
Wróciłam... i niedługo znów wybywam :) Moją nieobecność przeszłą i przyszłą sponsoruje pewien piotrkowski orzech, pod którym to nie poleżałam sobie tak długo, jakbym chciała, gdyż pogoda leżeniu pod orzechem raczej nie sprzyjała. A że czytać można nie tylko pod orzechem, ale i pod parasolem, także przez najbliższy czas będę miała o czym pisać :)
***
A zacznę od książki, którą przeczytałam najdawniej, czyli w czwartek. "Siedem kobiet" Rebecci Miller to zbiór siedmiu opowiadań, których główną bohaterką (co można wywnioskować z tytułu) jest zawsze kobieta.
I teraz krótka refleksja na temat opowiadań jako gatunku w ogóle. Nie ukrywam: rzadko je czytam, głównie dlatego, że czasem zwyczajnie nie potrafię rozgryźć "co pisarz chciał nam powiedzieć". Tak było np. w przypadku opowiadań Elizabeth Gilbert: niby mi się podobały, ale kończyły się w takim momencie, który dla mnie nie było żadnym zakończeniem i uważałam, że powinien być jakiś ciąg dalszy. Z drugiej jednak strony są opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, które czytałam z wielką przyjemnością i do których mam zamiar wrócić. Z trzeciej zaś strony zdarzają się takie książki jak np. "Insekt", o których sama nie potrafię powiedzieć, czy mi się podobały czy nie...
Po tym wstępie oznajmiam, że:
a) opowiadania z książki "Siedem kobiet" podobały mi się,
b) kończyły się, moim zdaniem, w odpowiednim momencie :),
c) nie wiem, czy kiedyś do nich wrócę, ale na pewno sięgnę po książkę "Prywatne życie Pippy Lee" tejże autorki.
W trakcie lektury nie mogłam się powstrzymać, by nie poszukać jakiegoś klucza do nich, czegoś, co je łączy. Początkowo myślałam, że będzie to zmaganie się z własną seksualnością (o tym jest "Greta" i "Delia"), ale potem przekonałam się, że nie. Bo np. "Louisa" to dla mnie tekst o niespełnieniu, nie tylko seksualnym, ale głównie artystycznym, i przy okazji o zawiedzionych nadziejach. Ostatnie zaś opowiadanie, "Paula" to historia o tym, jak w życiu kobiety w wyniku zbiegów okoliczności, których ona sama nie jest w stanie zrozumieć, w ciągu kilku godzin, życie przeplata się ze śmiercią, wiara z zawodem, a smutek z radością.
Tak, wiem, że piszę ogólnikami, ale to jest kolejny problem, jaki mam z opowiadaniami. Nie chcę ich streszczać, a wyciągnięcie jakiś ogólnych, spójnych wniosków na ich temat jest przedsięwzięciem karkołomnym.
Jakby nie było, uważam, że po książkę Miller warto sięgnąć, gdyż w ciekawy sposób pisze ona o kobietach, które nagle zaczyna coś w życiu uwierać, coś staje się niewygodne lub niepotrzebne i wtedy potrzebna jest ZMIANA. A o ZMIANACH zawsze dobrze się czyta :)
PS A przy okazji opowiadań, których tytuły to kobiece imiona, serdecznie ściskam wszystkie Anny, Anie, Aneczki, Anule i Andzie - w tym tą moją jedną, zagubioną gdzieś we Włoszech :)
***
R. Miller, Siedem kobiet, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 142.
***
A zacznę od książki, którą przeczytałam najdawniej, czyli w czwartek. "Siedem kobiet" Rebecci Miller to zbiór siedmiu opowiadań, których główną bohaterką (co można wywnioskować z tytułu) jest zawsze kobieta.
I teraz krótka refleksja na temat opowiadań jako gatunku w ogóle. Nie ukrywam: rzadko je czytam, głównie dlatego, że czasem zwyczajnie nie potrafię rozgryźć "co pisarz chciał nam powiedzieć". Tak było np. w przypadku opowiadań Elizabeth Gilbert: niby mi się podobały, ale kończyły się w takim momencie, który dla mnie nie było żadnym zakończeniem i uważałam, że powinien być jakiś ciąg dalszy. Z drugiej jednak strony są opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, które czytałam z wielką przyjemnością i do których mam zamiar wrócić. Z trzeciej zaś strony zdarzają się takie książki jak np. "Insekt", o których sama nie potrafię powiedzieć, czy mi się podobały czy nie...
Po tym wstępie oznajmiam, że:
a) opowiadania z książki "Siedem kobiet" podobały mi się,
b) kończyły się, moim zdaniem, w odpowiednim momencie :),
c) nie wiem, czy kiedyś do nich wrócę, ale na pewno sięgnę po książkę "Prywatne życie Pippy Lee" tejże autorki.
W trakcie lektury nie mogłam się powstrzymać, by nie poszukać jakiegoś klucza do nich, czegoś, co je łączy. Początkowo myślałam, że będzie to zmaganie się z własną seksualnością (o tym jest "Greta" i "Delia"), ale potem przekonałam się, że nie. Bo np. "Louisa" to dla mnie tekst o niespełnieniu, nie tylko seksualnym, ale głównie artystycznym, i przy okazji o zawiedzionych nadziejach. Ostatnie zaś opowiadanie, "Paula" to historia o tym, jak w życiu kobiety w wyniku zbiegów okoliczności, których ona sama nie jest w stanie zrozumieć, w ciągu kilku godzin, życie przeplata się ze śmiercią, wiara z zawodem, a smutek z radością.
Tak, wiem, że piszę ogólnikami, ale to jest kolejny problem, jaki mam z opowiadaniami. Nie chcę ich streszczać, a wyciągnięcie jakiś ogólnych, spójnych wniosków na ich temat jest przedsięwzięciem karkołomnym.
Jakby nie było, uważam, że po książkę Miller warto sięgnąć, gdyż w ciekawy sposób pisze ona o kobietach, które nagle zaczyna coś w życiu uwierać, coś staje się niewygodne lub niepotrzebne i wtedy potrzebna jest ZMIANA. A o ZMIANACH zawsze dobrze się czyta :)
PS A przy okazji opowiadań, których tytuły to kobiece imiona, serdecznie ściskam wszystkie Anny, Anie, Aneczki, Anule i Andzie - w tym tą moją jedną, zagubioną gdzieś we Włoszech :)
***
R. Miller, Siedem kobiet, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 142.
Etykiety:
być kobietą,
opowiadania
środa, 9 czerwca 2010
O psie, który stał się człowiekiem (M. Bułhakow - Psie serce)
"Mistrz i Małgorzata" to książka będąca jednym z moim największych odkryć w liceum. Pamiętam, że przewracałam strony otwierając szeroko oczy ze zdumienia i szybko doszłam do wniosku, iż jest to jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie czytałam.
Wstyd się przyznać, ale była to pierwsza i ostatnia książka Bułhakowa, po jaką sięgnęłam. Aż do teraz, dzięki uprzejmości Anny Liwii, która podarowała mi "Psie serce" - było to w trakcie mojego tematycznego czytania, kiedy na tapecie były książki o psach.
"Psie serce" mogę potraktować jako uzupełnienie tamtych lektur (recenzje tu, tu, i tu - chociaż ta ostatnia pozycja nie jest tylko o pieskach).
O czym opowiada? O dość ciekawym eksperymencie: pewien szalony doktor przeszczepia znalezionemu psu ludzką przysadkę mózgową. Pies przed operacją może i nie był najgrzeczniejszy, ale miał swój urok. Po zabiegu zamienia się w człowieka, który jednak z upodobaniem poluje na koty (pies zawsze wyjdzie z człowieka?), odszczekuje się doktorowi, knuje przeciwko niemu, jest cyniczny, złośliwy i zupełnie nie daje się z nim wytrzymać - zero wdzięczności za to, że doktor kiedyś uratował mu życie! Krótko mówiąc: pies otrzymuje nie tylko ludzki organ, ale wraz z nim wszczepiono mu wszystkie najgorsze cechy ludzkie.
Świat w tym opowiadaniu jest groteskowy, na opak, ludzie uwikłani w politykę, która ogłupia i demoralizuje, a pojęcia takie jak "moralność", "dobro" czy "prawda" gdzieś się zagubiły. Skojarzenia i porównania z "Mistrzem i Małgorzatą" są nieuniknione, można powiedzieć, że to kolejna wariacja na ten sam temat.
Podsumowując: cieszę się, że przeczytałam to opowiadanie, bo to bardzo dobra lektura na jeden wieczór. A że postanowiłam czytać i "gigantów" literatury (a Bułhakowa chyba można tak nazwać), i książki starsze - dlatego cieszę się tym bardziej :)
M. Bułhakow, Psie serce, wyd. Iskry, Warszawa 1989, s.96.
(Nawiasem mówiąc trafiłam na loterię, w której można wygrać książki, szczegóły na blogu Ewiki)
Wstyd się przyznać, ale była to pierwsza i ostatnia książka Bułhakowa, po jaką sięgnęłam. Aż do teraz, dzięki uprzejmości Anny Liwii, która podarowała mi "Psie serce" - było to w trakcie mojego tematycznego czytania, kiedy na tapecie były książki o psach.
"Psie serce" mogę potraktować jako uzupełnienie tamtych lektur (recenzje tu, tu, i tu - chociaż ta ostatnia pozycja nie jest tylko o pieskach).
O czym opowiada? O dość ciekawym eksperymencie: pewien szalony doktor przeszczepia znalezionemu psu ludzką przysadkę mózgową. Pies przed operacją może i nie był najgrzeczniejszy, ale miał swój urok. Po zabiegu zamienia się w człowieka, który jednak z upodobaniem poluje na koty (pies zawsze wyjdzie z człowieka?), odszczekuje się doktorowi, knuje przeciwko niemu, jest cyniczny, złośliwy i zupełnie nie daje się z nim wytrzymać - zero wdzięczności za to, że doktor kiedyś uratował mu życie! Krótko mówiąc: pies otrzymuje nie tylko ludzki organ, ale wraz z nim wszczepiono mu wszystkie najgorsze cechy ludzkie.
Świat w tym opowiadaniu jest groteskowy, na opak, ludzie uwikłani w politykę, która ogłupia i demoralizuje, a pojęcia takie jak "moralność", "dobro" czy "prawda" gdzieś się zagubiły. Skojarzenia i porównania z "Mistrzem i Małgorzatą" są nieuniknione, można powiedzieć, że to kolejna wariacja na ten sam temat.
Podsumowując: cieszę się, że przeczytałam to opowiadanie, bo to bardzo dobra lektura na jeden wieczór. A że postanowiłam czytać i "gigantów" literatury (a Bułhakowa chyba można tak nazwać), i książki starsze - dlatego cieszę się tym bardziej :)
M. Bułhakow, Psie serce, wyd. Iskry, Warszawa 1989, s.96.
(Nawiasem mówiąc trafiłam na loterię, w której można wygrać książki, szczegóły na blogu Ewiki)
Etykiety:
książkowy lamus,
na jeden wieczór,
opowiadania,
prezenty
wtorek, 2 marca 2010
W sam raz na raz (Kolonie Knellera - Etgar Keret)
-->Miałam czytać Rinę Frank, przeczytałam zbiór, a raczej zbiorek opowiadań Etgara Kereta. Książkę tę wzięłam do domu dlatego, żeee...ma kolorową okładkę, która rzuca się w oczy, a nazwisko autora jest mi znane z „Bluszcza”. Sam autor również wydaje się postacią ciekawą. Przede wszystkim jego i Shiry Geffen jest film Meduzy, który swojego czasu bardzo mi się podobał i który otrzymał Złotą Kamerę w Cannes. Ponadto Keret jest guru młodych Izraelczyków, którzy mówią o nim, że jest „ich pisarzem”, a krytycy nazywają go „izraelskim Quentinem Tarantino” - nieźle. Poza tym Keret otrzymał nagrodę MTV – cokolwiek to znaczy.
Oczywiście nie mogę oceniać jego twórczości literackiej po jednym, cieniutkim zbiorku, ale, mimo zapewnień na okładce, „pod warstwą błyskotliwego dowcipu” nie odnalazłam „prawdy o świecie”. Za to świetnie spędziłam czas, czytając absurdalne teksty, zawarte w „Koloniach Knellera”.
Podoba mi się to, że Keret nie ogranicza swojej wyobraźni i pisze np. o kierowcy, który chciał być Bogiem, o dziewczynie, przy której sklepie było wyjście z piekła, a także o macicy tak pięknej, że trafiła do muzeum... No i wprowadzony zostaje krótki wątek jojczącego w zaświatach Kurta Cobaina - ot, taki smaczek. Nie ma sensu streszczać tu każdego z opowiadań, ale powiem, że dawno nie miałam do czynienia z taką dawką groteski i czarnego humoru. Fakt: jest to lektura na raz i więcej po te opowiadanka nie sięgnę. Ale jeśli ktoś potrzebuję krótkiej książki, na jeden wieczór właściwie, a niekoniecznie ma ochotę na lekką „babską” literaturę – to serdecznie „Kolonie Knellera” polecam.
E. Keret, Kolonie Knellera, wyd. W.A.B., Warszawa 2009, s. 107.
Etykiety:
literatura światowa,
na jeden wieczór,
opowiadania
wtorek, 16 lutego 2010
Nie podobało mi się/podobało mi się ("Insekt" - Claire Castillon) + BONUS
Nie potrafię powiedzieć, czy opowiadania Claire Castillon podobały mi się czy nie. W ogóle nie potrafię ustosunkować się do tej książki. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy warto ją przeczytać, odpowiedziałabym, że oczywiście: warto. Z drugiej strony sama na dalsze poznawanie twórczości autorki nie mam już ochoty.
Spoiwem całej książki są relacje na linii matka - córka, a uczucia jakie im towarzyszą to złość, niezrozumienie, nadopiekuńczość, nienawiść, agresja, niespełnione oczekiwania z obu stron, poświecenie, niedocenienie...itd.
Niby zapowiada się dobrze, ale:
Spoiwem całej książki są relacje na linii matka - córka, a uczucia jakie im towarzyszą to złość, niezrozumienie, nadopiekuńczość, nienawiść, agresja, niespełnione oczekiwania z obu stron, poświecenie, niedocenienie...itd.
Niby zapowiada się dobrze, ale:
Nie podobał mi się język. Męczyła mnie narracja pierwszoosobowa. Nie podobał mi się agresywny ton, w jakim utrzymane są opowiadania. Nie podobały mi się opisane sytuacje, momentami banalne. Nie podobała mi się "oczywistość" z jaką bohaterki opowiadań przedstawiały swoje racje.
Natomiast, żeby nie było tak jednoznacznie negatywnie, muszę oddać sprawiedliwość autorce i napisać, że kiedy kilka godzin po przeczytaniu książki zaczęłam ją jeszcze raz kartkować, jestem w stanie streścić każde opowiadanie. A było ich dziewiętnaście. Wychodzi więc na to, że w każdym było coś, co zapada w pamięć, przykuwa uwagę. W każdym była jakaś puenta, jakiś element, który nie pozwala o sobie zapomnieć. A o to chyba chodzi, tak?
Dlatego daję 3, a nie, jak początkowo zamierzałam, 2-.
Dlatego daję 3, a nie, jak początkowo zamierzałam, 2-.
***
W ostatnim poście pisałam, iż od jakiegoś czasu pochłania mnie coś, co z książkami ma niewiele wspólnego. Oto efekt mojego weekendowego nabierania raz oczka lewego, raz oczka prawego. Jestem z siebie bardzoo dumna, ale też mierzę wysoko. Mam swój Mount Everest, który zrobię sobie, jak tylko robić się na nauczę. A wygląda on TAK. Może następnej zimy. Albo jeszcze następnej:)
C. Castillon, Insekt, wyd. W.A.B., Warszawa 2009, s. 174.
Etykiety:
być kobietą,
ona pisze - europa,
opowiadania,
seria z miotłą
Subskrybuj:
Posty (Atom)