Raz
jeszcze – ostatnia runda. Raz jeszcze senior Cortazar
Raz
jeszcze Cortazar dopomina się o prawo do istnienia pośród
wszystkich kronopiów, tych małych i tych dużych, stworków, które
sam, kilkadziesiąt lat temu, powołał do życia. Choć przestwór
czasu, jaki minął od jego odejścia, zdaje się tak rozległy,
wszak to tylko mgnienie oka, krótka chwila rozłąki, wypełniona
tęsknotą za stwarzaniem niezwykłości. I znów w ręku pojawia się
uformowany w prostokątną bryłę papierowych kartek mały kluczyk –
kopiec czarnych mrówek, które niesfornie biegają przed oczami,
między palcami czy po stole – tak jak nauczył je tego ich
maestro. Żadne to odkrycie teraz, kiedy już pokolenia pochłonęły
świeżość jego prozy. Pozornie jednak. Zwłaszcza, gdy Tobie,
Czytelniku, pierwszy raz przyjdzie uczyć się gliglińskiego, kiedy
zaczniesz bawić się kolorową kredą i strzępkami rozmaitych,
sznurkowych konstrukcji wg reguł, których tak naprawdę nie ma.
Ostatnia runda odbywa się po wielokroć, złączona trwaniem
„pomiędzy” z tym, kto owe „pomiędzy” odkrył i zaprosił
nas do niego w najbardziej nietypowy sposób – gubiąc się w nim.
Ostatnia
runda jest zbiorem opowiadań –
formy właściwej Julio Cortazarowi, pisarzowi pochodzenia
argentyńskiego, który pożegnał swych czytelników w roku '84
ubiegłego stulecia. Zarówno o autorze jak i o zbiorze tych krótkich
form prozatorskich można by wiele opowiadać. Tyle że, zanim się
do tego przystąpi, należy, po pierwsze, znaleźć ludzi, którzy
faktycznie chcą tego słuchać, ponieważ wrażliwość nie tylko na
sztuki piękne, ale też na innego człowieka nie jest, niestety,
cechą powszechną, po drugie warto zastanowić się głęboko nad
formą opowieści, barwną, interesującą, niezwykłą, taką, jaka
nie będzie jedynie zestawieniem logicznie i chronologicznie
ułożonych faktów, ale wchłonie i poniesie w rejony dostępne
jedynie nielicznym – wybranym. Trud tego wyczynu nie jest wielki,
zapewniam, ale nie obiecuję też, iż każdy, kto zdobędzie się na
podjęcie wyzwania, dojdzie do końca tej drogi, drogi poprzez
olśnienia i zwidy.
Kiedy
dotyka się faktury zżółkniętego papieru tej książki, już to
przyprawia o ciarki na plecach. Choć zanim się tak stanie, warto
już wiedzieć coś o pisarzu, w dzieło którego będziemy się
zagłębiać - tak gwoli powiedzmy – orientacji, jaka i tak w
każdej chwili będzie wystawiana na próbę. Następnie wczytujemy
się w początkowe słowa, dziwnie żywe i tętniące, rozbiegane i
niesforne, poprzecinane same sobą w jakichś dziwnych kombinacjach –
formy bardziej i mniej zbliżone do opowiadań, mini eseje, pseudo
reportaże, artykuły i poezja kombinatoryczna, a tak naprawdę worek
z myślami, utkany cienkimi odnóżami rozhisteryzowanych wyrazów,
na które patrzymy, starając się rozpoznać je na nowo. I pewnie
nie bez przyczyny już na pierwszych stronach przywołuje się tu
bohatera Che - „Żywą
Sylabę”, by następnie opisać walkę, która to ma do siebie, że
pewność zwycięstwa przemienia się w przegraną, ale przegrana
jest właśnie owym upragnionym zwycięstwem. Tak to przecież nieraz
bywa z wymarzonymi triumfami, czasem najlepsze, co może nas spotkać
to klęska, niosąca mądrość i naukę na przyszłość. Pod
znakiem wiecznej partyzantki odbywa się nasza dalsza podróż
poprzez zaułki i labirynty tych stron, zmierzających do końca
tylko po to, by tak naprawdę doprowadzić nas do początku, do
takiego początku w naszym życiu, który przyniesie nam odmienione
spojrzenie na wszystko, co nas otacza, a co jest, być może,
utraconym dawno temu, spojrzeniem dziecka.
Obcując
ze sztuką tego intelektualisty - nieustannie mrużącego wielkie
oczy, kiedy to, wypatrując swych satori
w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, spojrzeniu ukochanej
kobiety czy też smudze latarnianej poświaty, mruga również do
Czytelnika - wchodzimy w świat niezwykle skomplikowany, lecz w
pewnym sensie płynny, spójny, a otwarty na oścież dla wszystkich
kolosów i drobiazgów, jakie wypełniają przestrzeń, zwaną przez
ogół rzeczywistością. Świat ów przytłacza i unosi, targa
emocjami i wyzwala umysł na rozmaitych płaszczyznach ich
funkcjonowania. A to wszystko pod sztandarem gry, zabawy, wiecznego
zachwytu sobą, życiem, rozentuzjazmowanego trwania „w”,
„pomiędzy” i „poza” tym, co zwyczajowo uznane za realność.
Sztandarem, jaki kołysze nas na falach metafizycznych rzek w taki
sposób, by nawet przez chwilę nie zatracić się w strachu przed
śmiercią (utonięciem), ponieważ samo już ich dostrzeżenie jest
śmiercią, odejściem od siebie wątpiącego i podważającego
wszystkie oferowane prawdy, a przez to zagubionego i nieszczęśliwego,
na rzecz takiego - który poszukuje, ciągle się staje, formuje,
trwa w stanie permanentnego zaciekawienia, w stanie łaski.
Twórczość
Cortazara ujmować można ponoć historycznie. Wszak żył, był, o
dziwo, człowiekiem, tworzył, który to fakt zachował się w formie
jego dzieł, a nawet angażował się społecznie i politycznie. Z
tym, że wg mnie takie spoglądanie na człowieka poprzez czas
sprzyja zaciemnieniu obrazu, a stąd już krok do gotowego
nieporozumienia. Takim oto sposobem dochodzę do wniosku, iż pisarza
takiego warto czytać i analizować z zaakcentowaniem pytania: „Kim
stał się dla mnie Julio Cortazar? Kim ja stałam się poznając
go?”. I próbować, wciąż próbować odpowiadać sobie na to
pytanie, rozczulając się pożegnalnie przy końcowych stronach
każdej z jego książek.
Zofia
Chądzyńska, tłumaczka jego dzieł na język polski, częstokroć
autorka posłowia do każdego tomu, charakteryzuje go bardzo
subtelnie, życzliwie, czemu nie ma się co dziwić, skoro od
pierwszej chwili, gdy napotkała jego prozę, stała się jej
najzagorzalszą wielbicielką. Niemniej jednak bez krytycznego
spojrzenia szklanym okiem mikroskopu nie zawsze łatwo jest
precyzyjnie określić wszelkie elementy, składające się na taką
czy inną całość, nawet jeśli faktycznie jest ona całością. W
tym przypadku problem jest bardziej skomplikowany, jeśli nie
powiedzieć – złożony, a złożony i to z wielu warstw
połączonych ze sobą częściej intencjonalnie niż skrupulatnie. I
to, co czasem przewinie się na tej szeleszczącej, miast grającej,
taśmie, chwilowe olśnienie, to odnalezienie i usytuowanie wśród
spraw pierwszorzędnych pewnej prawidłowości – nazwanej
„problemem czasu pod postacią problemu tożsamości” -
dolegliwości szarpiącej człowieka, który ma świadomość, że te
dwa bieguny – świata wewnętrznego i obiektywnego, tłoczą się,
sprzężają i wypaczają, w tym żywiole przeciwieństw, zwącym się
ludzkim życiem. Nie można nie zauważyć zaznajamiając się z
omawianą literaturą, że Julio Cortazar całe życie poszukiwał
własnej tożsamości, zarówno jako pisarza, jak i ogólniej –
człowieka. Oprócz możliwości artysty, próbował także swych sił
jako publicysta, zaabsorbowany sprawami społeczeństwa, czy też
polityki. Wielokrotnie również wyjaśniał (powiedziałabym -
tłumaczył się z...) dyskusyjne (dla kogo?) rozwiązania
kompozycyjne, jakich użył w danym utworze. Jak najbardziej
zrozumiałym jest, iż każdy twórca atakowany jest po wielokroć
słowami agresywnej krytyki ludzi, którzy po prostu pławią się
rozkoszą uszczknięcia odrobiny sławy podziwianego pisarza,
niemniej jednak jedyną godną ripostą w takim wypadku pozostaje
wymowne milczenie. Tu natomiast jest tłumaczenie – jakoby
dziecinna próba dostąpienia wszechakceptacji. Kolejne zatem
wyobcowanie daje o sobie znać, przeraża, odsłania pustkę w
miejsce, zdawałoby się osiągniętego już, porozumienia. A więc
powstaje następny utwór i szuka on spoiwa łączącego dwa światy.
I tak nieustannie, przez całe życie tego kronopia. Mimo iż czas
mija, równoważenie sił trwa ciągle. Walka porównywania,
trwoniąca przynależność do własnego cienia (blasku?) na rzecz
oswojenia dla siebie innych – może nieco mniej „kanciastych”,
bardziej „pasujących” do tej wielkiej bryły, która ponoć jest
kulą, choć dla niego każda kula była przecież (na przekór
wszystkim) sześcianem. Tak więc jakoby dziwny dialog, jakich wszak
w jego prozie niemało, toczy się krąg czasu, przystaje pod wielkim
butem nieuważnego przechodnia, spada ze schodów, niby zwyczajnych,
a: „... każdy stopień tworzy nową przestrzeń, która choć
stanowi część przestrzeni poprzedniej, jednak ulepsza ją,
krytykuje i rozszerza”, rozleniwia się na parapecie, zapada w sen,
bawi się (z) nami, pokazuje język i marszczy nos w geście jawnej
dezaprobaty, krąży, a przecież wciąż płynie dalej.
Już dawno miałem Ci napisać, że powinnaś poszerzyć pasek główny kosztem pobocznych, bo czytanie zwłaszcza dłużych tekstów jest męczące - to taka uwaga techniczna...i mówiąc szczerze, wtedy spróbuję to przeczytać w całości. :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńUwaga techniczna trafna. Przejrzę funkcję i zobaczę, co da się zrobić. Tłumy jak widzisz mnie nie odwiedzają, ale wezmę pod uwagę Twoje zalecenia. Pozdrawiam również.
UsuńUrbi,
OdpowiedzUsuńpodziwiam Twój esej, zresztą już sam fakt, że byłaś w stanie o nim napisać, jest podziwu godny.
Tak, to jest ten rodzaj pisarstwa, w którym można zanurkować. Ba, można się zanurzać bez końca i ciągle wynosić na powierzchnię perły :)
,,Twoja najgłębsza skóra" to moje ulubione opowiadanko z tego tomiku. Jedno z całej serii objawień ówczesnej nastolatki ;-)
Kochana Emmo, dziękuję za pochwałę. Oj, byłam w stanie, byłam, pracę mgr o Nim pisałam :P A ten tekst to dodatkowe wybrzmienie tamtego czasu. Nie sposób się tak łatwo uwolnić od klimatu cortazarowskich bajań jak widać.
UsuńPiękny temat!! Dla mnie byłby trudny, ale przy Twojej umiejętności wgryzania się w tekst i wysysaniu z niego esencji to musiała być intelektualna rozkosz :-)
UsuńTak, tak, było rozkosznie. Pisałam co prawda bardzo "od siebie", podobnie jak w tym eseju, ale i tak się spodobało. Nie wiem czy umiałabym teraz zrobić coś podobnego, szkoda, że naiwne, dziecięce spojrzenie pewnych cudnych szczególików już nie dostrzega, oj szkoda :( Dzięki jednak Emmo za wiarę we mnie.
Usuń