Pokazywanie postów oznaczonych etykietą policja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą policja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 czerwca 2016

‘Hathorn & Child’ Keith Ridgway




Wczesnym rankiem na jednej z londyńskich ulic zostaje postrzelony młody bankier. Napastnik miał strzelać ze starego, prawdopodobnie zabytkowego samochodu w nieokreślonym kolorze (może ochra, może czerń). Do rozwiązania sprawy zostają przydzieleni dwaj policjanci, partnerzy od lat, Hawthorne i Child.
Zaczyna się jak crime story? Może i tak, ale ‘Hawthorne & Child’ Keitha Ridgwaya nie jest ani kryminałem ani powieścią detektywistyczną. Czym więc jest?

Na to pytanie ciężko jest odpowiedzieć. Jest to bardziej zbiór impresji niż spójna opowieść. Składa się z krótkich rozdziałów opowiedzianych z perspektywy osób związanych z dwójką policjantów. Czasem są to osoby, które były przesłuchiwane w jakiejś prowadzonej przez dwójkę partnerów sprawie, czasem są to przestępcy, a nawet poznajemy wycinek życia mężczyzny pracującego dla mafiosa, którego rozpracowują policjanci. Równie odległe związki z policjantami ma córka ich przełożonego, której rozdział jest jakby wyjęty z pamiętnika nastolatki (chłopak, życie rodzinne, szkoła).

Mamy też wgląd w życie prywatne policjantów. Jest zapętlony rozdział opisujący zarówno rodzaj orgii w klubie gejowskim, jak i interwencje policji w przypadku zamieszek czy demonstracji. Te dwa wydarzenia przeplatają się sprawiając, że momentami czytelnik gubi się, który fragment opowiada o którym zdarzeniu.
Jest też chwila na papierosa po ciężkim poranku, ważna, ponieważ dla obu policjantów jest to pierwszy papieros od wielu lat. 

Drobne szczegóły, detale, fragmenty życia rodzinnego.

Wszystko to jednak układa się w dziwną i nieprzyjemną atmosferę wypełniona samotnością, dziwactwami i pełzającym tuż pod cieniutką warstewką normalności chorym szaleństwem.

Nie sposób lubić tytułowych bohaterów. Nie dlatego, że są to postacie negatywne, ale dlatego, że pokazani są ze zwichrowanej strony drobnych dziwactw i przyzwyczajeń. Tak jak i reszta bohaterów, których poznajemy jedynie przelotnie, a których zachowanie budzi w najlepszym razie zdumienie lub obojętność.
Londyn na kartach tej powieści jest niczym stereotypowe Gotham, w którym wiecznie pada. Mroczny, z duszącą atmosferą, szaleńcami na ulicach, przejmującą do szpiku kości samotnością. Jest to miasto ludzi wiecznie zmęczonych, niedospanych, szarpiących się ze swoim mało znaczącym życiem.

Zresztą język powieści jest też jakby taki zmęczony, mało obfite w treści dialogi, suche opisy.

Oprócz wielu pobocznych historii przewija się też pewien wątek dotyczący Misshazo, eleganckiego kryminalisty, który załatwia różne sprawy dla różnych ludzi, ale nie jest on kluczowym dla powieści. A przynajmniej wydaje się, że jest ona bardziej skoncentrowana na odczuciach, pewnych zachowaniach, na ludzkiej osobowości.

Nie była to lektura miła, nie mogę powiedzieć, że z przyjemnością czytałam powieść Ridgwaya. Szczególnie fragmenty powieści o odwiecznej wojnie między zwierzętami w Londynie były bardzo męczące (choć może to i satyra na urban fantasy jest…). Na plus jednak musze przyznać, że książka do końca trzymała mnie w napięciu, bo oczekiwałam pewnego zamknięcia, wspólnego mianownika dla wszystkich tych fragmentów historii. Nawet zakończenie, które nie było tym czego się spodziewałam i nawet nie wiem czy tę finalną historię można nazwać zakończeniem, pozostawiło pewien osad na moim umyśle. 

Nie, nie lubię tej powieści, ale na pewno będzie taką, o której długo będę pamiętać.

Polecam wszystkim, którzy lubią wyzwania, takim, którzy nie obawiają się zmęczyć i ubrudzić, a w nagrodę dostać garść przesypującego się przez palce piasku. 

I może wcale Ci się nie spodoba ta powieść (zresztą tak jak mi) i uznasz, że to jedynie stek pompatycznych bzdur (bo i taka myśl przemknęła mi przez głowę raz czy dwa), ale to, że jest dziwna i creepy na pewno przyznasz.

Pozdrawiam,
Kura mania.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Reporterskim pazurem: „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” Charles LeDuff




Miasto, w którym podobno nawet 40% domów jest nie zamieszkanych. Miasto, w którym fajniej jest podpalić pusty dom niż iść do kina, bo taniej, no i kin to w sumie nie ma. Miasto, w którym zmarli czekają długie miesiące na pochówek, a jeśli mają szczęście to ich prochy rodzina trzyma w bieliźniarce w łazience. Miasto, w którym Twoje dziecko może zostać zastrzelone w sklepie za to, że spojrzało na nie właściwego człowieka. Miasto, w którym biały pył zabiera w podróż coraz młodszych ludzi, a prostytucja jest na porządku dziennym. Miasto, w którym przedstawiciele władzy kradną grube miliony, wydając je na wille, podróże i inne przyjemności. Miasto, w którym wydaje się setki tysięcy na polepszenie warunków w remizach i komisariatach, które nawet nie istnieją, kiedy te prawdziwe nie mają pieniędzy na system alarmowy czy drzwi z moskitierą za dwadzieścia dolców. Miasto, w którym uczniowie proszeni są o przynoszenie własnego papieru toaletowego do szkół. 

Czy to miasto położone gdzieś w krajach Trzeciego Świata? Czy to miasto w afrykańskich państwach rządzonych przez bezwzględnych imperatorów? Czy to miasto, które dotknęła krwawa wojna, podnoszące się ociężale z gruzów?

Nie, to miasto najwspanialszego państwa świata. Państwa, w którym kariera od pucybuta do milionera jest na wyciągnięcie ręki. Państwa, którego obywatele rozbijają się wielkimi samochodami. Państwa, w którym wszystko jest naj – największe samochody, największe miasta, najlepsze posady, najpiękniejsze domy, najbielszy uśmiech.

To Detroit w Michigan. Miasto, które było kiedyś przykładem jak przemysł, w tym przypadku samochodowy, potrafi z małego, traperskiego miasteczka stworzyć potęgę z niespotykanym gdzie indziej systemem opieki społecznej. Miało to być miejsce dla każdego, opiekuńcze, z pracą w fabryce od ręki. I nikt na fali euforii towarzyszącej rozwojowi miasta nie zauważył, że jego rozkład zaczął się już w latach pięćdziesiątych, kiedy to wielka fabryka samochodów Packarda ogłosiła upadłość. Nawiasem mówiąc jej budynki stoją niezburzone do dzisiaj będąc siedliskiem bezdomnych, narkomanów, padając łupem złomiarzy i częstych podpaleń dla zabawy. 

Zawsze wydawało mi się, że powiedzenie „zastaw się, a postaw się” określa typowo polską postawę do pokazania się jako kogoś lepszego czy bogatszego za wszelką cenę.

Po przeczytaniu książki LeDuffa właśnie to powiedzenie przyszło mi na myśl. Amerykanie brali kredyty na domy, samochody, lepsze życie. Dotyczyło to zarówno przeciętnych obywateli jak i dyrektorów kierujących miliardowymi biznesami. Tylko, że przychodzi taki moment, kiedy zaciągnięte kredyty trzeba zacząć spłacać, a nagle okazuje się, że nie ma z czego, bo kredyt był na złodziejskich zasadach, bo nagłe załamanie rynku pracy spowodowało zwiększone bezrobocie, bo złe gospodarowanie pieniędzmi sprawiło, że dług zrobił się astronomiczny. 

Kryzys. Zwykli obywatele zostają bez pieniędzy, bez pracy, czasem bez domu. Bez nadziei i planów na przyszłość. Nie mogą zwrócić się do władz, bo ich przedstawiciele, skorumpowani, fałszywi, wyprowadzający pieniądze podatników na lewo, nie są zainteresowani biedotą. Zawsze w czasach wojny czy kryzysu są tacy, którzy na nich tracą wszystko i tacy, którzy tak się nażerają, że czasem pękają. A potem zastępują ich kolejni.

LeDuff pokazuje nam w swojej książce wizję postapokaliptyczną, która nie jest jednak wyimaginowanym obrazem dalekiej przyszłości, ale dzieje się tu i teraz. Jego opisy, trafne i bezkompromisowe do bólu, są tak plastyczne, że widzimy opisywane przez niego problemy i zdarzenia, jak byśmy byli ich świadkami. Zgoda, czasem LeDuff się powtarza lub daje się w swoich opisach ponosić używając języka ocierającego się prawie, że o poezję. Zgoda, opisuje jedynie negatywną stronę miasta nie wspominając o tych pozytywnych, pełnych nadziei na lepszą przyszłość, inicjatywach. Ale taki właśnie był zamysł tej książki. Aby wstrząsnąć czytelnikiem, zburzyć jego mglisto-różowy pogląd na stan w jakim znajduje się nie tylko Detroit, ale i cała Ameryka, bo problemy Stanów jakby kondensują się w sytuacji w jakiej znajduje się to miasto. 

Była idealnym wcieleniem najbardziej typowego amerykańskiego polityka obecnych czasów.
Była przekarmionym błaznem, tuczącym się na koszt państwa, od którego chudnącego ciała coraz bardziej odstają żebra.
Jej niemożliwy do nasycenia głód nie był niczym szczególnym.
 (…) Była idealna karykaturą polityka ubraną w strój prawdziwej istoty ludzkiej.
 (o Monice Conyers, radnej miejskiej)

Ta książka złapie Was za jaja i nie puści do samego końca. Ze zgrozą i niedowierzaniem wpadłam zupełnie nieprzygotowana na to co zastanę w reportażu, w opowieść LeDuffa o Detroit. Ze zgrozą, bo odsetek nierozwiązanych przez policję spraw, jak i ilość zabójstw przeraża. Z niedowierzaniem, bo opisy działań skorumpowanych aż do trzewi władz i ich niekompetencja jest tak absurdalna, że aż trudno uwierzyć, że takie rzeczy dzieją się naprawdę.

Część z historii w niej opowiedzianych jest jakby żywcem wziętych z kryminałów noir, jak historia zabójstwa Truskaweczki, prostytutki, której zabójstwo podobno było zlecone przez burmistrza, a wykonane przez skorumpowanych policjantów.

Pomimo ciężkiego tematu książkę czyta się błyskawicznie. Nie jest to zestawienie suchych faktów i statystyk, ale wartko płynąca mięsista opowieść o mieście rodzinnym autora, przeplatana jego osobistą historią, rodzinnymi tragediami, odnajdowaniem własnej tożsamości, równie pokręconej jak ta, która należy do Detroit.

Rzadko, kiedy czytam literaturę faktu. Prawie wcale nie czytam już gazet codziennych. Nie mogę, bo opisywane w nich historię zbyt mną wstrząsają pokazując ogrom niesprawiedliwości, niekompetencji, a we mnie rodzi się chęć, żeby się przeciwstawić, żeby coś fundamentalnie zmienić, żeby wstrząsnąć tym światem.  A przynajmniej, żeby dyskutować. No, ale moje poglądy są niepopularne, co nie oznacza, że niesłuszne. Nie mam z kim rozmawiać o odległym Detroit, ale jego problemy zostaną we mnie na zawsze, nie pozwalając zasnąć w te duszne lipcowe noce. Chętnie sięgnę po inne książki LeDuffa o Stanach Zjednoczonych. 

A wiecie, że ostatnimi dwiema pozycjami z literatury faktu były „Polityka karmienia piersią” Gabrielle Palmer oraz „No Logo” Naomi Klein co pokazuje jak rzadko czytam coś z tej dziedziny.

Polecam wszystkim, którzy nie boją się mocnej, brutalnej literatury, którzy uważają, że w Polsce to dopiero źle się dzieje oraz wszystkim tym, którzy żyją marzeniami o American dream.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

środa, 24 czerwca 2015

Zbrodnia w Kurniku: „Szurmo” Jean-Claude Izzo


żródło: empik.com


Kiedy młody Guito uciekł z domu, aby spotkać się potajemnie z pochodzącą z arabskiej rodziny Naimą, nie wiedział jak dramatycznie skończy się ich pierwsza wspólna noc.

Fabio Montale, ekspolicjant, zostaje poproszony przez swoją dawno niewidzianą kuzynkę o znalezienie jej najmłodszego dziecka, którym jest właśnie Guito. Jedzie do Marsylii sprawdzić jedyny trop jaki ma, czyli rodzinę dziewczyny. Na jego oczach ginie Serge, dawny znajomy z którym często współpracował w trakcie pracy w policji. Okazuje się, że dwie niby wcale nie związane sprawy łączy mroczna sieć kłamstw, dilerów narkotykowych i gangów, które rządzą Marsylią, w której rozgrywa się akcja. Fabio znów zanurzy się w bezlitosny półświatek, w którym dobrze pamiętano dawnego komisarza, a jego prywatne śledztwo zamieni się w osobistą wendettę. Montale, pomimo tego, że jest ekspolicjantem ma wielu znajomych wśród półświatka. Nie był takim typowym, sztywno przestrzegającym reguł policjantem, ale pomagał wielu takim, którym już nikt nie chciał pomóc. Dzięki temu stał się jednym z „nas”, swoim, należał do szurmo, ponad podziałami i różnicami. Z drugiej strony, byli policjanci  dla których jedynie statystyki się liczyły i gangsterzy dla których liczył się jedynie hajs i jak największa strefa wpływów. 

Montale, miłośnik lokalnej kuchni, pięknych kobiet oraz Marsylii, jest jakby żywcem wyjęty z klasycznego kryminału w stylu noir. Już nie warto wspominać o takich oczywistościach jak nieudane życie uczuciowe, słabość do pięknych, ale niebezpiecznych kobiet z tajemnicą i popijanie trunków o wszelkich możliwych godzinach w ilościach, które dawno już powinny sprawić, że zwaliłby się do swojego kawalerskiego wyra nieprzytomny. Jest on również źródłem mnóstwa powiedzonek i takich mrocznych prawd życiowych, którymi sypie jak z rękawa (np. „Śmierć mnie nie opuszcza, uczepiła się jak jakieś gówno, w które musiałem kiedyś wdepnąć” lub  „A ja byłem jak Marsylia. Stałem się nikim albo prawie nikim. Minus złudzenia, plus uśmiech, jakoś tak).  Dodatkowo Marsylia, która znana jest raczej ze słoneczno-rozrywkowych obrazków,  przedstawiona jest w sposób niepokojący jako miasto przeżarte korupcją, zepsuciem i degeneracją zarówno fizyczną jak i moralną.

- To dlatego, że jesteśmy dziećmi wygnania.
-Marsylia tez jest częścią wygnania. To miasto nigdy nie będzie czymś innym, to ostatni przystanek, ostatni port. Jego przyszłość należy do tych, którzy tu przyjeżdżają. Nie do tych, co wyjeżdżają.
- A co powiesz o tych, którzy zostają?
- Tacy sami jak ci, co na morzu. Nigdy nie wiadomo, czy są żywi, czy umarli.
Jak my, pomyślałem, dopijając kieliszek.

Zresztą Marsylia powinna być traktowana jako pełnoprawny współbohater tej powieści, bo to atmosfera tego właśnie miasta wpływa na umysły i zachowania jej mieszkańców. Zaludniona imigrantami, „mieszańcami”, którzy przez mieszkańców południowej Francji są określani jednym pogardliwym określeniem Mau-Mau zawierającym w sobie zarówno Arabów, jak i  Cyganów oraz Włochów urodzonych na południe od Rzymu. Miasto to jest targane wewnętrznymi konfliktami na tle narodowościowo-religijnym, które rodzą się na styku kultury arabskiej z europejską.

Wiele miejsca zabierają przemyślenia  byłego policjanta. Jego podejście do życia mimo tego, że on sam twierdzi, że już jest z nim pogodzony, jest zabarwione negatywnie. Częste powtórzenia dotyczące szumnej młodości, w której często łamał on prawo wybierając łatwe życie wraz ze swoim przyjaciółmi, przypomnienia nieudanych związków z kobietami, opisy upadku dawnych przyjaciół oraz poczucie pustki w obecnym życiu, które nie ma celu,  pomimo pozornego spokoju i zadowolenia dodawałoby fajnego mrocznego smaczku, gdyby nie to, że te powtórzenia były jedna zbyt liczne i przez to lekko nużące. Często nie łączyły się z opisywanym śledztwem i dodatkowo spowalniały akcję.

Jak na taką krótką powieść wypełniona jest ona wieloma wątkami.  Nie jest to typowy kryminał, ale raczej powieść o zabarwieniu noir z wątkiem kryminalnym. Zakończenie bardzo mnie zaskoczyło, bo akcja przyśpieszyła znienacka. Wpisało się ono jednak w styl kryminału noir, w którym to główny bohater, cyniczny i przegrany dokańcza sprawy z racji obowiązku i silnego poczucia moralności. 

Jest to świetna powieść. Ma swoje wady takie jak przerysowana sylwetka głównego bohatera, jego ciągłe wynurzenia i trochę zbyt monotonnie jednostronny opis Marsylii jako miasta przemocy i zepsucia. Jednak z ciekawością dowiedziałam się o „ciemnej stronie” Marsylii, a wiedza, która z tej książki wyniosłam przeraziła mnie. Ja wiem, może ja jestem naiwna i życia nie znam, bo pewnie tak już jest w dzisiejszych czasach, że nowoczesnymi miastami rządzi mafia, która zazwyczaj zajmuje się narkotykami, ale i tak aż tak dobitne uświadomienie sobie tej prawdy przeraża. Z drugiej strony, Marsylia jest miastem imigrantów, ludzi, Francuzów, wśród których przodków znajdziemy więcej przyjezdnych z Afryki czy Azji niż Europejczyków. Ta wybuchowa mieszanka pozostawała we względnym spokoju dopóki nie wmieszała się w nią religijność fanatyków muzułmanizmu, których ekstremistyczne poglądy nawet wśród innych Muzułmanów wywołują  krytykę. Dramaty rozgrywające się na ulicach i w domach Marsylii nie są jedynie typowe dla tamtego regionu, ale dla wszystkich miejsc, gdzie społeczność jest niejednolita pod względem pochodzenia, kultury czy religii. Nie chodzi mi to o tą „tradycyjną” nienawiść białego człowieka do Araba, ale o dramaty, które rozgrywają się w arabskich rodzinach, w których część chce żyć po „europejsku” ubierając np. krótkie spódnice czy słuchając nowoczesnej muzyki, a inni zaczynają fanatycznie przestrzegać Koranu rozumiejąc go w drastyczny i ekstremalny sposób. 

Powieść, która dostarczyła mi może nie przyjemności, ale wielu ciekawych informacji, lekko mną wstrząsając. Mroczna pomimo pełnego słońca Marsylia, w której lepka atmosfera osiada na skórze i przyciąga ku ziemi, w której obcy nie zapuszcza się w nieznane sobie blokowiska, a idee dobra i zła rozmywają się w szarościach, zostawiła głęboki ślad w moich myślach. 

„Szurmo” to druga część tzw. trylogii marsylskiej i z chęcią sięgnę po resztę tomów, jeśli tylko będę miała na to okazję.

Polecam wszystkim uprzedzonym do kultury arabskiej, chętnym na wycieczkę do Marsylii, jak i miłośnikom kuchni śródziemnomorskiej.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania GRA W KOLORY.

wtorek, 13 stycznia 2015

"Haiti" Marcin Wroński


„Haiti” to szósty retro kryminał Marcina Wrońskiego z serii o lubelskim policjancie Zygmuncie Maciejewskim. Najnowszym jest „Kwestja krwi” (część siódma).

W upalną lipcową niedzielę spokój Zygmunta Maciejewskiego zakłóca informacja o trupie znalezionym w jednym z boksów stajni na II Krajowej Wystawie Koni Remontowych w Lublinie. Denat ma zmasakrowaną twarz z odbiciem podkowy. Haiti, koń, w którego boksie znaleziono NN, ma również krew na podkowie. Sprawa wydaje się łatwa, prosta i przyjemna – tajemniczy gość wszedł niepotrzebnie do boksu klaczy, która zdenerwowana kopnęła go w twarz ze skutkiem śmiertelnym i natychmiastowym. Niestety, niestety… 

Pierwszą komplikacją jest fakt, że właścicielem Haiti jest książę Światopełk-Czetwertyński, który posiada rozległe wpływy i który nie życzy sobie zbytniego rozgłosu w tej sprawie co wydaje się dosyć podejrzane. Drugą komplikacją jest przeczucie Zygi, że coś w tej śmierci nie gra. Jak zwykle okazuje się, że komisarz miał rację, a w gardle denata znaleziono wisior z tajemniczym zdjęciem. 

Jakby tego było mało, na głowę Zygi i jego podwładnych zwala się z pozoru beznadziejna sprawa rozprucia kasy pancernej z lubelskiego browaru. Nikt nic nie widział, odcisków palców brak, a jedynym tropem są skradzione akta pracowników browaru.

Czy te dwie sprawy się łączą? Dlaczego nikt nie jest w stanie rozpoznać denata? I czy Zyga znów poradzi sobie z rozwiązaniem obu zapowiadających się beznadziejnie spraw?

Ach, panie Wroński… Cóż, mam powiedzieć? Bardzo lubię kryminały z Maciejewskim, mięsne i bezkompromisowe, ale „Haiti” bardzo mnie rozczarowało. Ja wiem, ja rozumiem, jednym z kluczowych cech Zygi jest fakt, że nie wylewa on za kołnierz, ale przez pół książki dostajemy ciągłe opisy jak to policjant albo pije, albo już jest pijany, albo myśli o tym, żeby się napić. Odniosłam wrażenie, że autor w kółko o tym wspomina, zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo takie nachalne zaznaczanie roli monopolki w życiu policjanta jedynie nudzi i irytuje zamiast dodawać kolorytu śledztwu. Trochę się to zmienia, kiedy wraca miłość Maciejewskiego, Róża. Widać musiał się chłop wziąć w garść przy kobiecie. No ale nieprzyjemne wrażenie pozostaje.

Sam pomysł na oba śledztwa jest dosyć ciekawy, ale wyjaśnienie zbrodni wydaje mi się lekko przekombinowane i przez to nieprawdziwe. No i na dodatek akcja się momentami strasznie wlecze. Fajnie by było dostać w takich momentach spowolnienia śledztw jakiś smaczny kąsek w postaci spotkania z przedstawicielem lokalnego folkloru (czyt. złodziejaszki i inne k… eee… panie lekkich obyczajów) czy coś takiego, ale w zamian nie dostajemy nic. W ogóle tak jakoś fałsz czuć w powietrzu czytając  tą część przygód Maciejewskiego. Niby wszystko jest ok, ale zupełnie mi się powieść nie podobała. Zyga stał się jakimś zapijaczonym chamem, a w czasie śledztwa bardziej widać było jego nieustanne chamstwo i użyta przemoc niż spryt i błyskotliwy umysł. Po prostu Zyga stracił swój czar całkowicie.  Oczywiście, zawsze policjant uciekał się do bezpośrednich form nacisków, które raczej nie były uprzejmymi prośbami, ale w tej części były one na pierwszym miejscu.

Rozdziały dziejące się w latach trzydziestych poprzetykane są tymi dziejącymi się już na początku lat pięćdziesiątych, kiedy to Zyga jest dozorcą pilnującym starej już klaczy Haiti. Jest zapijaczonym, zapuszczonym dziadygą starającym się nie wychylać i żyć według zasad, które wyznaczył nowy, wspaniały system socjalistyczny. Jest to o tyle ciekawe, bo czasem zastanawiałam się jak odnajdzie się w nowym świecie Maciejewski ze swoim niepokornym podejściem do zasad i zwierzchników. Niestety, nie wnosi on nic do akcji powieści i dodatkowo ją spowalnia.

Jeśli chodzi o wątki drugoplanowe to poznajemy tajemnicę samotności Fałniewicza, ale zostaje ona tak przedstawiona jakby zupełnie nie przystawała do reszty książki, a wciśnięta była w powieść na siłę.

Ech, przeczytałam, bo zawsze przeczytam wszystko co napisze o Maciejewskim Wroński, ale zupełnie mi się ta lektura nie podobała. Brakowało mi w niej takiej brutalnej rzeczywistości, Lublińskiego kolorytu i akcji. Mam nadzieję, że „Kwestja krwi” ma o wiele wyższy poziom i znów sprawi, że zatracę się w tamtym Lublinie z jego doliniarzami, melinami i Zygą, którego serce bije w rytm serca miasta.

Polecam wszystkim fanom Zygi, ale jeśli ktoś chciałby zacząć swoją przygodę z Maciejewskim od tej właśnie części to szczerze odradzam.

Pozdrawiam,
Kura Mania.