Językowe eksperymenty w
polskiej prozie dla jednych skończyły się na Gombrowiczu, dla innych na
Masłowskiej. Trudno także czasem odpowiedzieć sobie na pytanie o to, co jest
lingwistycznym eksperymentem, a co zwyczajną grafomanią tonącą w semantycznej pustce.
Tymczasem od kilku lat w mniej lub bardziej udanych próbach twórcy prześcigają
się w pomysłowości, jakby ten język swej powieści zmienić, przydusić,
zniekształcić, unicestwić jego semantykę i brzmienie. Oto przed nami kolejna
próba. Książka, która stawia na siłę słowa; ze zdaniem, a już na pewno ze
znaczeniem całego akapitu już się nielicząca.
Debiutantka Agata Porczyńska
bawi się językiem na wszelkie możliwe sposoby. Jej stylistyczne kreacje są
zaskakująco różnorodne. Mamy w „Wadzie wymowy” głównie teksty o charakterze
monologu, ale także historie, przypowieści, nawet coś na kształt dramatu
(„X,Y,Z”); również rymowanki oraz stylizację archaiczną w mrocznej legendzie o
tym, jak zaczęły powstawać ułomne związki kobiety i mężczyzny („Pollowanie”).
Także tematyka – obok wciąż zaskakującej formy – jest dość szeroka mimo, iż
lawiruje stale wokół miłości. „Ludzie uczą się przymykać oko na miłość”.
Porczyńska stara się to oko szeroko otworzyć, bo miłość bywa różna, ale zwykle
na tyle trudna, iż ciężko się z nią mierzyć. Wszystko wygląda zatem
rewelacyjnie i już można głosić wszem wobec, że mamy pierwszą ważną tegoroczną
debiutantkę, gdyby nie fakt, że „Wada wymowy” to jedynie dziełko popisowe,
budowane na misternych fundamentach; taka budowla ze słów, którą można z daleka
podziwiać, ale do której wejście spowoduje, że wszystko po prostu runie. No i
nuda. Nuda śmiertelna. Ponad dwadzieścia narracji wciąż o tym samym. Nie dajmy
się złapać na niewątpliwą zdolność do bawienia się słowem autorki. Obawiam się,
iż swymi opowiadaniami bawi się głównie z odbiorcami.
„Wada wymowy” wyjaśni, czy
Aśka chce wyruchać Staśka oraz zasugeruje, że gdy będzie się działo, należy
depilować ciało. Będzie zastanawiać, bawić albo konsternować tytułami opowiadań
takimi jak „Serce i szczała” (druga obok „Dolce Banana” rymowanka kompletnie o
niczym) czy „Wymiotki”. U Porczyńskiej ludzie – ci bliscy sobie i ci, którzy
starają się do siebie zbliżyć – posługują się kalekim językiem i tak samo
kalekie relacje tworzą. Niektórzy słowa zastępują gestami („Per namiętnie”),
ale to niewiele pomaga. Szwankuje komunikacja, bo kanały przekazu emocji są
niekompatybilne. Prościej – język staje się barierą wówczas, gdy niemożliwe
jest zrozumienie stanów emocjonalnych tych, od których życie zależy lub do których
ze swoim życiem chcemy się zbliżyć. Autorka zatem przy użyciu naprawdę
imponujących środków lingwistycznego wyrazu, przygląda się temu, co wszyscy
widzimy i co często przeżywamy. Tyle tylko, że jej narracje dość często wędrują
donikąd. Pewnie, że nie mają dawać odpowiedzi na trudne pytania. Niestety,
nawet ich nie zadają. Opisane sytuacje są teatralizowane, cierpienia sztuczne,
gesty i słowa modelowane niczym ręce, tułów i kończyny gwiazd błyszczących na
okładkach pism dla kobiet. Wszystko to rzecz przemyślana, ale i przesadzona.
Opowiadania ocierają się o banał w tych momentach, kiedy starają się zaiskrzyć
oryginalnością – czy to zdarzenia czy to pointy.
Miłość Porczyńskiej niejedno
ma imię. Jakie to szczęście, że ktoś wreszcie wskazał tak wiele oblicz tego
uczucia, bo wielu z nas nie miałoby o tym pojęcia bez lektury „Wady wymowy”.
Jest najczęściej miłość niespełniona i odrzucana. Jest miłość, która ma polegać
na tym tylko, żeby nie krzywdzić. Jest miłość w pustce pewnej pustej
aktoreczki. Mamy miłość małżeńską i czerstwy chleb miłości powszedniej. Jest
też miłość, dla której czas znalazł się dopiero wtedy, gdy jedno z kochających
siedzi przy grobie drugiego. Opowieści o tych wszystkich miłościach byłyby
wartościowe wówczas, gdyby osadzały je w jakimś kontekście. Największą bowiem
wadą „Wady wymowy” jest wyszarpywanie zdarzeń z tegoż kontekstu. Nawet jeżeli
powstają spójne narracje, są albo nudne na początku albo piekielnie
przewidywalne w zakończeniu. Są też takie – te najgorsze – które zupełnie nie
zapadają w pamięć, bo wciąż skupiamy się na tym, co autorka robi z językiem,
nie mogąc ogarnąć, jaki element świata rzeczywistego ten język opisuje. Bo
przecież Porczyńska pisze o ludziach z krwi i kości oraz o prawdziwych
emocjach. Wiele z tego "fruwa" sobie gdzieś w bliżej nieokreślonej przestrzeni, a
niektóre opowiadania są manieryczne i ckliwe; kilka też świadczy o tym, że
autorka nie ma niczego ważnego do powiedzenia tylko się lansuje (wspomniane już
opowiadania z rymami częstochowskimi czy też irytujące „Poliż buty” z tak
zwanymi „angielskimi idiomami”, które może i śmieszą, ale czytelników bez
podstawowej chociaż znajomości języka zwyczajnie izolują od tekstu).
Kobiety Porczyńskiej to marudzące
kury domowe, tipsiary, tirówki, ale i kobiety sukcesu, nadopiekuńcze matki czy
idiotki prowadzące bełkotliwe rozmowy przez komunikatory internetowe. Mężczyźni
też różni. Zwykle sfrustrowani i niezadowoleni z życia. Z siebie. Z kobiet u
swojego boku. Wszyscy z dala od miłości, bo boją się logiki uczuć – pojęcie wykorzystane
z opowiadania „Konie i rumaki, rumy i koniaki”, gdzie bohaterka na tę logikę
nie miała czasu. Emocjonalnie upośledzeni malkontenci. Antybohaterowie. Takie
figurki do ogrania za pomocą ciekawych brzmień i znaczeń polszczyzny. Powtarzam
uparcie, „Wada wymowy” nie jest żadną nową jakością i nie czyni żadnej rewolucji
na rynku wydawniczym. Porczyńska styl ma opanowany, wypracowany i może wyrabiać
ze słowami, co tyle chce. Mam jednak wrażenie, iż sama nie wie, czego chce. To
po prostu książka, którą się autorka pobawiła sama ze sobą. A wielkość i
przesłanie są jej doklejane. Jak miłość bohaterki opowiadania „Tips przy
tipsie”. Poza tym to zwyczajnie książka mocno przygnębiająca, a takie oblegają
półki w księgarniach.
Wydawnictwo Prószyński i
S-ka, 2013